Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Thomasina, o kotce, która myślała, że jest Bogiem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Thomasina, o kotce, która myślała, że jest Bogiem - ebook

Koty pokochałyby tę powieść tak samo jak my!

Zawsze, od samego początku, miałam świadomość, że jestem absolutnie niezwykłą kotką… ‒ tak kwituje historię swojego życia ruda piękność i potomkini w prostej linii Jenny, znanej czytelnikom z książki O chłopcu, który był kotem. Thomasina jest ukochaną pupilką siedmioletniej Mary. Kiedy zapada na tajemniczą chorobę, a bezduszny weterynarz, ojciec dziewczynki, decyduje się uśpić kotkę, wydarzenia zaczynają się komplikować, a do akcji wkraczają zarówno przyjaciele Mary, jak i pewna tajemnicza mieszkanka górskiej chatki. Niestety, wszystko wskazuje na to, że pochopna decyzja ojca poważnie naruszyła jego więź z córką, doprowadzając także ją do ciężkiej choroby. Nocą, wśród szalejącej burzy, kiedy zrozpaczony ojciec traci już nadzieję, na parapecie rozlega się znajome miauczenie, a do drzwi ktoś puka...

Czy rzeczywiście przywrócenie harmonii na świecie, a zwłaszcza w rodzinie weterynarza MacDhuiego, zawdzięczamy boskim mocom Thomasiny?

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67406-97-0
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pan An­drew Mac­Dhui, chi­rurg we­te­ry­na­ryj­ny, wy­tknął swo­ją krza­cza­stą bro­dę w ko­lo­rze ce­gieł przez drzwi po­cze­kal­ni przy am­bu­la­to­rium, ogar­nia­jąc zim­nym, nie­na­wist­nym spoj­rze­niem klien­tów, któ­rzy ze swy­mi ulu­bie­ńca­mi na ko­la­nach albo u stóp cze­ka­li na twar­dych, so­sno­wych krze­słach.

Wil­lie Ban­nock, jego ener­gicz­ny po­moc­nik w przy­chod­ni, sali ope­ra­cyj­nej, biu­rze i szpi­ta­li­ku dla zwie­rząt, już wcze­śniej przed­sta­wił panu Mac­Dhu­ie­mu li­stę obec­nych. Wid­nia­ło na niej na­zwi­sko jego przy­ja­cie­la i sąsia­da, pa­sto­ra An­gu­sa Ped­die­go. Przy­był on tu oczy­wi­ście ze swo­im uprzy­krzo­nym mop­sem, któ­re­go kło­po­ty ga­strycz­ne wy­ni­ka­ły z nad­mier­ne­go do­ga­dza­nia i kar­mie­nia za­ka­za­ny­mi sło­dy­cza­mi. Kie­dy pan Mac­Dhui zer­k­nął na ko­la­na krót­ko­no­gie­go, okrągłe­go du­chow­ne­go, jego oko uchwy­ci­ło na chwi­lę spoj­rze­nie wy­ra­źnie cier­pi­ące­go psia­ka, w któ­re­go męt­nych oczach po­ja­wi­ło się jed­nak coś w ro­dza­ju na­dziei na po­pra­wę sa­mo­po­czu­cia. Zwie­rzę na­uczy­ło się już, że to miej­sce, ra­zem z cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi za­pa­cha­mi i po­tężnie zbu­do­wa­nym go­spo­da­rzem z fu­trem na twa­rzy, zwia­stu­je szyb­ką ulgę.

We­te­ry­narz ode­rwał wzrok od hip­no­tycz­ne­go spoj­rze­nia i po­my­ślał ze zło­ścią, że Ped­die mó­głby wresz­cie po­słu­chać fa­cho­wych po­rad die­te­tycz­nych i prze­stać mar­no­wać jego czas. W po­cze­kal­ni sie­dzia­ła też żona bo­ga­te­go bu­dow­ni­cze­go z Glas­gow, prze­by­wa­jąca tu na wa­ka­cjach ze swo­im zreu­ma­ty­zo­wa­nym yor­kiem – rasy, któ­rej An­drew szcze­gól­nie nie zno­sił – ze śmiesz­ną ak­sa­mit­ną ko­kard­ką na czub­ku gło­wy. I jesz­cze pani Kin­loch, za­ko­cha­na po uszy w swo­im sy­jam­skim ko­cie, któ­ry le­żał na jej ko­la­nach, po­trząsa­jąc od cza­su do cza­su gło­wą i ska­rżąc się na coś chra­pli­wym gło­sem. A ta­kże pan Dob­bie, skle­pi­karz, o dłu­gim, smęt­nym ob­li­czu, za­dzi­wia­jąco po­dob­nym do jego szkoc­kie­go te­rie­ra cier­pi­ące­go na par­chy – być może bar­dziej przy­da­ła­by mu się wi­zy­ta u ta­pi­ce­ra niż u we­te­ry­na­rza.

Wśród kil­ku po­zo­sta­łych osób znaj­do­wał się jesz­cze mały chło­piec, któ­re­go pan Mac­Dhui gdzieś już wi­dział, a na cze­le ko­lej­ki roz­po­znał sta­rą, oty­łą pa­nią Lag­gan, wła­ści­ciel­kę kio­sku z ga­ze­ta­mi i wy­ro­ba­mi ty­to­nio­wy­mi. Jej opie­ra­jący się wszel­kim opi­som kun­del Rab­bie o po­si­wia­łym py­sku i ka­pra­wych śle­piach był sta­łym ele­men­tem kra­jo­bra­zu In­ve­ra­noch.

Sie­dem­dzie­si­ęcio­let­nia pani Lag­gan, od ćwie­rć wie­ku wdo­wa, mia­ła przez ostat­nich pi­ęt­na­ście lat za je­dy­ne­go to­wa­rzy­sza wła­śnie tego psa, któ­re­go ciel­sko roz­wa­lo­ne na pro­gu kio­sku sta­no­wi­ło dla sta­łych miesz­ka­ńców i go­ści gór­skie­go mia­stecz­ka coś tak oczy­wi­ste­go jak szal w tu­rec­kie wzo­ry na ra­mio­nach gru­bej wdo­wy. Po­nie­waż Rab­bie wy­ra­źnie uwa­żał ów próg za swo­je miej­sce na zie­mi i le­żał tam za­wsze z py­skiem mi­ędzy ła­pa­mi i wzro­kiem skie­ro­wa­nym ku gó­rze, klien­ci pani Lag­gan po pro­stu prze­cho­dzi­li nad Rab­biem, wy­so­ko pod­no­sząc nogi. Na High Stre­et mó­wio­no na­wet, że po­tom­ko­wie tych klien­tów ro­dzi­li się już z pre­dys­po­zy­cją do ta­kie­go od­ru­chu.

Pan Mac­Dhui prze­su­nął wzro­kiem po swo­ich pa­cjen­tach, ci zaś ob­rzu­ci­li go spoj­rze­nia­mi o ró­żnych stop­niach nie­po­ko­ju, na­dziei i re­zy­gna­cji. Kil­ku z nich jed­nak wy­ra­źnie od­wza­jem­nia­ło wro­go­ść, któ­ra aż biła z ry­sów jego twa­rzy – wy­so­kie­go czo­ła, ru­dych kępek brwi, wład­czych nie­bie­skich oczu, wy­dat­ne­go nosa, pe­łnych, cza­sem drwi­ąco wy­krzy­wio­nych ust, le­d­wie wi­docz­nych spod szcze­ci­ny ru­dych wąsów i bro­dy oraz agre­syw­nie wy­su­ni­ęte­go pod­bród­ka.

Oczy, a nade wszyst­ko spo­sób by­cia we­te­ry­na­rza za­wsze wy­ra­ża­ły zim­ną zło­ść, być może dla­te­go, że jak mó­wio­no w In­ve­ra­noch, był on z na­tu­ry zim­nym i agre­syw­nym czło­wie­kiem.

W ta­kim gór­skim mia­stecz­ku jak In­ve­ra­noch w hrab­stwie Ar­gyll, gdzie prak­ty­ko­wał za­le­d­wie od pó­łto­ra roku, wdo­wiec ol­brzy­mie­go wzro­stu i ta­kiej sa­mej eks­tra­wa­gan­cji siłą rze­czy sta­no­wił obiekt nie­usta­jących plo­tek. Ze względu na swój za­wód był tam dość wa­żną po­sta­cią, gdyż nie tyl­ko obej­mo­wał opie­ką do­mo­we zwie­rzęta miesz­ka­ńców, lecz ta­kże od­po­wia­dał za zdro­wie in­wen­ta­rza ży­we­go na oko­licz­nych far­mach – by­dła rasy an­gus, owiec o czar­nych py­skach, świń i dro­biu. W do­dat­ku mia­no­wa­no go głów­nym we­te­ry­na­rzem okręgu z upraw­nie­nia­mi do kon­tro­li mi­ęsa, mle­ka i hi­gie­ny w wy­twór­niach na­bia­łu.

Plot­ka­rze przy­zna­wa­li, że An­drew Mac­Dhui to uczci­wy, bez­po­śred­ni czło­wiek z za­sa­da­mi, ale – zgod­nie z opi­nią osób wy­so­ce re­li­gij­nych – dzi­wak, któ­ry ma­jąc do czy­nie­nia z bo­ży­mi, nie­my­mi stwo­rze­nia­mi, nie prze­ja­wiał ani krzty­ny mi­ło­ści do zwie­rząt, bar­dzo nie­wie­le do lu­dzi, za Bo­giem zaś ani nie prze­pa­dał, ani nie miał dla Nie­go cza­su. Wie­rzył czy nie – jak wie­lu utrzy­my­wa­ło – z pew­no­ścią nikt go ni­g­dy nie wi­dział w ko­ście­le, cho­ciaż przy­ja­źnił się z pa­sto­rem Ped­diem. Inni twier­dzi­li, że ser­ce Mac­Dhu­ie­go za­mie­ni­ło się w ka­mień po śmier­ci żony i zo­stał w nim tyl­ko je­den czu­ły kącik, w któ­rym kró­lo­wa­ła jego sied­mio­let­nia cór­ka Mary Ru­adh, wi­dy­wa­na za­wsze w to­wa­rzy­stwie tej cuch­nącej ru­dej kot­ki Tho­ma­si­ny.

Ale uwa­ga: nikt ni­g­dy nie prze­czył, że pan Mac­Dhui to na­praw­dę do­bry i sku­tecz­ny le­karz. De­cy­zję „le­czyć czy uśmier­cić” po­dej­mo­wał szyb­ko, cho­ciaż w obie­go­wej opi­nii nie­co zbyt po­chop­nie si­ęgał po szmat­kę z chlo­ro­for­mem. Zwo­len­ni­cy uwa­ża­li go za czło­wie­ka o hu­ma­ni­tar­nych za­sa­dach, któ­ry nie może pa­trzeć na nie­po­trzeb­ne cier­pie­nie nie­ule­czal­nie cho­re­go zwie­rzęcia; prze­ciw­ni­cy, któ­rzy nie lu­bi­li ani jego sa­me­go, ani jego ar­bi­tral­nych me­tod, twier­dzi­li, że jest okrut­ni­kiem ma­jącym za nic ży­cie zwie­rza­ka i jaw­nie gar­dzącym uczu­cia­mi lu­dzi do ich czwo­ro­no­żnych pu­pi­lów.

Na­to­miast wie­lu spo­śród tych, któ­rzy nie ze­tknęli się z pa­nem Mac Dhu­im na grun­cie jego pro­fe­sji, przy­chy­la­ło się do zda­nia, że je­śli ktoś da­rzy przy­ja­źnią i sza­cun­kiem An­gu­sa Ped­die­go, pa­ste­rza pre­zbi­te­ria­ńskiej trzód­ki z In­ve­ra­noch, to musi być w nim prze­cież coś do­bre­go. Mó­wi­ło się, że to wła­śnie pa­stor, któ­ry znał Mac­Dhu­ie­go od cza­sów stu­denc­kich, ode­grał klu­czo­wą rolę w prze­ko­na­niu go po śmier­ci żony Anne do za­ku­pu prak­ty­ki po od­cho­dzącym na eme­ry­tu­rę tu­tej­szym we­te­ry­na­rzu i tym sa­mym od­ci­ęcia się od bo­le­snych wspo­mnień z Glas­gow.

Kil­ku miesz­ka­ńców In­ve­ra­noch pa­mi­ęta­ło jesz­cze ojca pana Mac­Dhu­ie­go, Joh­na, we­te­ry­na­rza z Glas­gow, sro­gie­go, apo­dyk­tycz­ne­go star­ca z wężem w kie­sze­ni i ob­se­sją na punk­cie re­li­gii, któ­ry zmu­sił syna do pó­jścia w swo­je śla­dy. Po­dob­no mło­dy An­drew ma­rzył o stu­diach me­dycz­nych i za­wo­dzie chi­rur­ga, ale ze względów fi­nan­so­wych ustąpił ojcu i jak on zo­stał le­ka­rzem zwie­rząt.

Je­den z owych miesz­ka­ńców od­wie­dził raz po­nu­ry, sta­ry dom przy Du­ne­arn Stre­et w Glas­gow, gdzie oj­ciec i syn wspól­nie prak­ty­ko­wa­li, do­pó­ki ten pierw­szy nie uma­rł. Nie miał o tej wi­zy­cie do po­wie­dze­nia nic do­bre­go, poza tym, że wca­le go nie dzi­wi, że młod­szy pan Mac­Dhui jest taki, jaki jest.

Pa­stor Ped­die za­pa­mi­ętał ojca swe­go przy­ja­cie­la jako wy­śpie­wu­jące­go psal­my sta­re­go hi­po­kry­tę, w któ­re­go domu Bóg pe­łnił funk­cję po­moc­ni­cze­go po­li­cjan­ta. Bóg Joh­na Mac­Dhu­ie­go sprze­ci­wiał się wszyst­kie­mu, co wy­da­wa­ło się zdro­we albo przy­jem­ne, to­też An­drew z cza­sem naj­pierw Go znie­na­wi­dził, a po­tem od­rzu­cił. Tra­gicz­na stra­ta żony Anne, któ­ra zma­rła, kie­dy ich cór­ka mia­ła za­le­d­wie trzy lata, utwier­dzi­ła go tyl­ko w roz­go­ry­cze­niu.

Do­ko­naw­szy prze­glądu po­cze­kal­ni, Mac­Dhui skie­ro­wał bro­dę w stro­nę pani Lag­gan i ru­chem gło­wy wska­zał jej drzwi do ga­bi­ne­tu. Prze­ra­żo­na ko­bie­ta jęk­nęła ci­cho, wzi­ęła na ręce Rab­bie­go i z wy­ra­źnym wy­si­łkiem pod­nio­sła się, tu­ląc go do pier­si. Le­żał w jej ra­mio­nach na grzbie­cie i z opad­ni­ęty­mi bez­wład­nie ła­pa­mi wo­dził wo­kół sie­bie wod­ni­sty­mi śle­pia­mi. Po­dob­ny do upa­sio­ne­go czar­no-sza­re­go świ­nia­ka, przy ka­żdym od­de­chu po­świ­sty­wał jak sta­ry za­ka­ta­rzo­ny chłop.

Pa­stor Ped­die pod­ci­ągnął nogi, żeby prze­pu­ścić pa­nią Lag­gan, i przy tej oka­zji po­słał jej cie­pły, krze­pi­ący uśmiech; sta­no­wił ab­so­lut­ne prze­ci­wie­ństwo po­nu­re­go typa, z któ­rym zwy­kle ko­ja­rzo­no szkoc­kich du­chow­nych. Ten ni­ski, dość oty­ły, do­bro­dusz­ny i nad­zwy­czaj ener­gicz­ny czło­wie­czek miał okrągłą twarz z do­łecz­ka­mi, oczy psot­ne­go chłop­ca i uśmiech, któ­rym bły­ska­wicz­nie po­tra­fił wy­ra­zić naj­głęb­sze wspó­łczu­cie, zro­zu­mie­nie i tro­skę.

Mops pa­sto­ra, cier­pi­ący na chro­nicz­ną nie­straw­no­ść i ugi­na­jący się pod ci­ęża­rem swe­go imie­nia Fin du Si­èc­le, był jaw­nym do­wo­dem na ro­dzaj hu­mo­ru, jaki pa­no­wał w licz­nej ro­dzi­nie Ped­diech. Le­żał te­raz, po­dob­nie po­świ­stu­jąc przy ka­żdym od­de­chu, na ko­la­nach swe­go pana. Ped­die dźwi­gnął go do po­zy­cji sie­dzącej, żeby móc le­piej się przyj­rzeć pani Lag­gan i jej cho­re­mu psu.

– Wiesz, Fin, to jest Rab­bie pani Lag­gan – za­wia­do­mił mop­sa. – Bie­da­czek, chy­ba nie za do­brze się czu­je.

Oczy obu psów spo­tka­ły się na chwi­lę, do­ko­nu­jąc wy­mia­ny me­lan­cho­lij­nych spoj­rzeń.

Pani Lag­gan we­szła za le­ka­rzem do ga­bi­ne­tu i uło­ży­ła Rab­bie­go brzu­chem do góry na dłu­gim ema­lio­wa­nym sto­le do ba­dań. Le­żał tam bez ru­chu z bez­wład­ny­mi ła­pa­mi i płyt­kim, ury­wa­nym od­de­chem.

We­te­ry­narz pod­nió­sł mu war­gę, zer­k­nął na zęby i przy­ło­żył na chwi­lę dłoń do pe­łne­go brzu­cha.

– Ile lat ma ten pies? – za­py­tał.

Pani Lag­gan, ubra­na, jak przy­sta­ło na sza­nu­jącą się wdo­wę, w zru­dzia­łą cze­rń, z sza­lem w tu­rec­kie wzo­ry na ra­mio­nach, aż skur­czy­ła się w so­bie na te sło­wa.

– Będzie pi­ęt­na­ście z ma­łym ka­wa­łkiem... – rze­kła ci­cho. – No do­brze, czter­na­ście, bo mam go od szcze­niacz­ka – do­da­ła za­raz, jak­by tym od­mło­dze­niem mo­gła wy­tar­go­wać od losu szan­sę na ko­lej­ny rok. Pi­ęt­na­ście, jak na psa, to dużo, na­to­miast czter­na­ście po­zwa­la mieć na­dzie­ję, że jed­nak do­ży­je pi­ęt­na­stu. Tak jak sta­ry owcza­rek pani Camp­bell, któ­ry ma już pra­wie szes­na­ście.

We­te­ry­narz ski­nął gło­wą, jesz­cze raz rzu­cił okiem na psa i za­wy­ro­ko­wał:

– Trze­ba skró­cić mu cier­pie­nia. Sama pani wi­dzi, jaką ma strasz­ną ast­mę, on już le­d­wie dy­szy. – Zdjął psa ze sto­łu i po­sta­wił go na podło­dze, gdzie Rab­bie od razu opa­dł na brzuch i przy­wa­ro­wał py­skiem, zwra­ca­jąc pe­łen uwiel­bie­nia wzrok na swo­ją pa­nią. – I nie cho­dzi.

Wdo­wa mia­ła kil­ka pod­bród­ków. Te­raz wszyst­kie za­trzęsły jej się ze stra­chu.

– Skró­cić... Zna­czy chce pan bie­da­ka uśmier­cić? Ale co ja po­tem zro­bię, sko­ro on jest wszyst­kim, co mam na tym świe­cie? Je­ste­śmy ra­zem od pi­ęt­na­stu lat, a ja owdo­wia­łam dwa­dzie­ścia pięć lat temu. Co po­cznę bez mo­je­go Rab­bie­go?

– Spra­wi so­bie pani dru­gie­go psa. To nic trud­ne­go, w mie­ście jest ich mnó­stwo.

– Ach, co też pan mówi! Prze­cież to już nie będzie Rab­bie! Nie może pan dać mu ja­kie­goś le­kar­stwa, któ­re utrzy­ma go przy ży­ciu, do­pó­ki nie wy­zdro­wie­je? On za­wsze był bar­dzo zdro­wym psem.

„Zwie­rzęta – my­ślał pan Mac­Dhui – ni­g­dy nie sta­no­wią pro­ble­mu, to sen­ty­men­ta­lizm wła­ści­cie­li stwa­rza kło­po­ty”.

– Ten pies i tak wkrót­ce zdech­nie – po­wie­dział. – Jest bar­dzo sta­ry i cho­ry. Go­łym okiem wi­dać, że ży­cie sta­ło się dla nie­go ci­ęża­rem i że się męczy. Gdy­bym na­wet dał mu le­kar­stwo, wró­ci­ła­by pani z nim do mnie w ci­ągu dwóch ty­go­dni. Może uda­ło­by się przedłu­żyć mu ży­cie o mie­si­ąc, góra pół roku. Mam dużo pra­cy – za­ko­ńczył, ale po chwi­li do­dał już ła­god­niej­szym to­nem. – Le­piej po­móc mu ode­jść.

Drże­nie pod­bród­ków pani Lag­gan roz­sze­rzy­ło się te­raz na jej war­gi; wła­śnie wy­obra­zi­ła so­bie dzień, w któ­rym za­brak­nie Rab­bie­go. Nie będzie mia­ła do kogo mó­wić, przy wie­czor­nej fi­li­żan­ce her­ba­ty nie usły­szy już jego od­de­chu, w nocy nie po­czu­je zna­jo­me­go ci­ęża­ru na łó­żku. Po­wie­dzia­ła te­raz to, co aku­rat przy­szło jej do gło­wy, ale nie to, co roz­sa­dza­ło jej ser­ce:

– Moim klien­tom strasz­nie go będzie bra­ko­wa­ło... Nie będą już mu­sie­li prze­stępo­wać przez Rab­bie­go w pro­gu... – Ale mia­ła na my­śli tyl­ko jed­no: „Je­stem już sta­ra i nie­wie­le dni mi zo­sta­ło. Czu­ję się sa­mot­na, a ten pies tak dłu­go był mi to­wa­rzy­szem i po­cie­chą. Zna­li­śmy się na­wza­jem na wy­lot”.

– Tak, tak, pani Lag­gan, nie wąt­pię. Ale musi pani się zde­cy­do­wać, bo inni pa­cjen­ci cze­ka­ją.

Wdo­wa pa­trzy­ła z za­kło­po­ta­niem na wiel­kie­go, ener­gicz­ne­go mężczy­znę z ru­dy­mi wąsa­mi i bro­dą.

– Ja... chy­ba nie po­win­nam my­śleć o so­bie, sko­ro bied­ny Rab­bie tak cier­pi...

Pan Mac­Dhui się nie ode­zwał. Po pro­stu sie­dział i cze­kał.

Ży­cie bez Rab­bie­go... Zim­ny nos przy­ci­śni­ęty do jej ręki, ko­niec ró­żo­we­go języ­ka, któ­ry wy­sta­wiał, kie­dy był w re­flek­syj­nym na­stro­ju, głębo­kie wes­tchnie­nie sa­tys­fak­cji po do­brym je­dze­niu... ale nade wszyst­ko obec­no­ść; Rab­bie za­wsze był w za­si­ęgu wzro­ku, dźwi­ęku, do­ty­ku. Sta­re psy mu­szą kie­dyś umrzeć, po­dob­nie jak sta­rzy lu­dzie. Mia­ła na ko­ńcu języ­ka pro­śbę o ja­kieś le­kar­stwo, o jesz­cze je­den mie­si­ąc, ty­dzień, dzień z Rab­biem, ale w zde­ner­wo­wa­niu i stra­chu po­wie­dzia­ła tyl­ko:

– Ale po­trak­tu­je go pan ła­god­nie...

Znie­cier­pli­wio­ny Mac­Dhui ode­tchnął z ulgą i wstał.

– Nic nie po­czu­je, za­pew­niam pa­nią. My­ślę, że pod­jęła pani słusz­ną de­cy­zję.

– No więc do­brze. Pro­szę z nim sko­ńczyć. Ile będę win­na?

Na wi­dok drżących warg i pod­bród­ków we­te­ry­na­rzo­wi na chwi­lę ści­snęło się ser­ce, za co na­tych­miast sklął się w du­chu.

– Nic się nie na­le­ży.

Mimo mo­krych oczu pani Lag­gan na­gle od­zy­ska­ła god­no­ść.

– Za­pła­cę za pa­ńskie usłu­gi.

– Więc niech będą dwa szy­lin­gi.

Wy­jęła mo­ne­tę z ma­łej czar­nej port­mo­net­ki i po­ło­ży­ła ją na biur­ku z brzękiem, na któ­ry Rab­bie za­strzy­gł usza­mi. Nie spoj­rzaw­szy już ani razu na swe­go naj­dro­ższe­go przy­ja­cie­la, ru­szy­ła pro­sto do drzwi. Sta­ra­ła się ze wszyst­kich sił za­cho­wać pro­stą i god­ną po­sta­wę; może jest sta­ra i gru­ba, ale nie będzie roz­pły­wać się z żalu przed tym nie­czu­łym czło­wie­kiem. Dziel­nie wy­szła z ga­bi­ne­tu i za­mknęła za sobą drzwi.

Chu­de ko­bie­ty mają twa­rze i fi­gu­ry jak­by przy­sto­so­wa­ne do smut­ku i ża­ło­by, ale nie ma nic bar­dziej nie­do­rzecz­ne­go i wstrząsa­jące­go, jak wi­dok oty­łej ko­bie­ty w nie­szczęściu. Małe ustecz­ka, nie­zdol­ne ufor­mo­wać kla­sycz­nej li­nii tra­ge­dii, po­tra­fią je­dy­nie ści­ągać się i drgać. Ból wy­krzy­wia rysy twa­rzy, ale u tęgich ko­biet krągło­ści utrzy­mu­ją je na miej­scu, chy­ba że cia­ło na­gle po­sza­rze­je i wy­gląda, jak­by wszyst­kie soki ży­cio­we z nie­go wy­pły­nęły.

Kie­dy wdo­wa Lag­gan wy­nu­rzy­ła się z ga­bi­ne­tu, zwró­ci­ły się w jej stro­nę oczy wszyst­kich obec­nych w po­cze­kal­ni. Wie­leb­ny Ped­die na­tych­miast zo­rien­to­wał się w sy­tu­acji.

– Och, moja dro­ga... Tyl­ko nie mów, że coś złe­go sta­ło się z Rab­biem. Mu­siał zo­stać w szpi­ta­lu, tak? – A po­tem po­wtó­rzył sło­wo w sło­wo jej ostat­nią uwa­gę: – Ale co po­cznie to mia­sto, kie­dy na pro­gu za­brak­nie Rab­bie­go?

Bez­piecz­na w przy­ja­znym kręgu zna­jo­mych, pani Lag­gan nie wstrzy­my­wa­ła już łez, opo­wia­da­jąc o wy­ro­ku wy­da­nym na jej przy­ja­cie­la.

– Po­wie­dział, że le­piej go uśpić już te­raz... Dla­cze­go wszy­scy, któ­rych ko­cha­my, od­cho­dzą, a my mu­si­my żyć da­lej? Och, bez Rab­bie­go nic już nie będzie ta­kie samo... Ale my­ślę, że nie­dłu­go pój­dę w jego śla­dy i tyl­ko wyj­dzie mi to na do­bre. – Przy­ło­ży­ła do oczu chu­s­tecz­kę i zdo­by­ła się na uśmiech. – Pa­mi­ęta­cie, jak Rab­bie blo­ko­wał we­jście i całe to ja­śnie pa­ństwo mu­sia­ło za­dzie­rać nogi?

Ta­kie drob­ne wy­da­rze­nie, a jed­nak cała po­cze­kal­nia za­ma­rła na wie­ść o tra­ge­dii. Pa­sto­ro­wi Ped­die­mu wy­da­ło się, że ja­kaś dłoń ści­ska mu ser­ce; po­czuł nie­mal iden­tycz­ny ból jak ten, któ­ry dręczył wdo­wę. W ta­kich strasz­nych chwi­lach nie wie­dział, cze­go Bóg od nie­go ocze­ku­je, co zro­bi­łby na jego miej­scu, gdy­by stał te­raz z nimi, słu­cha­jąc o nie­szczęściu pani Lag­gan.

Dla pa­sto­ra bo­wiem ani w jego re­li­gii, ani w Bogu nie ist­nia­ło nic mrocz­ne­go, gorz­kie­go czy me­lan­cho­lij­ne­go. Stwór­ca i świat, któ­ry po­wstał za Jego przy­czy­ną, były dla nie­go nie­ustan­nym źró­dłem ra­do­ści. Za swo­ją mi­sję uwa­żał do­pil­no­wa­nie, aby cała jego trzód­ka na­le­ży­cie do­ce­nia­ła i po­dzi­wia­ła wszyst­kie cuda na­tu­ry, czło­wie­ka i świa­ta zwie­rzęce­go, tak samo jak wiel­kie i nie­wy­ja­śnio­ne ta­jem­ni­ce ko­smo­su. Nie pró­bo­wał ob­ja­śniać Boga – Ojca albo Syna – ale sta­rał się spra­wić, aby pa­ra­fia­nie ko­cha­li Go i od­naj­dy­wa­li w Nim ra­do­ść. Jako czło­wiek nie­zwy­kle to­le­ran­cyj­ny i da­le­ko­wzrocz­ny, wie­rzył, że ktoś może od­rzu­cić Boga na pe­wien czas, ale nie na za­wsze, po­nie­waż Bóg tak wy­ra­źnie ob­ja­wia się we wszyst­kim, co żyje i od­dy­cha, a ta­kże w rze­czach nie­oży­wio­nych, że po pro­stu jest uni­wer­sal­ny i nie­za­prze­czal­ny.

A jed­nak, jako ludz­ka isto­ta, wpa­dł w pa­ni­kę, kie­dy mu się wy­da­ło, że Bóg od­wró­cił się od ta­kiej wdo­wy Lag­gan, i jego wła­sne czu­łe ser­ce wez­bra­ło li­to­ścią nad jej nie­do­lą.

Za­pła­ka­na gru­ba ko­bie­ta da­rem­nie pró­bo­wa­ła ma­le­ńką chu­s­tecz­ką po­wstrzy­mać łzy, któ­re w nie­rów­nych stru­żkach spły­wa­ły jej po krągłych po­licz­kach, przy czym wszyst­kie trzy jej pod­bród­ki trzęsły się i pod­ska­ki­wa­ły. Za chwi­lę stam­tąd wyj­dzie i za­cznie umie­rać.

Ped­die po­czuł sil­ny im­puls, by wtar­gnąć do am­bu­la­to­rium i krzyk­nąć: „Prze­stań, An­drew! Nie za­bi­jaj tego psa, po­zwól mu jesz­cze po­żyć! Kim ty je­steś, że chcesz grać rolę Boga?”. Ale tego nie zro­bił. Ja­kim pra­wem mia­łby się wtrącać? Mac­Dhui znał się na swo­jej ro­bo­cie, a chi­rur­dzy we­te­ry­na­ryj­ni, po­dob­nie jak le­ka­rze lu­dzi, często mu­sie­li po­dej­mo­wać trud­ne de­cy­zje i prze­ka­zy­wać złe wie­ści. W do­dat­ku we­te­ry­na­rze kie­ro­wa­li się cza­sem w ta­kich przy­pad­kach chęcią oszczędze­nia pa­cjen­tom bólu.

Pani Lag­gan, wy­cho­dząc, raz jesz­cze po­wtó­rzy­ła do sie­bie sa­mej:

– Bez Rab­bie­go nic już nie będzie ta­kie samo.

Zza drzwi ga­bi­ne­tu znów wy­su­nęła się bro­da Mac­Dhu­ie­go. We­te­ry­narz stał przez chwi­lę w pro­gu, ogar­nia­jąc wszyst­kich wy­zy­wa­jącym spoj­rze­niem, jak­by wy­czu­wał całe na­gro­ma­dzo­ne tam wspó­łczu­cie dla sta­rej ko­bie­ty.

– Kto na­stęp­ny? – za­py­tał.

Na wi­dok żony bu­dow­ni­cze­go z Glas­gow, uno­szącej się nie­zdar­nie z twar­de­go krze­sła z po­pi­sku­jącym yor­kiem w ra­mio­nach, na jego twa­rzy od­ma­lo­wa­ło się jesz­cze wi­ęk­sze obrzy­dze­nie.

Na­gle ode­zwał się nie­śmia­ły gło­sik:

– Prze­pra­szam, czy mó­głby pan po­świ­ęcić mi chwi­lę?

Ktoś za­raz po­śpie­szył z wy­ja­śnie­niem:

– To mały Geo­r­die McNabb, chło­pak wła­ści­cie­la skle­pu tek­styl­ne­go.

Geo­r­die miał osiem lat, po­wa­żną okrągłą bu­zię, ciem­ne oczy i wło­sy oraz coś dziw­nie chi­ńskie­go w wy­ra­zie twa­rzy. No­sił szor­ty w ko­lo­rze kha­ki, ta­kąż ko­szu­lę i chu­s­tę skau­tow­skich wilcz­ków. W brud­nych rękach ści­skał pu­de­łko, w któ­rym spo­czy­wał jego drga­jący do­bry uczy­nek dnia. Mac­Dhui w paru zde­cy­do­wa­nych kro­kach pod­sze­dł do chłop­ca i sta­nąw­szy nad nim ni­czym wiel­ki rudy Ma­gog, po­chy­lił nad pu­de­łkiem buj­ną bro­dę.

– No do­bra, chłop­cze – huk­nął – cze­go chcesz?

Geo­r­die mężnie sta­wił mu czo­ło. W pu­de­łku była zie­lo­na żaba o roz­dętych bo­kach.

– Coś jest nie tak z jej nó­żką – wy­ja­śnił. – Nie może ska­kać. Zna­la­złem ją nad sta­wem. Bar­dzo chcia­ła pod­sko­czyć, ale nie mo­gła. Czy mó­głby pan tak zro­bić, żeby zno­wu ska­ka­ła?

Fale sta­re­go roz­go­ry­cze­nia wzbie­ra­ły w Mac­Dhu­im w naj­dziw­niej­szych i naj­mniej od­po­wied­nich chwi­lach. Mó­wił wte­dy rze­czy, któ­rych wca­le nie chciał po­wie­dzieć. Te­raz na przy­kład miał pe­łną klien­tów po­cze­kal­nię i na­gle ni z tego, ni z owe­go, kie­dy po­chy­lił się nad pu­de­łkiem, usły­szał w gło­wie głos: „Dok­tor od ża­bich nó­żek... oto, kim je­steś, mój sta­ry...”.

W tym mo­men­cie wszyst­kie daw­ne pre­ten­sje i żale wró­ci­ły do nie­go ni­czym za­ra­za, bu­dząc strasz­ną zło­ść. Gdy­by na świe­cie ist­nia­ła spra­wie­dli­wo­ść, całe to to­wa­rzy­stwo, z chłop­cem włącz­nie, ocze­ki­wa­ło­by po nim le­cze­nia ludz­kich serc, płuc, gar­deł i wątrób, ta­jem­ni­czych bó­lów i skur­czy, mdło­ści, cho­rób, z któ­ry­mi pod­jąłby wal­kę, przy­wra­ca­jąc pa­cjen­tom zdro­wie. A tym­cza­sem musi zaj­mo­wać się ich roz­piesz­czo­ny­mi, pry­cha­jący­mi i miau­czący­mi pu­pi­la­mi, któ­rych trzy­ma­ją z czy­stej pró­żno­ści albo dla­te­go, że są zbyt le­ni­wi i ego­istycz­ni, by spro­wa­dzić na świat wła­sne dziec­ko i ob­da­rzyć je uczu­ciem.

Tuż obok miał cho­ro­wi­te­go yor­ka, a zdążył już po­czuć obrzy­dli­wy za­pach per­fum, któ­ry­mi spry­ska­ła go wła­ści­ciel­ka. Dla­te­go od­po­wie­dź, ja­kiej udzie­lił Geo­r­die­mu, wy­pa­dła wprost z wy­pe­łnia­jącej go czar­nej chmu­ry gnie­wu:

– Nie mam cza­su na ta­kie głu­po­ty. Nie wi­dzisz, że mam pe­łną po­cze­kal­nię? Wrzuć tę żabę z po­wro­tem do sta­wu, i tyle. No, zmy­kaj stąd!

W okrągłych ciem­nych oczach Geo­r­die­go po­ja­wił się wy­raz za­re­zer­wo­wa­ny dla dzie­ci głębo­ko skrzyw­dzo­nych i za­wie­dzio­nych przez do­ro­słych.

– Ale ona jest cho­ra, źle z nią. Ona nie umrze?

Mac­Dhui bez­ce­re­mo­nial­nie skie­ro­wał chłop­ca ku drzwiom i klep­nął go na po­że­gna­nie w ty­łek.

– Już cię tu nie ma. Za­nieś żabę tam, gdzie ją zna­la­złeś, a na­tu­ra zro­bi swo­je. Pani San­der­son, za­pra­szam...

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: