- W empik go
Tiara i korona. Tom 1 - ebook
Tiara i korona. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 424 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce dziewiątego czerwca tysiąc siedemdziesiątego piątego roku zaszło krwawo nad „czerwoną” ziemią Sasów.
Gdy wschodziło, witała je nadzieja walecznego narodu, który wyszedł w pole, by bronić swojej odrębności przeciw gniewowi korony niemieckiej; gdy gasło, żegnała je rozpacz zwyciężonych.
Sześćdziesiąt tysięcy Sasów rozłożyło się dziś z rana żywym wałem w pobliżu miejscowości Langensalza i Hohenburg, wzdłuż rzeki Unstrut. Stawili się ze swoimi drużynami prawie wszyscy wojewodowie, hrabiowie, margrabiowie, biskupi i opaci; przywdziali na siebie zbroje i wolni kmiecie.
Każdy rycerz przypasał do boku dwa miecze, wziął z sobą cztery kopie, zaopatrzył tarcze nowymi brzegami i rozniecił w sercu starą nienawiść do dumnego plemienia Franków, co usiłowało zarzucić na niesforną duszę germańską wędzidło karności.
Wychowani w szkole Rzymu, któremu służyli nasamprzód przez dwa wieki jako najemnicy, zanim postawili młodą stopę na jego zwiędłym karku, ocierając się od wielu pokoleń o resztki cywilizacji dogorywającego świata pogańskiego, zrozumieli Frankowie pierwsi spomiędzy ludów niemieckich znaczenie jednolitości państwa. Odziedziczywszy po swoich mistrzach geniusz polityczny, budowali z ich cierpliwością na gruzach starego imperium cesarstwo nowe, opromienione blaskiem krzyża. Ogniem i mieczem naginali współplemieńców do posłuszeństwa i nawracali na wiarę Chrystusową. Przed wojskami ich szli misjonarze, a z krwawych pól ich zwycięstw wyrastały kościoły, klasztory, biskupstwa i opactwa, strzeżone przez zamki warowne.
Przędzą tej roboty dziejowej Franków psuła bezustannie swawola barbarzyńska północnych szczepów germańskich, nie znosząca nad sobą pana, okrom w boju. Głównie Sasi opierali się ich geniuszowi politycznemu. Daremnie zdeptał ich Karol Wielki, daremnie nakładali im obrożę prawie wszyscy znakomitsi cesarze.
Powaleni korzyli się, przysięgali wierność; wylizawszy się z ran podnosili chorągiew rokoszu i zakłócali spokój cesarstwa.
I teraz, w początkach drugiej połowy jedenastego stulecia, korzystając z małoletności króla postanowili Sasi oderwać się od rzeszy niemieckiej i rządzić się po swojemu, starodawnym obyczajem. Ale Henryk, czwarty tego imienia, był Frankiem i synem, i wnukiem wielkich monarchów, przeto gdy mu przypasano miecz do boku, gdy poczuł się władcą mnogich ludów, podjął dzieło swojego plemienia i swoich przodków i prowadził je dalej, równie nieubłagany jak oni.
Przez kilka lat walczył z Sasami na własną rękę; nie mogąc jednak podołać licznemu a bitnemu narodowi, rozesłał wici po ziemiach germańskich z wezwaniem do wyprawy powszechnej.
Dziś, gdy słońce stało już wysoko na niebie, podniósł się nagle w okolicy Eisenach olbrzymi słup kurzu i zbliżał się szybko do rzeki Unstrut.
Słup zatrzymał się, kurz opadł, i przed zdumionymi oczami Sasów rozlała się bezbrzeżna, błyszcząca fala.
To szedł król Henryk z mieczem karzącym.
Przybył z nim Rudolf Szwabski z tymi, co „mieszkali wedle Chur”, i z tymi, co „pili z rzeki Araris i Rodanu”; ciągnął Welf z walecznym ludem Bawarów, słynnym z bojów z Węgrami; prowadził swoich znakomitych jeźdźców garbaty Gotfryd Lotaryński, Sprawiedliwym zwany. I stary Ditrych, wojewoda Lotaryngii Wyższej, i czeski Wracisław, i wszyscy arcybiskupi, biskupi i opaci stawili się na rozkaz króla.
Sędziwy, kulawy, chory Widerad, opat Fuldy, nie mogąc się utrzymać na koniu, kazał się wieźć za wojskiem dopóty, dopóki trud pochodu nie poraził jego wątłego ciała.
Sasi nie spodziewali się takiego pośpiechu. Rozebrawszy się z ciężkich zbroi, odpoczywali po dłuższym marszu.
Zaledwie zdążyli sprawić szyk bojowy, kiedy po drugiej stronie zabrzmiały trąby i Szwabowie wpadli na nich tak gwałtownie, że stargali od razu porządek pierwszych szeregów.
Bronił się zrozpaczony naród, jak broni się osaczony znienacka przestępca, który wie, że nie znajdzie litości u sędziów. Ale za Szwabami szli Bawarowie, za Bawarami lennicy biskupów i opatów, szedł w końcu król Henryk na czele Franków.
Widać go było z daleka.
Zakuty cały w złotą zbroję, świecił na tle srebrnych i żelaznych napierśników rycerstwa jak miesiąc pośród gwiazd. Nie zachęcał do boju, nie rozkazywał, lecz bił sam. Duży miecz niemiecki migotał w jego ręku z szybkością błyskawicy. Krew lała się obficie jego śladami.
Walka trwała tylko kilka godzin. Zachodzące słońce oświetlało tyły zgromionego okrutnie narodu.
Na karki uciekających w popłochu Sasów wsiadł garbaty Gotfryd Lotaryński i dokonał dnia rzezią straszliwą.
Drogą wiodącą do Meersburga pędziła gromadka jeźdźców.
Pędziła bez porządku, jak stado spłoszonych dzików na oślep, nie oglądając się ani w prawo, ani w lewo.
Czyj koń się potknął, kto zachwiał się w siodle, temu nie podał nikt ręki życzliwej. Zostawiano go w prochu ulicy i spieszono dalej i dalej bez wytchnienia. Niech każdy pamięta o sobie…
Trwoga odebrała ludziom rozwagę, a zwierzętom przypięła skrzydła do piersi.
Bo z tyłu, od strony rzeki Unstrut, nadpływały jeszcze ostatnie echa stłumionej wrzawy, jakby brzęk niezliczonego mnóstwa pszczół i muszek leśnych.
Gotfryd Lotaryński nie ustał dotąd w krwawej robocie.
Na wschodzie, ku Meersburgowi, odcinała się od szarego nieba ciemna wstęga, która występowała coraz wyraźniej w miarę, jak się do niej uciekający zbliżali.
Konie dobywały bez ostrogi ostatnich sił. Robiąc bokami szły wyciągniętym kłusem. Byle dotrzeć do owej ciemnej wstęgi, pod dach odwiecznych dębów, buków i świerków, a pogoń przestanie być groźna. Cisza lasu obejmie rozbitków przyjaznym, miękkim uściskiem, sędziwe drzewa zasłonią ich przed wściekłością zwycięzców.
Przodem gromadki, odsadziwszy się od niej o kilkanaście kroków, leciało dwóch mężów. W cieniach wieczoru rysowały się sylwetki niezwykle rosłych koni i niezwykle dużych ludzi. Pochyleni w siodłach, jechali w milczeniu.
Już było czuć woń lasu. Wtem stęknął pod jednym z owych mężów koń, jak człowiek śmiertelnie rażony, wyrzucił przednimi nogami, zacharczał i runął łbem w piasek.
– Święty Piotrze, ocal mnie! – jęknął rycerz, spadając na ziemię.
Jego towarzysz zdarł swojego ogiera w miejscu, podniósł prawicę do góry i zawołał głosem tak potężnym, iż zapanował nad łoskotem pędzącej gromadki.
– Zwolnić kroku!
Rzekłszy to, zsiadł z konia i, pochyliwszy się nad leżącym, zapytał troskliwie:
– Czujecie swoje kości, biskupie?
– Więcej niż potrzeba – odparł mąż nazwany biskupem. – Rozepnijcie mi napierśnik, wojewodo, duszę się.
Kilku z gromadki, którzy przypadli pierwsi, rozwiązali szybko rzemyki na ramionach i pod szyją biskupa i, ująwszy go pod ręce, postawili na nogach.
– Czy możecie się swobodnie poruszać? – spytał jeszcze wojewoda.
Biskup postąpił kilka kroków.
– Wszystko we mnie całe – mówił – zdawało mi się, że rozsypuję się w skorupy jak garnek rozbity.
Wróciwszy do miejsca, w którym koń jego padł, przypatrywał się przez pewien czas stygnącemu zwierzęciu, potem rzekł półgłosem:
– Nie mogą cię nawet ziemią przykryć, aby się nad tobą wilki nie pastwiły.
Wyciągnął pięść w stronę Unstrutu i zawołał:
– Oddamy ci to, pyszałku frankoński!
– Oddamy! – wtórowali mu rycerze. Jeden tylko wojewoda nie groził zwycięzcy.
Spojrzał w stronę pola bitwy. Tam, na zachodnim skraju nieba, zaróżowiły się obłoki, jakby słońce dopiero co zaszło.
– Lotaryński garbusek świeci sobie przy robocie naszymi siołami – mówił.
Wziął konia za uzdę i wyrzekł głosem rozkazującym:
– Wszyscy z siodła! Do lasu!
Cicho stal bór spowity w mgły wieczoru. Jego skrzydlaci mieszkańcy zamilkli już dawno. Nawet jastrząb, wracający ostatni z pól i łąk pod strzechę zieloną, przysiadł na gałęzi i spoczywał.
Gromadka uciekających Sasów odetchnęła swobodnie, gdy ujrzała za sobą pierwsze drzewa.
Prowadził ją wojewoda. Posuwał się naprzód pewną stopą, nie szukając drogi. Znał widocznie dobrze miejscowość. Brzęk mieczów i chrzęst zbroi płoszył ptactwo i straszył zwierzę czworonożne. Od czasu do czasu zrywała się z gniazda przebudzona sroka z wrzaskiem przeraźliwym, chrapnęła zdumiona kraska, zaświszczał gołąb skrzydłami. Jeleń, sarna i dzik pierzchały z daleka
W milczeniu przedzierali się Sasi przez gąszcz zarośli i paproci. Żałoba dnia odebrała nawet młodym ochotę do gawędy.
Szli już przeszło godzinę, kiedy wydostali się na obszerną polankę, przeciętą strumykiem.
– Tu nie znajdzie nas pogoń Gotfryda – odezwał się wojewoda. – Rozpalić ognie.
Wkrótce ze stosów, ułożonych z suchych liści i gałęzi, buchnęły cztery płomienie, tworzące czworobok. Konie wprowadzono do środka i, spętawszy im przednie nogi, puszczono na pastwisko.
Czerwony blask ognia oświetlił teraz olbrzymią postać wojewody, który przewyższał innych rycerzy o całą głowę. Jego długie, jasne na ramiona spadające włosy, gęstą brodę i srebrną zbroję pokrywał kurz zmieszany z krwią. Po jedwabnym płaszczu, obramowanym gronostajem, zostały tylko brudne strzępy.
Był to Otton z Nordheimu, naczelny wódz Sasów, pan znany z męstwa i szybkiej rady. Jeszcze niedawno wojewoda Bawarów, należał on do najmożniejszych dygnitarzy rzeszy niemieckiej. Wypadłszy z łaski młodego monarchy, pozbawiony urzędów państwowych i dworskich, przeszedł na stronę rokoszan, do których należał pochodzeniem.
Rozebrany przez giermków ze zbroi, pod którą miał miękki kaftan ze skóry łosiowej, spoczął obok ogniska na siodle i, oparłszy głowę na dłoni, zapatrzył się w płomień.
Jego towarzysz, niższy od niego wzrostem, lecz odznaczający się tak samo jak on muskularną budową ciała, rzucił się na trawę. Gdyby nie ogolona twarz, krótko ucięte włosy i tonsura, nie poznałby w nim nikt duchownego. Tyle było w jego ruchach fantazji żołnierskiej, a w grubych rysach zaciętej stanowczości. Ten człowiek umiał śmiertelnie nienawidzić i mścić się bez miłosierdzia. Mówiły to czarne, ponuro patrzące oczy i pogardliwie wydęte, w kątach obwisłe usta.
I on, Buko, biskup halbersztadzki, zasiadał w radzie króla, dopóki jego wuj, arcybiskup koloński, Anno, trzymał w krzepkiej dłoni ster państwa. Lecz kiedy Henryk, wyzwoliwszy się spod nadzoru opieki, oddalił od swojego boku wszystkich tych, którzy tłumili jego młode porywy, wówczas stracił biskup wpływ i znaczenie. Nie chcąc się pogodzić z nowym stanem rzeczy, przyłączył się do rokoszu, chociaż nie urodził się na ziemi saskiej. Jego kołyska stała w Szwabii.
– Tak szybkiego końca nie spodziewałem się nigdy – odezwał się głosem ochrypłym z kurzu i zmęczenia.
– To dopiero początek – odpowiedział wojewoda.
Buko, który leżał wyciągnięty na ziemi z rękoma splecionymi pod głowę, zwrócił zdziwione oczy na wojewodę.
– Jak mówicie? – zapytał.
– Mówię, że walka króla Henryka z nami dopiero się zaczęła.
– Cóż by nas jeszcze gorszego mogło spotkać? Rycerstwo pobite, gmin przerażony, cały kraj padnie do stóp tego młokosa.
– Rycerstwo pobite, gmin przerażony, kraj ukorzy się przed zwycięzcą, ale my, twórcy rokoszu, uszliśmy pogoni. Ponieważ schodziłem ostatni z pola, przeto wiem, że ani jeden z naszych wodzów nie wpadł w ręce Henryka. Widziałem przed sobą wojewodę Magnusa, palatyna Fryderyka, hrabiego Hermana, arcybiskupa Wernera. Schronili się wszyscy przed nami w lasach.
– Sądzicie, że…
Biskup uniósł się na rękach i wpatrzył się uważnie w twarz wojewody.
– Sądzę, że Henryk nie spocznie dopóty, dopóki nas nie obezwładni. Wie on bardzo dobrze, że bez nas nie byłoby oporu Sasów. Nie rycerstwo i gmin niepokoją jego dumę, lecz my, panowie świeccy i duchowni, pobudzamy go do czynów gwałtownych. Naszą siłę stara się zmiażdżyć, ażeby mógł rządzić sam bez udziału książąt.
– Te zuchwałe marzenia nie spełnią się nigdy – wtrącił biskup.
– Dlaczego? – mówił wojewoda. – Gdy zdruzgocze Sasów, któż ośmieli się stawić czoło jego potędze? Dziś utoczył nam dużo krwi. Po żniwach najedzie po raz drugi ziemię saską i dokona reszty.
– Niech nas św. Piotr ma w swojej opiece.
– Święty Piotr nie sprzyja naszej sprawie. Wszakże pościliśmy przed wojną, jak mnichy kluniackie, leżeliśmy krzyżem w kościołach, tarzaliśmy się w prochu i popiele, włóczyliśmy się na kolanach przed relikwiarzami, błagając św. Piotra i wszystkich świętych o pomoc. Święci byli dziś po stronie
Henryka. Po winobraniu wróci ten zuchwały młokos, okuje was, mnie, Magnusa, Hermana, Fryderyka i wszystkich panów Saksonii w kajdany i zamknie nas tam, skąd nie wyszła jeszcze żywa noga ludzka. Czy znacie zamek Trifels, biskupie?
Buko obejrzał się z trwogą dokoła, jak gdyby się groźba wojewody już zbliżała.
Ale bór spał bez ruchu, bez szelestu. Najlżejszy wietrzyk nie kołysał wierzchołkami drzew. Czasem tylko rozległ się w oddali suchy trzask gałęzi, zdruzgotanych racicą grubszego zwierza.
– Warn krukiem być, wojewodo – odparł biskup, zawijając się w płaszcz fioletowy. – Krakalibyście z przyjemnością nad ścierwem. Żaden z książąt rzeszy nie gnił dotąd w podziemiach zamku Trifels.
– Co się dotąd nie stało, może jutro, pojutrze nastąpić – mówił wojewoda. – Szanowaliż przodkowie Henryka godność książęcą? Czyście już zapomnieli, jak jego ojciec sponiewierał starszego Gotfryda? A Henryk IV jest nieodrodnym synem swojego pysznego szczepu. Kipi w nim krew Waiblingów, wielkich wojowników i gwałtownych władców. Dzieckiem jeszcze był, a już rwał się do miecza na świątobliwego Anna. Zaledwie usamowolniła go rada książąt, kiedy nas rozpędził na wszystkie wiatry i otoczył się swoimi ulubieńcami. Jak on dziś szedł w najgorętszy bój! Oczu od niego oderwać nie mogłem. Świecił i bił jak archanioł Michał. A mówili, że wątły, że zniewieściałe wychowanie i rozpusta wyssały z niego siły męskie.
Po twarzy biskupa przesunął się cień zadumy.
– Okazał się dziś w istocie godny wielkiego imienia Waiblingów – odezwał się po krótkim milczeniu. – Któż by się był spodziewał, że z tego rozpustnika wyrośnie tak nieustraszony rycerz?… Ale właśnie dlatego nie możemy służyć jego… zamiarom. Uczyniłby nas bezwolnymi filarami korony, której blask powinien przygasnąć, jeżeli nasze mitry mają zajaśnieć nad ziemiami świętego państwa rzymskiego. Im słabszy będzie tron, tym mocniej staną nasze stolice książęce. Nam nie potrzeba króla potężnego. Radźcie, wojewodo, w jaki sposób podkopać młodą siłę Henryka.
Długo namyślał się Otton z Nordheimu, zanim odpowiedział. Jego gęste brwi zsunęły się nad orlim nosem, szerokie czoło marszczyło się, powieki przysłoniły do połowy błękitne, bystro patrzące oczy.
– Zwykłymi środkami nie wytrącimy już z rąk Henryka miecza zemsty – mówił wolno. – Jeszcze przed miesiącem moglibyśmy się byli porozumieć z panami innych dzielnic rzeszy, niejeden bowiem z książąt spogląda kosym okiem na rosnącą potęgę korony. Sam Rudolf Szwabski korzy się tylko niechętnie przed jej blaskiem. Wolałby, ażeby ona jego mądrą głowę opromieniała. Ale dzisiejsze zwycięstwo przecięło nam drogę do niezadowolenia książąt. Większość idzie zawsze za powodzeniem chwili, a szczęście odwróciło się od nas. Na panów Szwabii, Bawarii, Karyntii i Lotaryngii nie możemy liczyć.
Zamilkł, utkwiwszy wzrok w ziemi.
– Mieliście radzić, wojewodo – wtrącił Buko z wyrzutem. Jak gdyby uwagi biskupa nie słyszał, ciągnął Otton dalej, nie podnosząc głowy:
– Jest na całym świecie tylko jedna potęga, która może zdruzgotać dumę Henryka. Tę potęgę trzeba dla naszej sprawy pozyskać.
Znów ustał.
– Mówcie, nie dręczcie mojej niecierpliwości – zawołał biskup żywo. – Wiecie przecież, jak tego pyszałka frankońskiego nienawidzę.
– Wiem – rzekł wojewoda. – Król oderwał od waszego biskupstwa jakieś lenno. I wy, biskupie, nie domyślacie się owej potęgi?
Buko wzruszył ramionami.
– Szukam jej daremnie w ziemiach niemieckich – mówił.
– Bo nie w ziemiach rzeszy szukać jej trzeba, lecz w Rzymie, w pałacu Lateranów.
– Hildebrand?! Żartujecie, wojewodo. Uboższy on od każdego z nas i słabszy od ostatniego z biskupów niemieckich. Gdyby nie pomoc Matyldy Toskańskiej, nie utrzymałby się nawet w Rzymie. Wiadomo wam, że go większa część biskupów lombardzkich nie chce uznać.
– A jednak jest ten słaby, ubogi, przez biskupów Lombardii nie uznany Hildebrand jedynym mężem w cesarstwie rzymskim, którego potęga Henryka nie przerazi – odparł Otton. – Znam go z czasów, kiedy przebywał na dworze Henryka III jako kapelan Grzegorza VI, strąconego ze Stolicy Apostolskiej. Małe to było, szczupłe, chuderlawe, śniade na gębie i szpetne z wyglądu mniszątko, ale w dużych, czarnych oczach gorzały płomienie i czaiły się pioruny. Kiedy mówił o posłannictwie świętego Kościoła, zdawał się rosnąć. Jakieś dziwne ognie biły od niego. Już nieboszczyk cesarz przepowiadał, że z tego wyschłego księżyny wyrośnie kiedyś wielki rycerz naszego Pana Jezusa Chrystusa. I zdaje się, że się ojciec obecnego króla nie mylił, bp z chwilą, gdy Hildebrand zasiadł na Stolicy Piotrowej, padł strach na wszystkich simonistów i na całe świeckie duchowieństwo. Już dawno nie miał święty Kościół powszechny tak surowego rządcy.
Pochlebny rysopis papieża Grzegorza VII nie sprawiał snadź biskupowi przyjemności, bo słuchał chwalby wojewody z czołem zachmurzonym.
– Nowy pan papież chciałby narzucić całemu duchowieństwu regułę św. Benedykta – odezwał się z niechęcią. – Czasy inne, ludzie inni… Surowy on rządca świętego Kościoła powszechnego, nie przeczę, ale nie widzę w jego odważnej dłoni miecza, który by nam, panom niemieckim, mógł przyjść z pomocą.
Wojewoda podniósł się z siodła i przykucnął – na ziemi obok biskupa. Schyliwszy się nad nim, mówił głosem zniżonym:
– W odważnej dłoni Hildebranda spoczywa miecz św. Piotra, który jest mocniejszy od mocniejszych potęg świata. Gdyby papież błysnął tym mieczem nad głową Henryka, strzeliłby w tron niemiecki piorun druzgocący.
Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się Buko w twarz Ottona, jak gdyby nie rozumiał ukrytej treści jego rady. "W jego spojrzeniu malowało się nasamprzód zdziwienie, potem przestrach.
– Mówicie o… klą… twie… – szepnął – o klątwie na króla rzymskiego?… Zuchwałą dajecie radę, wojewodo… Takiego wypadku nie było jeszcze w dziejach chrześcijaństwa. Żaden biskup rzymski nie ośmielił się jeszcze rzucić klątwy na króla rzymskiego.
– Ale Hildebrand nie cofnie się przed czynem najśmielszym, gdy będzie uważał, że wyklęcie króla rzymskiego pomnoży siłę Kościoła i przyczyni blasku Stolicy Piotrowej.
– Czy was żal do Henryka nie łudzi, wojewodo?
– Jestem pewny tego, co mówię, biskupie. Tacy jak Hildebrand urodzili się na władców wielkich państw. Dusza starego Rzymu wstąpiła w nędzne ciało tego zwiędłego mnicha. On jeden nie schyli czoła przed Henrykiem.
Zamilkli.
Wojewoda patrzył znów w płomień, podsycany od czasu do czasu przez giermka, biskup posłał zamyślony wzrok ponad siebie, wysoko w górę, gdzie na ciemnobłękitnym niebie iskrzyły się gwiazd miliardy i posuwał się wolno blady sierp księżyca. Opodal, przy innych ogniskach, gwarzyli półgłosem rycerze sascy.
Nikt nie przeczuwał, że w tej chwili zadzierzgiwał się węzeł straszliwej tragedii, która miała wstrząsnąć całym światem chrześcijańskim aż do najgłębszych głębi; że zbierała się burza, co miała szaleć nad Europą przez trzy wieki, zalewając ziemie niemieckie, francuskie, włoskie i angielskie nie zasychającym nigdy potokiem krwi, aż zahuczała orkanem nienawiści powszechnej, znanym w dziejach pod nazwą reformacji.
Gdyby Otton z Nordheimu i biskup Buko mogli byli uchylić rąbka zakrytej przyszłości i spojrzeć w jej oblicze, stargane boleścią, cofnęliby się niewątpliwie ze zgrozą przed odpowiedzialnością za skutki swoich knowań, byli bowiem obaj szczerymi katolikami. Ale oni widzieli przed sobą tylko najbliższe dziś, swoje krzywdy osobiste, obrażoną dumą, utratą wpływu na rządy państwa, zmniejszone dochody, odebrane przez koronę dobra lenne.
Jeden tylko cichy wyrzut wgryzał się w ich sumienie.
Chociaż nienawidzili Henryka, był ten nienawistny im Henryk mimo to ich królem prawowitym, któremu złożyli przysięgę wierności. U swojego monarchy mogli się oni, panowie niemieccy, upominać zwyczajem czasu o rzekome lub istotne krzywdy nawet z bronią w ręku. Tak czynili wszyscy wojewodowie, margrabiowie i hrabiowie jedenastego stulecia, gdy im siła pozwoliła odważyć się na krok zuchwały. Ale tylko najgorsi z najgorszych odwoływali się do pomocy obcej przeciw koronie.
Jakby odpowiadał przykrym myślom, które go niepokoiły, odezwał się Otton z Nordheimu po dłuższej przerwie:
– Nie moja wina. Dlaczego obraził mnie Henryk tak śmiertelnie, dlaczego wypędził mnie z rady, jak nieposłusznego niewolnika… Byłbym mu wiernie służył…
– I ja nie byłbym prowadził lenników biskupstwa halbersztadzkiego do boju przeciw pomazańcowi, gdyby się korona nie wtrąciła do spraw mojej diecezji – mówił Buko. – Ale nie widzę jeszcze, w jaki sposób można by się posłużyć mieczem św. Piotra? Pan papież nie wyklina bez powodu.
Powtórnie nachylił się do niego Otton i odrzekł głosem przyciszonym, chociaż nie było nikogo w pobliżu. Jego samego przerażał pomysł, wylęgły w jego nienawiści.
– Powody gromadzą się od dwóch lat i mnożą się ciągle. Wiadomo wam, że Henryk wezwał znów na dwór doradców, wyklętych przez papieża, aczkolwiek Hildebrand żądał wyraźnie, ażeby ich nie dopuścił do swojego boku przed spełnieniem pokuty. Ten wściekły pies, Ulryk z Godesheimu, nie tylko, że nie poddał się pokucie, lecz drwi nawet głośno z miecza św. Piotra. Tak samo hrabiowie z Nellenburga, Bertold z Meersburga, rycerz Hartmann i biskupi dworscy. Byłoby dobrze, ażeby Hildebrand o tym wiedział, a jeszcze lepiej, gdyby wiedział więcej, aniżeli jest w istocie. Poślijcie natychmiast do
Rzymu jakiego zręcznego i wymownego mnicha. Niech wasz zaufany nie oszczędza Henryka i jego dworu, niech mówi dużo o jego miłostkach, rozpuście i niesprawiedliwości. Resztę zrobi gwałtowność króla. Gdy takie dwie twarde wole, jak jego i Hildebranda, uderzą o siebie, trysną iskry, iskry zaś wzniecają pożary… Ja ze swej strony roześlę gońców do panów szwabskich. Może mi się uda przeciągnąć którego z nich na naszą stronę. Hrabia z Kalwu był kiedyś moim przyjacielem, a on ma wielkie poważanie u Rudolfa. Ale nie zwlekajcie. Szybkość wygrywa często bitwy. Z Henrykiem trzeba się spieszyć. Nie namyśla się on nigdy długo.
Gdzieś w głębi lasu podniósł się w tej chwili wiatr i przesuwał się wolno nad wierzchołkami buków, dębów i świerków.. Zakołysały się lekko gałęzie, zadrżały liście i dziwnie smutny szum przepłynął nad polanką. Zdawało się, że ktoś skarży się pod niebem łkaniem stłumionym.
Biskup i wojewoda spojrzeli na siebie i przeżegnali się z trwogą zabobonną.
– Nie moja wina… – mówił Otton z Nordheimu, ukrywając twarz w dłoniach. – Dlaczego obraził mnie Henryk tak śmiertelnie…III
Słońce wychylało się dopiero spoza Alp, kiedy się Bertold nazajutrz przebudził. Spał w niskiej, ponurej izbie, oświetlonej skąpo małym okienkiem. Oprócz łóżka i zydla nie było tu żadnego innego sprzętu.
Wykwintny dygnitarz dworski, przywykły w pałacach Henryka IV do obszernych komnat, obwieszonych dywanami, zasłanych skórami zwierząt, skrzywił się na widok nagich ścian, nieodświeżonych od lat wielu.
Ziewnął, przeciągnął się na posłaniu i klasnął lekko w dłonie.
Na znak ten wpadł przez uchylone drzwi wyrostek w czarnym płóciennym kubraku i, stanąwszy tuż przy łóżku, zakrzyczał głosem piskliwym:
– Waszej Szlachetności podoba się?
– Przede wszystkim podoba mi się – zgromił Bertold chłopca – abyś nie wlatywał do mnie jak rozhukane źrebię, a potem naucz się przemawiać do pana bez wrzasku, jeśli twój grzbiet nie chce się zapoznać z rózgą.
Chłopak zadygotał i wytrzeszczył na swego pana oczy wystraszone.
– Przywołaj moją służbę! Wyrostek znikł.
Po chwili ukazało się trzech ludzi, z których jeden niósł przybory do golenia, dwaj inni drewnianą wannę.
Zapach róży rozszedł się po izbie.
Bertold, który leżał w łóżku zupełnie nagi, zanurzył się w wodzie pachnącej. Gdy orzeźwiony kąpielą stanął bosą stopą na kamiennej posadzce, otuliła go służba długim, białym płaszczem i podsunęła mu zydel.
Szybko, zręcznie oczyścił golarz twarz pana z niepotrzebnego zarostu, zakręcił mu wąs i natarł go olejkiem różanym. Z wielką starannością czesał i układał włosy, przypalając je gorącym żelazkiem.
Kiedy Bertold brał z rąk szatnego jedwabną koszulę, ukazał się na progu podkomorzy i oznajmił:
– Burgrabia Wecel zapytuje, czy się Waszej Szlachetności podoba przyjąć jego pozdrowienie.
– Podoba się – odpowiedział Bertold.
Do izby wszedł krępy, barczysty starzec, podpierając się mieczem jak laską. Z ram siwych włosów i siwej brody wyglądała twarz czerstwa, rozjaśniona parą niebieskich, jeszcze świeżych oczu.
– Witajcie, burgrabio – odezwał się Bertold, wyciągając rękę do sędziwego rycerza. Dlaczego nie widziałem was wczoraj w przystani, kiedy dobijałem do brzegu?
Serdecznie uścisnął starzec prawicę młodzieńca.
– Wybaczcie panie – rzekł głosem grubym, przypominającym mruczenie niedźwiedzia – ale obowiązki służby idą przed obowiązkami serca. Pilnowałem wczoraj aż do późnej nocy sprzętu żyta w Egolsheimie, bo młody pan Rudolf z Grimmingen odgraża się, że nam plony spali.
– Bez powodu nie ośmieliłby się pan Rudolf najeżdżać sąsiada – zauważył Bertold.
– Przydybałem zimą jednego z pachołków grimmińskich w naszych lasach. Polował sobie niecnota na sarenki, za co kazałem mu uciąć prawą rączkę, jak przewiduje stary obyczaj salicki.
– I za tę słuszną karę mści się pan Rudolf?
– Wykrzykuje w Konstancji w winiarni, że nie spocznie dopóty, dopóki nie weźmie za ową uciętą rękę grimmińską naszych dwudziestu. Trzy razy już najeżdżał zamek egolsheimski, spędzał nam bydło z pastwiska, a obecnie grozi spaleniem plonów.
– Cóż na to hrabia okręgu?
– Wasza Szlachetność mówi, jak gdyby nie znała naszych sądów. Każdy sobie sędzią, kto ma dobrą pięść, warowne gniazdo i hufiec drapichrustów, gotowych na wszystko. Hrabia okręgu taki sam zbój jak inni. Zeszłego miesiąca złupił kupców, co ciągnęli z włoskiej krainy, a jednego z nich, który się tęgo bronił, kazał powiesić na jego własnym wozie. Trzeba czuwać dzień i noc, gdy się chce jeść zimą chleb i łyknąć sobie od czasu do czasu haust wina.
Skargi burgrabiego nie zdziwiły bynajmniej Bertolda, w całej bowiem rzeszy niemieckiej zaczęła w jedenastym stuleciu słabnąć powaga władzy. Wprawdzie istniał jeszcze bez zmiany doskonały ustrój państwowy, stworzony przez Karola Wielkiego, ale zabrakło ludzi, którzy by chcieli być gorliwymi stróżami porządku publicznego. Wojewodowie, palatynowie i margrabiowie przywykli w swoich dzielnicach do samodzielnej gospodarki zapomnieli, iż byli tylko urzędnikami korony. Wzbogaciwszy się na lennach, trzymanych z łaski króla, ulegali niechętnie prawu. Za przykładem możnych szli mniejsi. Najdrobniejszemu rycerzowi, siedzącemu na własnym zamku, ciążył nadzór rządu. Każdy, kto posiadał dobry miecz i silne ramię, chciał być na swoich śmieciach panem samowładnym.
Bertold, jako doradca korony, znał stosunki państwa. Przeto nie zdziwiło go opowiadanie burgrabiego.
Służba włożyła na niego tymczasem krótkie spodnie z zielonego jedwabiu i długie pończochy, które przymocowała do paska złotymi sznurami.
Z ciekawością i lekceważeniem starego wilka zamkowego, ubierającego się przez całe życie w grube samodziały, przypatrywał się burgrabia miękkim sukniom pana. Kiedy szatny wniósł do izby kaftan jedwabny, dotknął go rycerz ostrożnie palcami, jakby się lękał, żeby się lśniąca tkanina nie rozleciała w jego ręku, i zaśmiał się z cicha śmiechem rozbawionego dziecka.
– Buty i koszulkę srebrną! – rozkazał Bertold służbie.
Zaś do burgrabiego rzekł:
– Pojadę dziś z wami do Egolsheimu. Gdyby ludziom pana Rudolfa przyszło na myśl niepokoić naszych żeńców, sprawimy im taką łaźnię, że im się odechce najeżdżać ziemie meersburskie.
Wdziawszy na pończochy długie buty z żółtej skóry, wyjął ze szkatułki małą książeczkę, ukląkł przed łóżkiem, przeżegnał się nabożnie i zaczął odmawiać po łacinie psalm poranny, co burgrabiego tak zdziwiło, że wpatrywał się w pana ż rozdziawionymi ustami, jakby ujrzał potwora.
Znajomość języka łacińskiego i tajemnic pisma była w jedenastym stuleciu na ziemiach germańskich czymś tak niezwykłym, iż budziła z jednej strony trwogę zabobonną, z drugiej wzgardę. Trwogę, bo tylko duchowni modlili się z książek, a oni pośredniczyli między niebem i ziemią – wzgardę, bo rycerz uwielbiający głównie siłę cielesną lekceważył wszelkie dzieła pokoju.
Jedynie panujący i najwyżsi dostojnicy korony przyswajali sobie ubogą wiedzę swojego czasu, by mogli przewodniczyć na sądach i układać dokumenty urzędowe.
Bertold, wychowany na dworze cesarskim, uczył się razem z Henrykiem języków, prawa krajowego, sztuki pisania i czytania.
Skończywszy psalm poranny przeżegnał się znów i dotknął trzykrotnie czołem posadzki.
Teraz podał mu jeden ze służących lampkę wina, zaprawionego kroplami rabarbarowymi. Pokrzepiwszy, się rozgrzewającym napojem, wypłukał usta miętą j włożył na siebie koszulkę, kutą ze srebrnych ogniwek. Szatny przypiął mu do butów złote ostrogi i zarzucił na jego ramiona obszerny biały płaszcz bez rękawów, zwany kapą, podbity zielonym jedwabiem.
Przypasawszy miecz rzekł Bertold do burgrabiego:
– Chciałbym, żebyśmy dziś pana Rudolfa z Grimmingen spotkali w granicach państwa meersburskiego. Możemy jechać!
Spod czoła burgrabiego padło na jego wytworną postać szybkie spojrzenie. Była w nim jakby litość, zmieszana z obawą. Mówiło ono: ty chciałbyś się zmierzyć z Rudolfem z Grimmingen, ty, delikatny paniczu?
Na dziedzińcu zamkowym czekało na koniach pięćdziesięciu wojowników. Mieli oni wszyscy na piersiach i na goleniach żelazne blachy, a na głowach szyszaki zakrywające z tyłu cały kark, lecz z przodu otwarte. Tylko nos chroniła gruba listwa, przymocowana powyżej czoła. Spod napierśników wysuwały się fałdziste poły żółtych kaftanów.
Była to stała załoga zamku meersburskiego, składająca się z ubogich rycerzy, wolnych kmieciów i poddanych Bertolda. Członkowie stanu szlacheckiego wyróżniali się białym pasem.
Gromkim okrzykiem przyjęła służba pana. On skłonił się uprzejmie wąsatym rębaczom i dosiadł konia.
Ostrożnie schodził hufiec z góry zamkowej. Dopiero kiedy stanął na równinie, ruszył z kopyta.
Bertold pędził przodem mając po jednym boku burgrabiego, po drugim giermka, który niósł za nim szyszak, puklerz i kopię.
Mgły poranne opadły już, skropliwszy się rosą na trawach i kwiatach. Słońce posuwało się wolno ku środkowi bezchmurnego nieba.
Dzień zapowiadał się ciepły, pogodny.
Bertold rozglądał się wzrokiem promiennym po okolicy. Wszakże były to jego strony rodzinne, których nie widział od lat pięciu.
W czasach ostatnich zbierały się ciągle burze nad tronem Henryka. Możni lennicy buntowali się, Rzym groził „mieczem św. Piotra”. Doradca korony nie mógł opuścić w chwilach ciężkich pana i przyjaciela. Dopiero zwycięstwo nad Unstrutem pozwoliło mu wytchnąć w zamku ojczystym bez troski o niepewne jutro, lecz tylko na krótko, bo już w październiku miała wyruszyć przeciw Sasom nowa wyprawa.
Droga wiła się zrazu wśród pól srebrzących się dojrzałym zbożem, potem zaczęła się piąć pod górę, nierówna, zasłana kamieniami. Kraj robił wrażenie jednej wielkiej warowni. Wszędzie, gdzie się gromadka chat przytuliła do ściany wzgórza, broniły ich wały, ostrokoły i zamknięte bramy. A wysoko nad nimi, na skałach i urwiskach, przysiadły szare baszty, wieże i zamki, niby sępy poważne, czuwające z nastroszonymi piórami, aby się ich pisklętom nie stała krzywda.
Nawet kosiarzy w polu strzegli zbrojni mężowie.
Po godzinie szybkiej jazdy zbliżał się hufiec Bertolda do wsi Egolsheim, która stanowiła granicę państwa meersburskiego. Po jednej stronie drogi był tu las, po drugiej ciągnęły się długie, wysokie zagony, przedzielone rowami. Z łanu dolatywał brzęk sierpów.
– Dzięsięciu pachołków będzie pilnowało robotników, reszta zaś ukryje się w lesie – rozkazał Bertold.
Włożył na głowę szyszak, wziął z rąk giermka puklerz i kopię i stanął za grubym dębem, spoza którego mógł widzieć wszystko, co się działo na polu.
Daremnie jednak wytężał wzrok w stronę zamku Grimmingen, który uczepił się skalistego wierzchołka prostopadle ściętej góry. Gniazdo rycerskie spoglądało tak spokojnie w dolinę, jak gdyby było zapomnianym przez ludzi żywych grobowcem.
Już zaczął się Bertold niecierpliwić, kiedy się rozległ tętent galopującego konia.
Wsunąwszy puklerz na lewe ramię wyjrzał ostrożnie na drogę.
Tętent ucichł po jakimś czasie. Ktoś zbliżał się wolno brzegiem lasu.
Bertold wychylił się spoza drzewa i podniósł szybko rękę do oczu, zasłaniając je przed słońcem. Myliłby go wzrok? Ale nie… Na zielonym tle boru zarysowała się ta sama postać niewieścia, która powitała go wczoraj na jeziorze. Siedziała z niedbałym wdziękiem na rosłym mierzynie, wpatrzona w drogę prowadzącą do Meersburga. Miała na sobie żółtą, jedwabną suknię, podpiętą z boku, na niej purpurową kapę, obramowaną gronostajem, a na głowie wysoki kapelusz z pawich piór, przywiązany złotym sznurem do ramienia.
Na ustach Bertolda zaigrał uśmiech swawolny.
Wypadłszy z kryjówki stanął tak nagle przed nieznajomą, iż koń jej rzucił się gwałtownie w tył. Ale ona nie straciła przytomności. Ściągnęła wodze silną ręką i spojrzała bez obawy na rycerza.
Bertold, uchylając przed nią miecza, rzekł:
– Nieznajomą przyjaciółkę wita na swojej ziemi Bertold z Meersburga.
– Sąsiadka przeprasza wolnego pana na Meersburgu, że wtargnęła bezwiednie w granice jego państwa – odpowiedziała nieznajoma.
Jej duże, czarne, błyszczące oczy obrzuciły Bertolda ciekawym spojrzeniem.
– Przeproszenia przyjąć nie mogę – mówił Bertold – nieznajomość bowiem przestępstwa nie uwalnia od kary. Kto staje na mojej ziemi, płaci myto. Serdeczny pocałunek z waszych ust zmaże winę.
Chciał się do niej zbliżyć, ale ona powstrzymała go ruchem ręki.
– Opowiadają w kraju, że na dworze króla Henryka nie szanuje nikt wstydliwości niewieściej – odrzekła – prostując się na siodle – ale ja nie wierzę, iżby Bertold z Meersburga chciał znieważyć Judytę z Hohenau.