- W empik go
Tiara i korona. Tom 2 - ebook
Tiara i korona. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 451 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiadomość o upokorzeniu Sasów szybowała na skrzydłach trwogi nad ziemiami rzeszy, a gdzie potrąciła o zamek możnego pana, tam milkły śpiewy, pierzchały śmiechy, rwały się biesiady.
Król zdeptał saskich wielmożów, ukarał ich okrutnie, osadził w wieżach swoich przyjaciół. Tyran, gwałciciel swobody! – szeptano z cicha, oglądając się ostrożnie dokoła, azali nie podsłuchuje jaki szpieg Ulryka z Godesheimu. – Teraz zabierze się do nas, zmusi nas do uszanowania prawa…
Jednolite prawo, obowiązujące wszystkich poddanych rzeszy, było od dawien dawna obrzydliwością dla plemion germańskich. Natury nieokiełzane, nie znoszące do tego stopnia żadnego hamulca, iż nienawidziły ciasnych murów miejskich, aby nie podlegać nadzorowi burgrabiego, miały wstręt do warunków uregulowanych. Jak orły gnieździli się rycerze na urwiskach skał, jak dziki i jelenie kryli się wolni kmiecie w borach i kniejach, a mieliby się poddać jednej woli, mieliby tworzyć społeczność uporządkowaną? Stare tradycje pogańskie nie wygasły jeszcze w ochrzczonych ludach środkowej i zachodniej Europy. Jedyni Frankowie, wysmagani dobrze biczem rzymskim, cenili siłę jedności. Ale genialny naród Franków stanowił zaledwie dziewiątą część całej rzeszy.
W Szwabii i Bawarii, w Karyntii i Burgundii, w Saksonii i Turyngii powstał ruch niezwykły.
Kto miał na sumieniu jaki występek przeciw koronie, śpieszył do mocniejszego po radę. Co robić w nowym położeniu, jak zachować się wobec urzędników królewskich?…
Wszystkie drogi rozbrzmiały szczękiem oręża, wszystkie większe zamki zaroiły się, przepełnione gośćmi zbrojnymi.
Długa małoletność Henryka, następnie jego młodość hulaszcza, w końcu wojna z Sasami osłabiły moc prawa. Panowie, oddaleni od rezydencji królewskiej, zapominali powoli o obowiązkach wasalów, rządząc się w lennach koronnych jak we własnym, po przodkach odziedziczonym majątku. Ten i ów marzył o udzielności, udawał księcia, troszczył się bardzo mało o naczelnego seniora rzeszy. Rycerstwo, korzystając z kłopotów korony, naśladowało możnowładców.
Nagle miał się ten bezrząd skończyć, bo w trop za wieścią d pogromie Sasów szli gońcy królewscy z rozkazami do palatynów i hrabiów okręgu.
Tu i ówdzie powiesił już odważniejszy urzędnik zbója pochodzenia szlachetnego.
Więc padł strach na zamki… Wracają czasy Henryka III – podawano sobie z ust do ust – tyrania króla zagraża złotej wolności rycerskiej!…..
A u stóp warowni szlacheckiej rozłożone miasta i sioła cieszyły się triumfem Henryka. Wszakże była korona ich jedynym puklerzem przeciw gwałtom rycerstwa. Gdyby ich nie broniła groźba, wisząca nad zamkami w postaci sądu królewskiego, pastwiłaby się nimi zbrojna chciwość i swawola bez litości. Tron miał zawsze dla słabych i ubogich uśmiech łaskawy i wyrok sprawiedliwy.
Kiedy się radowały miasta i sioła, oglądali się panowie za silnym oparciem… Kogoś trzeba przeciwstawić Henrykowi, aby go młoda sprężystość nie uniosła zbyt daleko. Gdyby Otton z Nordheimu był dzierżył jeszcze w mężnej prawicy wojewódzką chorągiew Bawarii, zgromadziliby się wszyscy niezadowoleni dokoła niego. Jego powaga i doświadczenie utrzymywałyby na wodzy zemstę króla. Ale Otton był jeńcem.
Oprócz niego wychylało się ponad szary tłum możnowładców tylko dwóch mężów, zarówno potężnych, jak śmiałych. Pierwszy z nich, Gotfryd Lotaryński, służył Henrykowi wiernie, lecz drugi, Rudolf Szwabski, nie miał powodu ufać zanadto koronie, obraził ją bowiem śmiertelnie. On jeden mógłby stanąć na czele wszystkich, których zatrważał nowy porządek.
Od połowy listopada ciągnęły liczne poczty ku Zurychowi, gdzie rezydował zwykle Rudolf, wojewoda Szwabii i Burgundii, najmożniejszy pan rzeszy. Wyróżniał się on spomiędzy innych wasalów króla nie tylko bogactwem i cnotami rycerskimi, lecz także stosunkami, jakimi się żaden inny dostojnik rzeszy nie mógł poszczycić, dwukrotne bowiem węzły pokrewieństwa łączyły go z domem panującym. Jego pierwsza żona, Matylda, była siostrą Henryka, druga zaś, Adelajda, siostrą królowej Berty.
Przez cały tydzień brzęczał zamek zurychski żelazem, jak warownia sposobiąca się do wyprawy. Zbrojne hufce nadciągały i odchodziły, zajeżdżały wozy i kolasy, witane na schodach pałacu przez gospodarza.
Wśród tego tłumu błyskotliwego przewijały się szare postacie pielgrzymów i pstre wędrownych komediantów. Nikt nie domyślał się w pobożnych starcach i wesołych skoczkach szpiegów Ulryka z Godesheimu, którzy przypatrywali się bardzo uważnie wszystkim przybyszom i zapisywali ich nazwiska na woskowanych tabliczkach.
Zbliżał się koniec miesiąca. Kto chciał zdążyć na zjazd bamberski, naznaczony przez króla, powinien był spieszyć.
Na pięć dni przed pierwszym grudnia opustoszał zamek, ucichło miasto.
Ostatniego gościa, reichenauskiego opata Ekkeharda, wyprowadził sam wojewoda przed bramę. Kiedy prałat dosiadł kona, podał mu jeszcze gospodarz złoty puchar napełniony winem burgundzkim, mówiąc:
– Na dobrą drogę, Ekkehardzie!
Opat wypił strzemiennego i nachyliwszy się do wojewody, rzekł półgłosem:
– Nie zapomnijcie, co wam mówiłem. W razie, gdyby Henryk chciał położyć zbyt ciężką stopę na Szwabii, trzeba się porozumieć z Sasami i Hildebrandem. Innego wyjścia nie widzę.
Wojewoda odpowiedział opatowi spojrzeniem ostrzegającym, jakby się lękał, aby ich ktoś nie podsłuchał, potem wskazał ręką niebo i rzekł:
– Zostańcie do jutra pod moim dachem. Góry kurzą się. Tylko patrzeć, jak się burza zerwie.
– Muszę zdążyć na niedzielę do Reichenau. Pokój z wami, Rudolfie.
– I z wami, Ekkehardzie.
Wolnym, ciężkim krokiem wracał wojewoda do pałacu.
Był to mąż w sile wieku, wysoki, zbudowany atletycznie. Jego twarzy czerstwej dodawał powagi i lat pełny, ciemny zarost. Niebieskie, rozumne oczy świeciły nad wydatnym nosem.
Wszedłszy do pałacu udał się do swojej pracowni, umieszczonej w wieży narożnej. Przez duże, nisko położone okno było stąd widać Jezioro Zurychskie, oplecione wieńcem gór.
Usiadł w krześle dębowym, skrzyżował ramiona na piersiach i pogrążył się w myślach.
W ostatnim tygodniu przesunęli się przez jego zamek prawie wszyscy możniejsi panowie Szwabii, a wszyscy pytali: co robić, jak się zachować?
Odpowiedź była prosta: być posłusznym władzy prawowitej, szanować obyczaj, dotrzymać seniorowi przysięgi. Tej jednak odpowiedzi nie chciał dać Rudolf swoim zwolennikom.
I on wyrósł z epoki przejściowej, z chwili zwrotnej, sprzyjającej śmiałym i mężnym.
Z gruzów dawnego porządku, który Henryk chciał przywrócić, tworzyło się nowe społeczeństwo, wrogie wszelakiemu ładowi. Prastary indywidualizm rasy germańskiej ocknął się znów i domagał się wcielenia.
Widział to Rudolf, przeto zamiast odpowiedzieć: słuchać, odpowiedział: czekać!
W takich godzinach burzliwych nie wiadomo nigdy, co jutro nastąpi…
Wojewoda Szwabii i Burgundii cieszył się słusznie uznaniem powszechnym. Był nabożnym chrześcijaninem, sprawiedliwym władcą, uczciwym człowiekiem, znakomitym wodzem-rycerzem, jakich Niemcy jedenastego stulecia posiadały niewielu. Jedna tylko skaza porysowała jego piękną duszę: pożerała go nadmierna ambicja.
Zrobił on z siebie dużo więcej, niż się sam spodziewał, kiedy mu złote ostrogi i pas rycerski przypinano. Dlaczegoż nie rniałby iść dalej, wyżej?…
Pochodził wprawdzie ze sławnego, lecz podupadłego domu. Po możnych niegdyś przodkach pozostał mu tylko zamek Rheinfelden i szczupła garść ziemi. W tym drobnym dziedzictwie było jego młodej odwadze za ciasno. Więc zdobył się na czyn, za który byłby oddał głowę pod miecz kata, gdyby go bezkrólewie nie było ocaliło. Córkę cesarza Henryka III, chowającą się w Konstancji pod opieką biskupa, jedenastoletnią Matyldę, wykradł. Przerażona cesarzowa Agnieszka, broniąc czci dziecka, oddała mu chorągiew szwabską i rękę księżniczki.
Ubogi rycerz stał się od razu pierwszym wojewodą rzeszy.
A kiedy Matylda umarła w rok po ślubie, umiał się postarać o miłość Adelajdy, siostry królowej.
Dalekoż od tak bliskiego powinowactwa z rodziną panującą do tronu? Henryka lubili tylko Frankowie i Lotaryńczycy, a Rudolf miał za sobą Szwabów, Burgundów, Turyngów i Sasów. Wszakże ofiarowano mu koronę już raz, temu lat dwa, podczas choroby króla. Gdyby nie wierność Wormacji, byłby go prymas moguncki namaścił i obwołał panem świętego cesarstwa rzymskiego. I Hildebrand sprzyjał mu, i reformowane klasztory stanęłyby po jego stronie. Ładna głowa Rudolfa osuwała się coraz niżej na piersi. Przytłaczał ją ciężar myśli niebezpiecznych. Ambicja migotała przed oczami jego duszy koroną – symbolem władzy najwyższej.
Lecz ta korona zdobiła dotąd skroń prawowitego dziedzica. Henryk żył, a dopóki go przemoc nie złamie, nie wypuści on z rąk berła… Lepiej od innych znał Rudolf swojego szwagra. Wiedział, iż król nie był już owym nieopatrznym młodzieniaszkiem, za jakiego miano go jeszcze w kresowych prowincjach rzeszy. By zająć jego miejsce, trzeba by z nim stoczyć bój zacięty. Byłabyż jednak walka lennika z seniorem godna czci rycerskiej?
Z głębin uczciwej duszy Rudolfa wypływał cichy głos sumienia, tłumionego przez ambicję, i szeptał: to twój król, w którego ręce składałeś przysięgę wierności, którego łaska wyniosła cię ponad wszystkich panów rzeszy. Dochowaj mu wiary, nie plam tarczy rycerzy z Rheinfelden zdradą. Lecz szatan dumy kusił: i dziad Henryka był tylko zwykłym wolnym panem, zanim go jego cnoty posadziły na tronie. Nie obawiaj się sądu przyszłości. Powodzenie zamyka usta złości wszelakiej. Jesteś rozumniejszy od Henryka, lepszy, doświadczeńszy. Z większą godnością niż on będziesz nosił koronę…
Ciężkie westchnienie podniosło pierś Rudolfa.
Targany gwałtownymi myślami, nie zauważył, iż okno przesłonił tymczasem czarny cień, jakkolwiek do wieczora było jeszcze daleko. I nie słyszał szumu jeziora, smaganego wichrem.
Nagle oświecił komnatę na sekundę blask jaskrawy i huk pioruna przeleciał nad zamkiem. Pochwyciły go góry, podawały sobie jego echo – porwał go wicher i rozrzucił daleko, szeroko. Zdawało się, że sklepienie niebieskie wali się na ziemię.
Rudolf podniósł głowę szybkim ruchem. Wyciągnąwszy przed siebie ręce, jakby odpychał marę złowrogą, mówił:
– Odstąp ode mnie, szatanie…
W tej chwili otworzyły się drzwi. Do komnaty weszła wysoka postać niewieścia. Czarne, płomienne oczy południa żarzyły się na śniadej twarzy, krucze, obfite włosy spuszczarły się na niskie czoło.
– Więc jedziesz do Bamberga? – zapytał głos ostry.
– Król mnie wezwał, Adelajdo – odrzekł Rudolf.
Gęste brwi wojewodziny zsunęły się. Nie była ona podobna do swojej siostry, do łagodnej Berty. Nie dobroć, lecz stanowczość malowała się w jej rysach.
– Wojewody Szwabii i Burgundii nie wzywa się, lecz prosi się go bardzo uprzejmie. Kiedy się tego nauczysz? – mówiła.
– Król jest moim seniorem, a seniorom przysługuje prawo rozkazu – odpowiedział Rudolf.
– Dla ciebie i dla mnie jest król tylko mężem naszej siostry.
– Inaczej sądzi prawo.
– Prawo? Cóż ciebie, potężnego władcę, może obchodzić prawo? Prawem będziesz ty, gdy zechcesz, prawo zwinie się w łęk przed twoją siłą i odwagą. Bądź mężem, Rudolfie.
Adelajda nachyliła się do małżonka i oparłszy ręce na jego ramionach, mówiła głosem syczącym:
– Wychodząc za ciebie, wierzyłam, iż nie zatrzymasz się na drodze, którą ci Opatrzność wyznaczyła. Olśniła mnie twoja śmiałość, podbiły twoje cnoty rycerskie. Z takim towarzyszem dojdę tam, gdzie dochodzą tylko najodważniejsi, łudziłam się. I jakże spełniłeś moje nadzieje? Zamiast iść naprzód, stoisz na miejscu jak wół przytroczony do pełnego żłobu. Okoliczności wciskają ci w rękę berło, chcą cię wywyższyć ponad wszystkich ludzi, wołają do ciebie: weź koronę; a ty wahasz się, lękasz, bojaźliwszy od płochliwej niewiasty. Mamże do śmierci schylać kornie czoło przed tą głupią Bertą dlatego, że ją przypadek posadził na tronie? Nie ja, lecz ona powinna nosić za mną rękawy sukni, bo nie jej, lecz mnie dał Bóg duszę królewską.
Wtem błysnęło znów. Błękitnawe światło wypełniło komnatę. Zaszumiało jezioro, zahuczały góry, drżał zamek w posadach. Piorun po piorunie uderzał teraz szybko po sobie, darł jodły na szmaty, szarpał wieże strażnicze.
– A Słowo, stało się Ciałem! – zawołał Rudolf, zrywając się z krzesła. – Nie kuś wyroków Opatrzności, Adelajdo.
I siostrę Berty przeraził na chwilę gniew rozszalałej przyrody. Lecz tylko na chwilę.
– Urodziłeś się, wychowałeś i mieszkasz wśród gór, a dziwi cię groza burzy – rzekła. – Miałeś już czas przywyknąć do jęków i pomruków Alp. Bądź mężem, Rudolfie! Czego się lękasz? Krępuje cię ubogi początek! I w twoich żyłach płynie krew królewska. Wszakże mówiłeś mi, iż twoja matka, Richwara, idzie z rodu Ottona Wielkiego. Niech krew matki doda siły twojemu ramieniu, odwagi twojemu sercu, bystrości twojemu oku. Tylko słabi i głupi słuchają. Mocni i rozumni rozkazują. Ja chcę rozkazywać, chcę być królową… Słyszysz?!
Rudolf słyszał huk piorunów, szum jeziora, wycie wichru i zdawało mu się, iż cały świat woła na niego: nie plam cnoty rycerskiej zdradą!
A jego małżonka, oblana fosforycznym blaskiem błyskawic, wołała głośno:
– Chcę być królową!…