Time Out - ebook
Time Out - ebook
Barclay ma już dość ukrywania swoich prawdziwych uczuć i orientacji. Chciałby w końcu poczuć, że może być naprawdę sobą! I gdy nadchodzi dzień jego 16. urodzin, postanawia, że nareszcie dokona coming outu przed rodziną i przyjaciółmi. Plan nie do końca idzie po myśli Barcklaya, bo w nagłym przypływie odwagi, chłopak dzieli się swoją tajemnicą z…całym miasteczkiem na festynie z okazji inauguracji sezonu koszykarskiego! I gdy w końcu myśli, że może już naprawdę odetchnąć z ulgą, okazuje się, że wieloletni koledzy z boiska i inni mieszkańcy Chitwood kryją w sobie więcej nienawiści, niż Barclay mógłby przypuszczać…
Poczucie odtrącenia i homofobiczne żarty sprawiają, że chłopak odchodzi z drużyny, rezygnując tym samym ze swojej pasji i marzeń o stypendium sportowym. Gdy wydawałoby się, że wszystko jest już stracone, z pomocą przychodzą prawdziwi przyjaciele i wsparcie rodziny. A gdy na drodze Barclaya stanie tajemniczy Christopher okazuje się, że to dopiero początek zmian w życiu uczniów Chitwood High.
Czy Barclay w końcu poczuje, jak to jest, być po prostu…SOBĄ?
Sean Hayes to aktor, zdobywca nagrody Emmy, najbardziej znany z roli Jacka McFarlanda w serialu telewizyjnym NBC Will & Grace. Jest także pisarzem, komikiem i producentem. Oprócz występów w telewizji i filmie odnosił także sukcesy na Broadwayu. Mieszka z mężem Scottem Icenogle w Los Angeles. Sean jest autorem książki obrazkowej Plum i powieści dla młodych dorosłych Time Out.
Todd Milliner to zdobywca nagrody Emmy, producent i scenarzysta, który w 2004 roku wraz z Seanem Hayesem założył Hazy Mills Productions. Wyprodukował ponad 400 odcinków programów telewizyjnych, w tym hitowy dramat NBC Grimm i serial telewizyjny TV Land Hot in Cleveland. Mieszka z mężem Michaelem Matthewsem w Los Angeles.
Carlyn Greenwald pisze romantyczne i ekscytujące książki dla nastolatków i dorosłych. Absolwentka szkoły filmowej i była lokajka Hollywoodu, obecnie pracuje w wydawnictwie. Mieszka w Los Angeles, opłakuje stratę kin ArcLight i wygrzewa się na słońcu ze swoimi psami. Na platfornie X (wcześniej znanym jako Twitter) @CarlynGreenwald i Instagramie @Carlyn_Gee.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8231-558-5 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziś są moje szesnaste urodziny.
Przyswajam tę myśl przez chwilę, bo jestem zaspany. Pierwsze sekundy szesnastych urodzin spędzam we własnej sypialni.
To ostatni moment, nim świat się dowie, że jestem gejem.
Właśnie tak, jestem gejem. W myślach wypowiedziałem te słowa setki razy, ale ani razu nie przeszły mi przez usta, nawet w zaciszu własnej sypialni.
Nie wyłączyłem wieczorem telewizora, więc leci jakiś program na kanale ESPN. Odbiornik stoi na komodzie, obok medali i pucharów, które dostałem za grę w kosza. Na ścianach wiszą plakaty przedstawiające LeBrona Jamesa, Trae’a Younga i Dominique’a Wilkinsa. Przebiegam wzrokiem po stercie ubrań do prania leżącej przy Xboxie, na którym być może grałem do bardzo późna. Tacy bogacze jak mój kolega z drużyny Tim Ostrowski mają nowszy model. Mimo to konsola spełnia swoje zadanie – pozwala odprężyć się przed trudnym dniem. Jednak nie będę się teraz rozwodził nad Xboxem. Sięgam po telefon i na czacie grupowym drużyny odczytuję wiadomość, którą wysłał Ostrowski.
Ostrowski
5:59
Dzień dobry, chłopcy. Dziś pep rally!!! Wiecie, co to oznacza. Czas zachować się jak pieprzeni mistrzowie. Ubierzmy się na czarno. Onieśmielmy do cholery każdego i bądźmy gotowi na zabawę💀
Przewracam oczami zadowolony, że nikt mu nie odpisał, i przenoszę wzrok na zegar. Czuję ucisk w żołądku, gdy dostrzegam, że dziś wyświetla już osiemnaście tysięcy sześćset piętnaście, a nie szesnaście. Ten zegar z minutnikiem kupiłem zaledwie kilka godzin po śmierci mojego dziadka Scratcha i ustawiłem na liczbę dni odpowiadającą pięćdziesięciu jeden latom, tak by wskazał moment, gdy osiągnę jego wiek w chwili śmierci. Odtąd z przerażeniem obserwuję upływ czasu i myślę o zmarnowanych chwilach, czyli tych, w których się nie ujawniłem. Staram się oddychać wolniej. Wiem, że cała ta panika zniknie dziś o czternastej, zanim kolejny raz spojrzę na minutnik. Każdy dzień, z tych które mi pozostały, nawet jeśli będzie ich tylko osiemnaście tysięcy sześćset piętnaście, przeżyję pełnią życia. Tak jakby sobie tego życzył dziadek. Szkoda, że nie ma go już wśród nas.
Wkładam sportowe spodenki, T-shirt i schodzę do kuchni. Ciekawe, czym zaskoczy mnie w tym roku mama. Z okazji urodzin moich i mojego rodzeństwa piecze superwymyślne torty i przystraja dom ozdobami związanymi z drużyną, filmem czy czymś innym, co w danym roku spodobało się któremuś z nas.
W kuchni nic się jednak od wczoraj nie zmieniło – na ścianach nie ma ozdób, a w zlewie piętrzą się naczynia. Poduchy kanapy w sąsiadującym z kuchnią salonie są zapadnięte. Jedyna różnica to kartka leżąca na blacie. Moja młodsza siostra Maggie zajada w salonie pop tart o smaku oreo, czytając rozłożony na ławie podręcznik. Maggie nie marnuje czasu, który można poświęcić na naukę, nawet na delektowanie się jedzeniem.
– To nie jest smak śniadaniowy – rzucam w jej stronę i wyciągam baton białkowy z pudełka, które zostawiłem na blacie po wczorajszym treningu.
Maggie zerka na baton, a potem piorunuje mnie wzrokiem.
– Żresz batonik o takim samym smaku, palancie.
Biorę przesadnie wielki kęs, po czym sięgam po kartkę. Miło, że mama zostawiła dla mnie chociaż taki drobiazg. Ale na widok tego, co jest w środku, czuję dezorientację. Z pewnością nie jest to prezent od mamy. Wewnątrz ktoś narysował postać jak z anime – chłopaka z włosami postawionymi na żel, trzymającego gigantyczny tort. Uważnie przyglądam się rysunkowi. Na torcie jest napis: „Wszystkiego najlepszego, Barclay!!!!! Kocham cię, Maggie”.
Czerwienię się i patrzę na siostrę. Teraz naprawdę czuję, że się wygłupiłem.
– Dziękuję – mówię.
Wzdycha.
– Spoko. Scratch kazałby kupić ci kartkę.
Potakuję, choć imię, które pada z jej ust, wywołuje ból. Wyglądam przez okno, gdy oboje przypominamy sobie o milczącym porozumieniu, brzmiącym mniej więcej tak: „Mimo że jesteś osobą nieznośnie irytującą, nadal mi na tobie zależy”.
Mama ostatnio tak często zrywała się z pracy, że dziś zapewne wyszła wcześniej, żeby nadrobić zaległości. Nie mogę być na nią zły, że nic nie przygotowała z okazji moich urodzin. Wiem, że musi pokryć koszty pogrzebu i załatać dziurę w domowym budżecie, która powstała po śmierci Scratcha. Przez szybę dostrzegam jej auto. Rozlegają się czyjeś kroki. Mama – jakbym przywołał ją myślami – staje za mną. Ma na sobie piżamę. Pod jej oczami widać cienie, których nie zdoła zatuszować żaden puder. Mimo to bardziej mnie niepokoi fakt, że nadal jest w domu. Zwykle przelatuje niczym błyskawica, przerzuca zawartość szuflad w poszukiwaniu kluczy czy butów, które gdzieś zapodziała. A teraz… po prostu stoi w miejscu.
– Idziesz… do pracy? – Przestępuję z nogi na nogę i staram się nie napomknąć o tym, że nie złożyła mi życzeń.
– Później. Poranek minął mi stanowczo za szybko… – milknie i poprawia miodowobrązowe włosy. Moje są w takim samym kolorze.
Żołądek mi się kurczy. Dzień musi biec zgodnie z planem. A ten zakłada, że mama będzie w świetnym humorze albo chociaż w dobrym jak na te okoliczności. Ale ewidentnie czuje się kiepsko. Jest w gorszym stanie niż wczoraj. Nie biorę jednak jej wyglądu za zły omen.
– To nic. Ze względu na pep rally wszyscy robią sobie po południu wolne.
Mama uśmiecha się blado.
– A, tak. Wkrótce rozpocznie się sezon – mówi, jakby ją to przygnębiało, a nie cieszyło.
– Ja… – Zamierzam w końcu wyjść z szafy. – …Wygłoszę dziś mowę, bo jestem kapitanem. Chciałbym, żebyś była na pep rally. – Niemal słyszę dobiegające z góry tykanie minutnika, gdy kolejny raz chowam głowę w piasek.
– Skarbie, dziś muszę zawieźć Maggie do Emily. Będzie u niej nocować.
Serce mi pęka. Od pogrzebu wszystkiego unika. Przestała chodzić na spotkania klubu książki i do baru ze znajomymi z pracy, nie chce odwiedzin krewnych spoza stanu. Mimo to nie podejrzewałem, że odpuści sobie pep rally.
Maggie podnosi wzrok znad ekranu i marszczy brwi.
– Emily musi się pouczyć, więc odwołałyśmy spotkanie. Cieszę się, bo dzięki temu mam chwilę, żeby popracować nad portfolio na konkurs. Walczę o nagrodę dla młodego artysty z Chitwood…
Dobrze. A nawet świetnie. Dziękuję wam, Emily i Maggie, że nieustannie rywalizujecie o tytuły najlepszej uczennicy i artystki w Chitwood w kategorii do lat czternastu.
– W takim razie ty też możesz przyjść na pep rally. Szybko się skończy – mówię.
– Na pewno? – pyta Maggie z niedowierzaniem. – Naprawdę muszę przygotować portfolio.
Na pewno. Wystarczy, że wysłucha mojego przemówienia. Poza tym „przygotowanie portfolio” to według niej dodanie zbędnych elementów do perfekcyjnego dzieła. Żaden z neandertalczyków w jury nie zauważy różnicy między wersją niedopracowaną a odpicowaną.
Niespodziewanie, zamiast głosu mamy, która powinna mnie zapewnić, że pojawi się z Maggie na pep rally, choćby się waliło i paliło, wybrzmiewa cisza.
Mama odzywa się dopiero dłuższą chwilę później.
– Barc, ja… – Rozmasowuje ramię. – Niedawno wróciłam do pracy. Nie jestem jeszcze gotowa na spotkania z ludźmi. Mama Zacka filmuje każdą inaugurację sezonu, prawda? Ja… oglądnę nagranie. – Posyła mi marny uśmiech, jakby chciała mnie skłonić do powiedzenia, że nie mam jej tego za złe. – Na pewno świetnie sobie poradzisz.
Mama nie przyjdzie na pep rally.
Ta myśl ma ogromną siłę rażenia, sprawia, że łzy napływają mi do oczu, i wręcz zmusza, bym usiadł na blacie.
Źle, że mama się wykręca od udziału w pep rally i że ma naprawdę kiepskie samopoczucie. Co gorsza, właśnie skomplikowała mój plan.
Serio chciałem się ujawnić w domu, zanim zrobię coming out na otwarciu sezonu. Uważam, że mama powinna się dowiedzieć o czymś takim przed innymi mieszkańcami miasteczka. Ale ostatnio jest taka przygnębiona… że już sam nie wiem. Rzecz w tym, że nigdy nie poruszaliśmy takich tematów. Ostatnio rozmawiamy jedynie o koszu. Wiem, że nie ma nic złego w byciu gejem. Mimo to się zastanawiam, jak przyjmie tak niespodziewaną wiadomość.
– Mamo, spojrzysz na mój ostatni szkic? – pyta Maggie.
– Skoro mowa o koszykówce, jak się zapatrujesz na ten sezon? – zwraca się do mnie w tym samym czasie mama, siląc się na uśmiech, jakby chciała mi wynagrodzić brak obecności na pep rally.
Maggie milknie.
Wyjmuję opakowanie pop tartów z wielkiego pudełka siostry i tym samym daję jej szansę na zainteresowanie mamy rysunkiem. Maggie jednak – niczym wróg w grze – mierzy mnie gniewnym spojrzeniem, prawie jakby miała w oczach laser.
– Zaszły jakieś zmiany na liście interesujących cię uczelni? – ciągnie mama, jakby nie usłyszała Maggie. – Czytałam w gazecie, że każdy uniwersytet stanowy wyśle łowcę talentów na pierwszy ważny mecz. Wiesz, dobrze by było, gdybyś studiował z bratem na Georgia Tech.
Maggie zaciska dłonie. Udziela mi się jej frustracja. Skoro mama nie czuje się na siłach, aby iść na pep rally, to po co w ogóle gada o koszykówce? Już przytłacza mnie tak wielka presja, że nie mogę spać po nocach. Martwię się, czy uda mi się dostać na Georgia Tech, uczelnię w Villanovie, Kansas albo jakąkolwiek inną wielkomiejską, o której marzę. Nadziei pozbawia mnie myśl o ponownej klęsce w mistrzostwach, strach, że bez Scratcha niczego nie osiągnę.
– Dziennikarze wydzwaniają bez przerwy – mówi mama ze wzrokiem wbitym w schody, jakby wypatrywała już powrotu do łóżka. – Przysięgam, że któregoś dnia przypłacę to pracą, ale to nic. – Na pewno żartuje. Mimo to czuję lekki niepokój. – Wiem, że jesteś bardzo dobry, ale nie możesz spocząć na laurach. Potraktuj sport poważnie. – Ściska mnie za rękę, po czym wchodzi na schody.
Sprawdzam godzinę na telefonie. Jeśli za chwilę nie wyjdę, to się spóźnię, a dziś nie mogę sobie na to pozwolić… Nie sądziłem, że ten dzień tak się zacznie.
– Porozmawiamy później? – staram się ratować sytuację.
Maggie zrywa się na nogi.
– Możemy czasem porozmawiać o czymś innym niż koszykówka? – krzyczy wysokim piskliwym głosem.
Wypada z kuchni i pędzi do swojego pokoju. Mama wzdycha ciężko, wreszcie idzie za Maggie. Właśnie straciłem szansę na coming out.
Siłą woli ruszam w stronę drzwi do ogrodu. Kątem oka zerkam na kalendarz z pejzażem Georgii – ktoś zakreślił ten dzień serduszkiem.
Te urodziny i inauguracja sezonu to pierwsze wydarzenia w życiu naszej rodziny, w których Scratch nie weźmie udziału. Mama nawet o nim nie napomknęła. Każdy chce, żebym nie zaprzątał sobie niczym myśli. Jak mawia trener: „Zduś to w sobie i ciśnij jeszcze mocniej”. Jednak emocje i tajemnica ciążą mi niczym ołów i ciągną na dno. Nie mogę i nie chcę skończyć jak mama. Przejmę kontrolę nad swoim życiem, jak życzył sobie tego dziadek. Mamie powiem, że jestem gejem, po powrocie do domu, kiedy już inni okażą mi wsparcie. Na pewno zrozumie.
Wychodzę. Chcę podejść po rower, który stoi obok garażu, coś jednak przyciąga mój wzrok. Zamieram. Zniknęła dziecięca obręcz do kosza, którą lata temu kupił mi Scratch. Nie było nas stać, żeby wymienić ją na standardowy rozmiar. Teraz jednak w tym miejscu znajduje się nowiusieńki, przewiązany czerwoną kokardą kosz z lśniącą jaskrawopomarańczową obręczą. Na zwykłej kartce przymocowanej taśmą do tablicy widnieje napis: „Dalej bądź w tym niesamowity, ale ze #swagiem. Kocham cię. Devin”. Uśmiecham się tak szeroko, że zaczynają mnie boleć policzki. Mój straszy brat Devin musiał przyjechać z uczelni, gdy spałem, i umieścić tu ten prezent. Gestu z takim rozmachem spodziewałem się po mamie. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że potrzebuję takiego sygnału.
Biorę z garażu zniszczoną piłkę i oddaję rzut po doskonałym łuku. Piłka przelatuje przez siatkę z pięknym świstem. Odpręża mnie to, więc zbieram piłkę i rzucam jeszcze dziesięć razy, mimo że goni mnie czas.
Gdy w końcu czuję, że jestem zrelaksowany, a moje ramiona się rozluźniły, piszę do Devina: „Dziękuję! Widzimy się wieczorem”. Wsiadam na rower.
W końcu zaczynam odbierać te pozytywne wibracje, na które liczyłem. Jadę, a z telefonu dobiegają dźwięki przychodzących wiadomości. Zapewne dostaję właśnie życzenia. W każdym SMS-ie doszukuję się znaku, że postępuję słusznie i że sobie poradzę.
Dziesięć minut później, gdy wjeżdżam do miasta, mam jeszcze lepszy humor. Mijam lokale przystrojone na niebiesko i złoto – to barwy drużyny Wildcats. Sąsiedzi na mój widok machają, niektórzy już przygotowują transparenty na jutrzejszy mecz, czyli rozpoczęcie sezonu. Gdy wchodzę do szkoły, prawie obcy ludzie podnoszą wzrok znad telefonów, posyłają mi uśmiechy i życzą wszystkiego najlepszego. Większość chłopaków z drużyny stoi w rzędzie przy wejściu, klepie mnie po plecach i tak głośno krzyczy: „Barclay ma dziś urodziny!”, że słyszą to nawet nauczyciele w salach.
Cała moja szafka jest obklejona ręcznie wykonanymi kartkami – chyba w życiu tylu nie dostałem. Przyglądam się im, otwierając kłódkę. Rozprasza mnie dotyk miękkich ust na policzku i woń drogich perfum. Od razu się domyślam, że to kapitanka cheerleaderek, Catherine Finney.
– Powodzenia. Będę ci dziś kibicować – mówi, a właściwie mruczy.
Dopadają mnie lekkie wyrzuty sumienia. Macaliśmy się po pijaku na zeszłorocznej imprezie po zakończeniu rozgrywek, po czym utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że jestem gejem. Wiem, że powinienem był ją delikatnie spławić, ale nie miałem pomysłu, jak to zrobić, by nie przyznać się do swojej orientacji. A na to jeszcze nie byłem gotowy. Od jutra będziemy się zapewne śmiać na wspomnienie tamtych chwil.
Miejsce wyperfumowanej Catherine zajmuje mój przyjaciel, Zack Ito.
– Siema, stary! Spójrz no na siebie. Dziś masz urodziny i rozpoczynasz rozgrywki o mistrzostwo! – Szczerzy zęby i zgarnia do tyłu długie ciemne włosy. – Finney chce ci dziś zrobić loda. Po jutrzejszym wygranym meczu lepiej się z nią w końcu umów.
Nie mam Zackowi ani reszcie drużyny takich uwag za złe. Gdy wykręcam się od spotkań pracą, wybieram solo na imprezę albo milczę w szatni, dostrzegam ciekawskie spojrzenia, niemal słyszę niewypowiedziane pytania. Jeszcze nie dociekają, czy jestem gejem. To jednak kwestia czasu. Nie znoszę świadomości, że każdy podejrzewa, co jest na rzeczy. Na szczęście od dziś nie będę się musiał tym przejmować. Wypowiem dwa słowa i prawda wyjdzie na jaw. Na moich warunkach.
Na razie jednak kolejny raz próbuję otworzyć szafkę.
– Nie sądzę, by chciała zrobić mi loda – mówię.
Zack spogląda przez ramię na Catherine, a ta zaczyna do mnie machać, gdy tylko kieruję na nią wzrok. Posyłając mi flirciarski uśmiech, zakłada ciemny lok za ucho.
– No dobra, może chce mi zrobić loda – przyznaję. Szybko zmieni zdanie.
– O, widzę cię, Elliot! – mówi ktoś za moimi plecami i wyrywa mnie z zamyślenia.
Świetnie. To Ostrowski.
– Pamiętaj, raz to za mało. Zwłaszcza po… – zawiesza głos. – Tym wygranym meczu! – kończy głośno.
Nawet ściska mnie za rękę jak bracha, jakbyśmy to nie przez niego przegrali mecz o tytuł mistrza.
Odbiega, skandując. Wyjmuję podręczniki i ruszam z Zackiem do klasy.
– Dureń już sobie poszedł, więc mogę cię przeprosić za to, że nie zrobiłem dla ciebie kartki – mówi Zack. – Założę się, że to ci się bardziej spodoba. – Podsuwa mi coś pod nos. Dopiero po chwili dociera do mnie, że to gazeta. Patrzę na niego. Nie ogarniam, po pierwsze, skąd wytrzasnął papierowe czasopismo, a po drugie, dlaczego mi je pokazuje. – Przeczytaj tę kolumnę. – Wskazuje na lewy górny róg.
Serce mocniej bije, gdy czytam. „Dziesięciu najlepszych koszykarzy ubiegających się o przyjęcie na studia”. Na pierwszym miejscu dostrzegam swoje nazwisko. Zostało zapisane czcionką używaną w kolumnie sportowej. Zawsze marzyłem, by ujrzeć taki widok.
Jasna cholera.
– Poważnie, stary? – pytam, szczerząc zęby w uśmiechu.
– Chyba tak, skoro zmarnowali na to papier. Dzięki tej informacji łowcy talentów będą przechodzić samych siebie, żeby zobaczyć nas w akcji. Ten sezon to nasza szansa, brachu – mówi, stukając mnie pięścią w ramię.
Radość wręcz go rozpiera. Im dłużej na niego patrzę, tym wyraźniej jednak dostrzegam, że nieco zaciska wargi i kuli ramiona, jakby przygniotła go presja. Doskonale to rozumiem, tylko dziwi mnie, że widzę oznaki stresu u Zacka, który jest największym luzakiem, jakiego znam. W zeszłym roku nie denerwował się nawet przed meczem o mistrzostwo.
Zamierzam go zapytać, czy wszystko u niego w porządku, ale zapatrzony w gazetę niemal wpadam na Tabby. Ma ogniście rude włosy, to się nie zmieniło. Nowością są okulary z grubymi szkłami, przez które odnoszę wrażenie, że jej oczy zrobiły się większe. Drży, podsuwając mi babeczkę, i zadziera głowę, by spojrzeć w moje oczy. Babeczka ewidentnie jest domowej roboty, z wierzchu ozdobiona podobizną chyba jakiegoś zwierzaka.
– Upiekłam drużynie na mecz. To miał być żbik, jak w nazwie – wyjaśnia. Temu czemuś bliżej jednak do konia. – Proszę. Zrobiłam więcej, tak że…
Cheerleaderki dość często przed meczem coś dla nas przygotowują, ale ja się z Tabby nawet nie koleguję. Szkoda, że nie pamiętam, gdzie ją poznałem. Na biologii? Matmie? Ona na pewno nie jest fanką kosza. Mimo to biorę babeczkę. Zamierzam jej podziękować, kiedy grupa idących środkiem korytarza pierwszoklasistów, skupionych na rozmowie, odciąga ją w drugą stronę. Pochłonął ją minikorek, nim zdążyłem się odezwać. Cieszy mnie to, bo dzięki temu nie musiałem robić jej przykrości. Na myśl o pep rally tracę apetyt.
– Chcesz babeczkę? Zjadłem już coś słodkiego na śniadanie – mówię.
Zack zwija mi ciastko sprzed nosa i bierze kęs, gdy idziemy na pierwszą lekcję. Mruczy, jakby występował w programie kulinarnym.
– Jest niezła, choć wygląda tragicznie.
Znikają wszystkie oznaki zmartwienia. Może wcale ich wcześniej nie było? Może coś mi się przywidziało?
Prycham. Coraz silniej czuję pozytywne wibracje. Uczniowie mnie uwielbiają; prawie obca dziewczyna upiekła mi babeczkę. Choć jestem gejem. Kiedy wyznam prawdę, zmieni się tylko to, że zrzucę z siebie ciężar tajemnicy. Koledzy będą mi dopingować. Zjednoczeni zagramy fantastycznie w pierwszym meczu w tym sezonie. Rety, może nawet napiszą o mnie w gazetach, jak o Jasonie Collinsie. Nagłówki będą głosiły: „Pierwszy homoseksualny sportowiec w Chitwood w stanie Georgia”. Dam sobie rękę uciąć, że w tej szkole są inne nieheteroseksualne osoby. Jednak zanim się ujawnią, ktoś musi przetrzeć szlak. Więc będę to ja. Pokażę im, że nie ma nic złego w innej orientacji.
I w końcu poczuję się wolny.
Ranek upływa mi pod znakiem kartek, życzeń i dobiegającego z każdej strony skandowania nazwy drużyny. Kiedy zbieram się na stołówkę, bo dziś dają pizzę, ktoś podsuwa mi pod nos torbę z jedzeniem. Domyślam się, kto to, ponieważ paznokcie ma pomalowane na czarno.
– Mówiłem ci już, że jesteś moją najlepszą przyjaciółką? – pytam, obracając się ku Amy Baltar. Na jej ustach pociągniętych czerwoną szminką błąka się psotny uśmiech. Samodzielnie obcięte na boba włosy wpadają do oczu. Jasnoniebieskie tęczówki idealnie podkreśliła eyelinerem. Amy wiele razy powtarzała, że życie najchętniej spędziłaby na koncercie punkowym. To widać.
– Tak, tak, sto lat. Ale nie przyzwyczajaj się – oznajmia. – Moje znajomości z najstarszym rocznikiem mają limit czasowy.
W wolnym tłumaczeniu: obściskiwała się na imprezie z jakimś gościem z orkiestry, który od tamtej pory ciągle ją prosi, by mu załatwiła spotkanie z drużyną. Amy się to nie podoba, ale ogranicza narzekanie do minimum, bo typek kupuje nam obojgu jedzenie. Zaglądam do torby. Ciepła para z kurczaka ogrzewa mi palce.
– Poza tym to łapówka – mówi. Ciągnie mnie do sali od dziennikarstwa, nim zdążę wgryźć się w szamę. Na każdego innego wkurzyłbym się za zawracanie mi głowy podczas przerwy, bo to czas, który spędzam z drużyną. Z Amy przyjaźnię się jednak od tak dawna, że chyba pozwoliłbym jej zaciągnąć się niemal wszędzie.
– Dobrze, to gdzie jest haczyk?
Milknę, kiedy znów otwierają się drzwi. Wchodzi jakiś koleś, do którego Amy macha. Jest szczupły, przeciętnego wzrostu, biały, a właściwie blady. Taki odcień skóry w tym regionie można uzyskać tylko poprzez celowe unikanie słońca. Wargi mu drgają, jakby się rozmyślił. Próbuje się uśmiechnąć.
– Hej… – Kojarzę go, ale podobnie jak z Tabby, nie mam pojęcia skąd. Wygląda na takiego, który zawsze zna odpowiedź na pytanie nauczyciela. Pracowaliśmy kiedyś w grupie czy coś?
– Christopher Dillon – mówi, wyciągając rękę. Przypatruje mi się badawczo. Wyraz twarzy dalej ma obojętny, jakby uważał, że z mojego powodu nie warto się silić na jakąkolwiek ekspresję. Okulary żyłki przyciągają uwagę do jego szarych, okolonych ciemnymi rzęsami oczu. – Żaden Chris ani Topher, tylko Christopher.
O kurna. No właśnie. Christopher to gość z orkiestry, o którym Amy stale pisze w artykułach. To też jedyny uczeń Chitwood High, który według mojej wiedzy ujawnił się jako gej. Mimo to się nie wychyla. Muszę przyznać, że zdecydowanie się zmienił, odkąd go widziałem. Urósł, zmienił okulary i może też styl? Ubrał się po hipstersku, ni to elegancko, ni to zwyczajnie, w brzoskwiniową koszulę typu button down w pionowe paski i wąskie dżinsy przed kostki. Rety, to nie mój gust. Mimo to muszę przyznać, że jemu ta stylówka odpowiada i niemal… dodaje uroku. Gdy tylko przechodzi mi to przez myśl, opuszczam wzrok i zawieszam go na eleganckich butach Christophera.
– Tak, tak, rozumiemy. Jesteś stary – mówi Amy. – To Barclay. Stephan Dixon szczekał na niego w podstawówce, bo wiesz, „bark” znaczy „szczekać”. Więc jest chyba jeszcze gorzej niż w twoim przypadku.
Marszczę brwi.
– Dzięki, że mi o tym przypominasz, Amy.
Christopher siada w ławce obok i strzela wzrokiem ku mojemu jedzeniu, a potem przenosi go na swój notes. Wyciąga długopis i klika nim o wyraźnie zarysowaną kość policzkową. Tuż obok ma pieprzyk.
– Dobra, miejmy to już z głowy.
Niczym dziecko, które nie chwyta dzielenia liczb ani nie wie, kto to dżolo, patrzę na Amy.
– Ale co?
Uśmiecha się znacząco.
– Wiesz, że bez przerwy dyskutowałam z opiekunem gazetki szkolnej o poruszaniu w artykułach istotnych tematów. Nowa opiekunka, pani Cho, uważa, że to dobry pomysł. Znalazłyśmy pewne rozwiązanie. Będę mogła napisać o prawach wyborczych, jeśli sklecę peany na twój temat. Plan jest taki, że przyciągniemy mięśniaków artykułem o tobie, a dalej wciśniemy gorący temat. Ja prędzej się zrzygam, niż o tobie napiszę, więc to Christopher przeprowadzi wywiad. Poza tym ma u mnie dług.
Puszcza do niego oko, żeby jeszcze mocniej mi dopiec. Chłopak przewraca oczami i przeczesuje dłonią ciemne loki okalające jego twarz. Gdy tylko odsuwa rękę, włosy znów wpadają mu do oczu.
– Napiszę ten artykuł, chociaż nie mam u ciebie żadnego długu. To dobry, stary, oklepany temat. Wyżyny dziennikarstwa. Spróbujmy przejść przez to bezboleśnie, choć będzie trudno, skoro mam pisać o licealnej koszykówce.
Nie uważam się za najważniejszego ucznia w historii szkoły, za to Christopher ewidentnie ma pretensje do całego świata. Kątem oka zauważam Amy, która tłumi śmiech, zanurza kawałek piersi z kurczaka w sosie i delektuje się szopką, którą rozkręciła, aby umilić sobie lunch.
– Czemu nie chcesz napisać artykułu? – pytam z irytacją.
Christopher wielokrotnie klika długopisem o blat. Paznokcie palców wskazujących ma pomalowane na niebiesko.
– Temat mnie nie interesuje – oznajmia ze śmiertelną powagą. – Zaczynajmy. Jak oceniasz szanse drużyny w tym sezonie?
– Ja… – Bawię się śmieciami, czym oczywiście zwracam na siebie uwagę Christophera, zamiast ją od siebie odsunąć. – W tym roku będzie inaczej. Ten mecz wszystkim zapadnie w pamięć i będzie stanowił początek drogi do zwycięstwa.
Zapada cisza.
– Wow, nie do wiary. Twoje życie to film o sporcie – mówi Christopher, unosząc brwi. – Co masz na myśli, mówiąc „inaczej”? Jak sądzisz, co przyczyniło się do zeszłorocznej przegranej w meczu o mistrzostwo?
Jestem w stanie przywołać z pamięci smród amoniaku unoszący się tamtego dnia z wyczyszczonej podłogi. Pamiętam, że tuż przed gwizdkiem tylko dwa punkty dzieliły nas od zdobycia tytułu, którym szkoła West Chitwood nie mogła się poszczycić od czasu, gdy Scratch był w ostatniej klasie tego ogólniaka. Kibice tak głośno skandowali moje imię, że czułem się jak na koncercie, a nie na meczu. Obróciłem się, wypatrzyłem szansę na przedarcie się pomiędzy przeciwnikami i już się szykowałem do oddania rzutu, gdy obrońca przeciwników padł przy mnie na podłogę i zaczął drwić z „drugoklasisty, który stracił wiatr w żaglach”. Nie mogłem oddać strzału, więc posłałem piłkę łukiem do tyłu, do Ostrowskiego, po czym podbiegłem pod kosz, żeby mi ją podał. On jednak nie przystanął ani na chwilę, nie rozejrzał się, tylko rzucił wysoko. Beznadziejne posunięcie, żadna racjonalnie myśląca osoba nie pokusiłaby się o coś takiego. Rozległ się gwizdek, piłka spadła na podłogę. Nie zdążyłem jej zebrać ani się zrehabilitować. Serce mi zamarło, gdy patrzyłem, jak toczy się poza boisko. Piskliwy dźwięk gwizdka rozbrzmiewał mi w uszach, kiedy bezradnie rozglądałem się po twarzach równie wstrząśniętych kolegów i pobladłych przedsiębiorców z Chitwood, tkwiących w bezruchu na trybunach. Na koniec zatrzymałem wzrok na zawiedzionym Scratchu, który siedział w pierwszym rzędzie. Powoli ogarnęło mnie oszołomienie – wszystko w jednej chwili legło w gruzach. Chwili, w której, jak sądzę, mogłem postąpić inaczej, lepiej.
Jakiś głos w mojej głowie mówi, że mogliśmy wygrać. Że dziadek przed śmiercią mógł zobaczyć, jak zdobywamy mistrzostwo. Że w takim wypadku jakaś siła może zapobiegłaby jego śmierci.
W tym roku będzie inaczej. Po moim dzisiejszym coming oucie drużyna stanie się zgrana jeszcze bardziej – nic już nas nie będzie dzielić, nie będziemy mieć przed sobą tajemnic ani grać pod siebie. Zjednoczymy się, bo jak mawiał Scratch, mistrzostwa wygrywa się drużynowo, a nie indywidualnie. Udowodnię, że miał rację.
Ale jeszcze nie mogę powiedzieć o tym Christopherowi.
– Może porozmawiamy innym razem. Milusio – mówi z trzy razy szybciej niż normalnie. – Do następnego, Finn.
Dzwonek rozbrzmiewa, nim zdążę wymyślić jakąś ripostę. Christopher patrzy na ścienny zegar i zamyka notes.
To zdecydowanie najdziwniejszy wywiad do szkolnej gazetki, jakiego udzieliłem. Ale co mi tam. Mam mnóstwo innych zmartwień, nie będę się przejmował jedną konkretną osobą, która mnie nie lubi. Nagram mu niezły temat na pep rally.
– Ja nawet nie mam na imię Finn – mamroczę, zbierając śmieci.
Amy wybucha śmiechem.
Większość dnia mija w zawrotnym tempie, za to ostatnia lekcja niemiłosiernie się dłuży. Przeważnie nieźle się bawię na hiszpańskim u pani Shue, która jest jedną z fajniejszych osób z grona nauczycielskiego. Niestety dziś mam mętlik w głowie.
– Zaimek zwrotny stawia się przed czasownikiem, jeśli czasownik jest w formie odmienionej. Zdanie: „Proszę, podaj mi musztardę” brzmi: „Me puedes pasar la mostaza”. Wszyscy rozumieją? Sí? Todos entienden?
Ostatnia lekcja. Godzina do pep rally.
Podenerwowany wodzę palcami po drewnianym blacie biurka. Emocje długo narastały, więc chciałbym dać im już ujście. Boże, nie mogę się doczekać, aż włożę strój do koszykówki. Poniekąd czuję się inaczej, kiedy go nakładam, krew krąży szybciej. To mi dodaje energii, pomaga zachować jasność myśli i skupić się do takiego stopnia, że odnoszę wrażenie, jakbym mógł osiągnąć wszystko. A co najważniejsze, daje poczucie, że coś łączy mnie z każdym w sali, każdym, kto ma na sobie jakiś element garderoby z logo drużyny czy szepcze o meczu.
– Ludzie – mówi pani Shue, nie doczekawszy się odpowiedzi. W jej głosie pobrzmiewa frustracja, która nawarstwiała się zapewne przez siedem lekcji.
– Sí, sí, entiendo – odzywa się każdy poza mną.
– Bueno. Przejdźmy dalej – kontynuuje nauczycielka.
Kreślę dłonią kręgi na blacie. Piłeczki. Wyobrażam sobie przy tym, że czuję pod palcami ich gumową powierzchnię.
– Barclay?
Cholera. Podnoszę wzrok, rumienię się aż po uszy.
– Tak… sí?
– Na pewno tak samo jak ja cieszysz się na myśl o rozpoczęciu sezonu – mówi z uśmiechem. – Może wypuszczę cię trochę wcześniej…
Scratch na pewno mnie dziś strzeże, skoro pani Shue chce mnie puścić, nim poprosi o pracę domową, której nie odrobiłem.
– Super – rzucam szybko.
Nauczycielka uśmiecha się znacząco.
– Powiedz to po hiszpańsku.
Nawet ja znam na tyle ten język.
– Este es tan bueno, señora Shue.
Posyła mi kolejny uśmiech.
– Consígamos una victoria, Barclay.
Wszyscy zaczynają wiwatować.
– Dajecie, Wildcats!
Czuję się, jakbyśmy już wygrali. Gdy się pakuję, pani Shue zaczyna intonować „Sto lat” po hiszpańsku. Zostało mi jeszcze osiemnaście tysięcy sześćset piętnaście dni. Ale ten osiemnaście tysięcy sześćset piętnasty od końca jest niesamowity.
Kiedy lecę do szatni, żeby się przyszykować, czuję w kościach, że będzie jeszcze lepiej. To wrażenie przybiera na sile, gdy kwadrans później wyglądam zza drzwi na zapełniające się trybuny, z których aż bije ekscytacja.
– Przyszło chyba całe miasto – mówię do Zacka, który poprawia strój.
Szczerzy zęby.
– Oby.
Kolejny raz przebiegam wzrokiem po zgromadzonych. Mamy nie ma. Przynajmniej raz dotrzymała słowa. Mimo to jeszcze kilka razy spoglądam na tłum. Czuję ucisk w gardle, gdy jej nie dostrzegam. Szybko się jednak otrząsam i skupiam na tych, których widzę – na Maggie, Devinie, rodzicach Zacka i kumpli z drużyny, naszych sponsorach, mieszkańcach miasteczka – osobach, które podają nam lody, łatają opony w rowerach i nabijają zakupy na kasę. Dziwakach i politykach. Ludziach, których znam od urodzenia, a także tych, których ledwo kojarzę. Wszyscy trzymają transparenty z moim imieniem.
Wychylam się i macham do ludzi, którzy mnie zauważają. Dostrzegam Amy. Siedzi z Tabby, która upiekła babeczki, i irytującym Christopherem. Obie też mają transparenty. Napisały na nich bardzo fikuśnie i bardzo drobno „hurra”. Nawet Amy, która uważa pep rally za odpowiednik nacjonalistycznej propagandy, uśmiecha się, zapewne wbrew sobie. Entuzjazm w sali jest zaraźliwy. Puszczony z głośników ryk żbików cichnie, a w tym czasie szkolna orkiestra zaczyna grać świetną wersję naszej piosenki. Krew krąży szybciej, skóra aż mrowi. Czuję się jak wojownik, który szykuje się do walki. Zaczynam podskakiwać w miejscu, by dać ujście choć odrobinie tej energii. Drużyna idzie moim śladem. Wszyscy jesteśmy podekscytowani, zgrani pierwszy raz od zeszłorocznej porażki. Zgrani. Wiem, że jestem gotowy.
Już prawie wychodzę z siebie z ekscytacji, kiedy dyrektor Horvath pojawia się na scenie. Na krawat i marynarkę naciągnął drużynową koszulkę. Zerkamy z Zackiem na siebie i przygryzamy wargi, by się nie roześmiać.
– Rezerwuję sobie to przebranie na Halloween – szepczę.
Klnie pod nosem, bo go ubiegłem.
Trener stoi na drugim końcu rzędu. Mimo to czuję jego niepokój. Wiem, że uwielbia pep rally i że czeka na jutrzejszy mecz, bo też chce zapomnieć o tym, co się stało w zeszłym roku.
– Witaaajcie, Wildcatsi! – mówi dyrektor i macha rękami, by uciszyć zebranych. Każdy się ku niemu nachyla, bo facet rzadko okazuje taki entuzjazm. – Mamy świetną drużynę! W zeszłym roku była niepokonana i dotrwała aż do mistrzostw stanowych! Jak znam tych chłopaków, są złaknieni wygranej. W tym roku zdobędziemy pierwszy tytuł od kilku dekad! Powitajcie Wildcaaatsów!
Tłum szaleje, gdy wybiegamy na boisko. Emocje mi się udzielają, więc też krzyczę, ile sił w płucach. Wiele osób radośnie wiwatuje, szczerzy zęby i podskakuje wokół. Okazują wsparcie mnie i całej drużynie. Boże, nie do wiary, że tyle osiągnąłem, że zostałem kapitanem. Nie do wiary, że w tym roku wygramy.
Nie do wiary, że w końcu mam tę szansę.
– Dziękujemy Gusowi Verrierowi ze sklepu elektrycznego Verriera za nowe stroje – mówi dyrektor po namyśle. – Dzięki, Gus.
Gus, dość drobny gość, który kiedyś należał do kółka audiowizualnego, a obecnie naprawia mi ekran w iPhonie po tym, jak go rozbiję, co niestety zdarza się dosyć często, macha do Horvatha.
Wszyscy siadamy tuż za podwyższeniem, z którego przemawia dyrektor. Staramy się zachować spokój, choć rwiemy się do treningu – niemal czuję, jak każdemu podryguje noga.
– Sukces nie byłby możliwy bez najlepszego trenera w stanie Georgia – ciągnie dyrektor, unosząc głos jak komentator WWE. – Ludzie, ryknijcie głośno jak żbiki na cześć naszego trenera, Briana Ferrisa!
W skupieniu witamy trenera. Kiedy wchodzi na scenę, odnoszę wrażenie, że to ktoś wybitny. Uśmiecha się i nawet unosi ręce, delektując się tym niespotykanym zainteresowaniem.
– Dziękuję, dziękuję – mówi chwilę później. – Chciałem tylko powiedzieć, że to zaszczyt trenować tak świetnych młodych mężczyzn. Drużyna nie osiągnęłaby jednak sukcesu bez wsparcia ze strony każdego z was i całej wspaniałej społeczności Chitwood. Jak wiecie, jutro rozpoczynamy sezon meczem przeciwko Panthersom. Będzie to dla nas spory sprawdzian.
Tłum buczy.
– Dobrze już, dobrze. Powitamy ich godnie i z szacunkiem, bo tak właśnie postępują Wildcatsi. – Przysuwa mikrofon, jakby odgrywał jakąś rolę. – I złoimy im tyłki!
Rozlega się ogłuszający ryk. Robi mi się ciepło na sercu.
– To najlepsza drużyna, jaką miałem zaszczyt trenować, odkąd wykonuję ten zawód. A to już dwadzieścia trzy i pół roku. Jednak żadne z nas nie osiągnęłoby tak wiele bez pewnego wyjątkowego, wybitnie utalentowanego młodzieńca.
Żołądek podchodzi mi do gardła.
Teraz albo nigdy.
Niemal słyszę, jak zegar tyka: „Teraz”. „Teraz”. „Teraz”.
– Dajesz, Barclay! – krzyczy ktoś.
Niespodziewanie zgromadzeni zaczynają skandować moje imię. Trener natychmiast gasi gestem wrzawę. Cierpliwie czeka, aż wszyscy się uspokoją. Zack klepie mnie po plecach, tymczasem reszta drużyny podskakuje. Wszyscy mnie wspierają. Wszyscy stoją za mną murem.
– Jako drugoklasista pobił w zeszłym roku rekord stanowy w liczbie celnych rzutów za trzy. Zrobił to dzięki zdolnościom przywódczym i darowi od Boga. Sądzę, że pod jego przywództwem zajdziemy bardzo daleko. Drodzy zawodnicy, z wielkim zaszczytem zapowiadam Barclaya Elliota, naszego kapitana i sportowca roku w stanie Georgia według rankingu Gatorade.
Gdy trener wypowiada moje nazwisko, tłum zaczyna szaleć. Mam wrażenie, że trybuny falują, kiedy wszyscy wstają jednocześnie.
– Barclay! Barclay! Barclay!
Nadeszła pora. Zrobię coming out, nim wrócę na swoje miejsce. Wbiegam na podwyższenie. Przy pierwszym kroku odnoszę wrażenie, że idę po linie, więc nie spuszczam wzroku, by nie stchórzyć.
Czas to mój wróg. Zdaję sobie sprawę, że lepszej okazji może nie być. Wiwaty rozwiewają wszelkie moje wątpliwości i myśli, aż słyszę w uszach tylko tętent własnej krwi.
– Yyy, cześć – mówię. Z mikrofonu dobiega pisk sprzężenia zwrotnego. Cofam się nieco i tłumię ochotę, by zakryć uszy.
Gdy się waham, ktoś z zebranych krzyczy:
– Sto lat, Barcs!
Znów rozlegają się wiwaty. Śmieję się i palcem wskazuję osobę, która złożyła mi życzenia. Jakieś pięć sekund później zapada cisza.
„Świadomość, że nasze chwile są policzone, dodaje nam odwagi, by zmierzyć się z tym, co nas przeraża” – powtarzał wiecznie Scratch. Dopiero teraz się orientuję, jak cennej rady mi udzielił.
– Nie chcę zbyt długo gadać. Powiem tylko, że, yyy, jesteście super. I jestem bardzo dumny z drużyny.
„Pokonamy strach, jeśli zmierzymy się z jego źródłem”.
Obracam się do drużyny. Zack unosi oba kciuki i szczerzy zęby. Podenerwowany Ostrowski kołysze się na piętach. Trener przygląda mi się i potakuje, jakbym powiedział coś niezwykle głębokiego.
– Jesteście dla mnie jak rodzina. Rozpiera mnie duma, bo mogę być waszym kapitanem.
Wszyscy posyłają mi uśmiechy. Powraca odrobina odwagi, którą czułem rano.
– A co mi tam, szkoła jest dla mnie drugim domem!
Zebrani znów wiwatują. To moi bliscy, niemal krewni. Przyszli tu dla mnie. Nie przestaną nas wspierać, nic nas nie powstrzyma. Właśnie o czymś takim marzyłem.
– Rodzinie można powiedzieć o wszystkim. – To ten dzień. Zostało mi ich jeszcze osiemnaście tysięcy sześćset piętnaście. Na co czekam? Do dzieła. – Chcę wam zatem powiedzieć, że… – muszę wypowiedzieć jeszcze tylko dwa słowa – jestem gejem.
Nagle… zapada cisza.