-
nowość
Tinder bez filtra — Historie prawdziwe - ebook
Tinder bez filtra — Historie prawdziwe - ebook
Sabina Czerwińska — autorka „Tinder bez filtra — Historie prawdziwe”. Kobieta z ostrym językiem, poczuciem humoru i bezlitosnym radarem na randkowe absurdy. Łączy sarkazm z autentycznością, tworząc historie, które bawią i uczą. Publikacja jest przeznaczona wyłącznie dla osób pełnoletnich (18+).
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8431-982-6 |
| Rozmiar pliku: | 6,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Masz dość bajek o księciach z Tindera? „Tinder bez filtra” ta książka to rollercoaster przez świat randek online — z pazurem, humorem i… potężną dawką przestrogi. „Tinder bez filtra” to zbiór najbardziej absurdalnych, zaskakujących i niekiedy niepokojąco znajomych historii z randek Sabiny — życiowo ogarniętej kobiety, która postanowiła sprawdzić, co kryje się za kolorowymi zdjęciami i wyidealizowanymi opisami.
Ten poradnik w przebraniu stand-upu nie tylko rozbawi Cię do łez, ale też nauczy, jak nie marnować czasu na typów z jednym selfie, dziwną miną, prężącą muskulaturą czy fotką w okularach słonecznych lub świażo wyłowioną rybą z jeziora. Z humorem, dystansem i szpilką wbitą tam, gdzie trzeba — Tinder został tu rozłożony na czynniki pierwsze.
Szczery do bólu pamiętniko-poradnik odsłania kulisy randek z Tindera — bez ściemy, bez photoshopa i bez litości dla red flagów.
Jeśli jesteś gotowa na szczere spojrzenie na randki w XXI wieku, pełne humoru, refleksji i cennych porad — ta książka jest dla Ciebie!
Rozdział 4
Pan Plasterek
Nie pamiętam jego imienia. I dobrze. Bo pewne historie powinny znikać jak kiepski tatuaż z wakacji w Mielnie — niby miało być sexy, a kończy się laserem i traumą.
Był zbędny. Jak torba z Biedronki na pokazie mody, jak buty na obcasie w błocie, jak były na weselu.
Przewinął się przez ekran jak przecena na karpia — niby normalny, bez lustrzanych selfie z siłki, bez zdjęcia z rybą i bez opisu w stylu:
„szukam bratniej duszy, ale najpierw pokaż stopy”.
Pomyślałam: cud, facet bez fetyszu, ryby i kompleksu bicka. _Co może pójść nie tak?_ Spoiler: wszystko.
Plan był prosty — rower.
A raczej: ja mam trasę, a on może jechać albo… spadać.
Przyjechał. Wysoki, całkiem spoko, trochę w typie „szuka siebie, ale chociaż nie zgubił spodni”.
No to start.
I wtedy… zaczęła się audycja: „Radio Była FM” — non stop, w jakości HD, z opcją _repeat forever_.
— „Ona była taka piękna…” — mówił.
— „Dbaliśmy o siebie…” — wzdychał.
— „Wszystko było jak w bajce…” — dukał, jakby oczekiwał chóru żalu w tle.
Jeszcze chwila, a wyciągnie projektor i puści mi pokaz slajdów: _„Moja ex i ja — historia wielkiej miłości w 150 zdjęciach, sponsorowane przez żal i desperację”_.
Czułam się jak publiczność na festiwalu smutów, tylko bez biletu i bez możliwości wyjścia.
W połowie trasy zaczęłam robić mentalną matematykę: ile kalorii spalę szybciej — pedałując, czy uciekając mentalnie z jego terapii?
Na trzecim wspomnieniu o jego „aniołku” rozważałam, czy nie rzucić mu bidonu w plecy.
Na czwartym — miałam ochotę skręcić w krzaki i udawać, że muszę poprawić łańcuch. Może by się zgubił.
Patrzyłam na niego i czułam się jak publiczność uwięziona na koncercie Zenka Martyniuka — wiesz, że to się źle skończy, ale nie możesz wyjść, bo jedziesz na tym samym rowerze.
Zażenowanie w wersji _premium deluxe_, pakiet z drinkiem i parasolką.
Czy to jeszcze randka, czy już terapeutyczna interwencja na dwóch kółkach?
Facet, który nie potrafił zamknąć rozdziału w życiu, ale bardzo chciał otworzyć nowy — w moim łóżku.
A ja? Miałam wrażenie, że siedzę w gabinecie psychologa, tylko bez faktury i z większą dawką potu.
Dojechaliśmy pod mój blok.
Spojrzał na mnie z nadzieją mężczyzny, który zgubił godność między jednym wspomnieniem a drugim.
— „Może wpadnę na górę?”
Co? Żeby się wypłakać? Czy już przeskakujemy z _„Wiadomości Serce”_ do _„Erotyki na żywo”_?
Spojrzałam na niego jak na sushi kupione w Żabce o 23:00 — niby jeszcze w ofercie, ale tylko samobójca brałby to do ust.
— „Nie jestem pogotowiem seksualnym. Ani terapeutką dla facetów po przejściach.
Nie jestem plastrem, który się nakleja, żeby przestało boleć.
Nie jestem Twoim środkiem znieczulającym.
Jestem kobietą. Z jajem. Z poziomem. Z kręgosłupem.
A Ty? Jesteś darmową reklamą tego, dlaczego kobiety kochają wino bardziej niż randki.”
Pożegnałam go. Zamknęłam drzwi i razem z nimi jego bajeczkę.
Z ulgą, jakbym właśnie wyjęła szpilki po 10-godzinnej zmianie.
SABINOWA RADA (WERSJA EXTENDED )
— Jeśli koleś więcej mówi o byłej niż o Tobie — nie jesteś na randce. Jesteś darmowym psychologiem w rowerowej wersji.
— Rowerowa randka, która kończy się pytaniem o seks? To tak, jakby zaprosić kogoś na pielgrzymkę i oczekiwać orgii na mecie.
— Nie jesteś plastrem. Nie jesteś kroplówką. Nie jesteś apteczką pierwszej pomocy. On nie ma prawa wylewać na Ciebie swojej krwi, łez i rozczarowań.
— Jeśli on zaczyna każde zdanie od „moja była”, to Ty powinnaś kończyć każde zdanie słowem: „pa”.
— Nie jesteś _after party_ po jego żałobie miłosnej. Nie jesteś stacją benzynową, gdzie tankuje ego.
— Jeżeli facet szuka w Tobie ratunku — to nie partner, tylko topielec. A Twoje serce to nie kółko ratunkowe.
— Nie daj się sprowadzić do roli środka przeciwbólowego. Masz być fajerwerkiem, a nie apapem.
— Facet, który traktuje Cię jak plaster, skończy jak każdy plaster — zużyty, odklejony i wyrzucony do kosza.
Rozdział 6
Rokujący I żonaty
Brak opisu w profilu?
To jak facet bez mózgu — może działa, ale nie wiadomo, jak długo.
Ale okej. Daję mu szansę.
Zdjęcia: spoko. Fura nowa, spojrzenie intensywne, twarz jak z katalogu _„Biznesmen na luzie”_.
Myślę: albo będzie to randka życia, albo festiwal przypału.
— „To co, kawa?” — piszę.
Odpowiada szybko. Decydujemy się.
I wtedy… przyjeżdża.
Z POZNANIA.
Zajechał jak król startupów: nowiutkie auto, okulary jak z reklamy Ray-Bana, uśmiech typu „za chwilę cię oczaruję albo oszukam — jeszcze nie wiem”.
Wysiadł. Wysoki. Ogolony. Nawet pachniał.
Zastanawiam się: _„Czemu ja mam takie szczęście? Chyba dziś Bóg algorytmów miał dobry humor.”_
Ale coś mi nie grało.
Ten jego akcent… jakiś taki… IKEA friendly.
Więc pytam:
— Ty jesteś z Poznania…?
A on:
— Ze Szwecji.
No jasne. I Ikea to jego rodzinny biznes, a żel pod prysznic produkują z jego potu.
Gadka się kleiła. Trochę o pracy, trochę o pasjach (czytaj: leasing, leasing, leasing).
Aż nagle…
bum.
— Mam żonę, ale to skomplikowane.
_Skąplikowane?_
Tak. Jak szukanie dobrych zamiarów w jego oczach.
Bo jego „skomplikowane” miało więcej warstw niż cebula — i każda śmierdziała.
— Wiesz, nie mieszkamy razem…
— Nic nas nie łączy…
— To przez papierologię…
— I karmę…
— I horoskopy…
_Zabrakło tylko retrogradacji Merkurego i tłumaczenia, że księżyc w nowiu blokuje rozwody._
W jednej sekundzie z „może coś z tego będzie” przeszłam w tryb: „Sabina. Reaguj. To żonaty cwaniak.”
Robiło się ciemno.
— Dzięki za kawusię — mówię słodko. — Ale wracam.
Idziemy do jego auta.
Idziemy.
Idziemy.
_Idziemy…_
— Gdzie zaparkowałeś? — pytam.
A on z miną jak dziecko, które zgubiło lizaka:
— Nie mam pojęcia.
Super. Typ z nawigacją z Biedronki i pamięcią jak ryż instant.
Dreptamy jeszcze z 20 minut.
Jego telefon… pada.
I nie, nie bateria.
Cała maskarada.
Bo jak zniknęła mu sieć — zniknął też jego bajer.
I wtedy…
Włączyła się we mnie Wielka Mściwa Sabina™.
— Oj szkoda, ja mam tylko ładowarkę do jabłuszka, a ty z androidem — mówię z niewinnym uśmiechem.
A on:
— Może… pójdziemy do ciebie?
Prawie się zadławiłam własnym sarkazmem.
— Kochanie, ja nie prowadzę noclegowni dla żonatych z amnezją.
I jakbym zamknęła drzwi z takim kliknięciem, które brzmiało jak:
„Wypier… na zawsze.”
Pomachałam mu przez okno, jak stewardesa odlatującemu pasażerowi klasy ekonomicznej, któremu właśnie przepadła karta pokładowa.
Nie karma.
Nie przypadek.
Wyrok.
Wydany przez sąd mojego zdrowego rozsądku.
W składzie orzekającym: doświadczenie, intuicja i święta cierpliwość.
Sabinowa rada :
— _Brak opisu?_ To nie skromność. To wersja demo emocji.
— _„Mam żonę, ale to skomplikowane”?_ Nie. Masz bajer i bezczelność.
— _Gubi samochód po 2h?_ To pomyśl, jak będzie szukał siebie w związku.
— _Nie ładuje telefonu?_ A co z twoją energią? Nie jesteś jego powerbankiem.
— _Chcesz, żeby cię szanowano?_ To nie wpuszczaj żonatych na testy beta.
Rozdział 7
Miłość z brzuszkiem XXL (i ego w rozmiarze XS)
Tinder to emocjonalna ruletka — czasem trafiasz w uśmiechniętego faceta z pasją i planem, a czasem… w chodzącą poduszkę powietrzną z zawyżonym ego i brzuchem, który zasłania horyzont.
Imienia tego typa nie pamiętam. I dobrze. Po tylu przewinięciach w prawo i w lewo przydałaby się aplikacja typu „TinderExcel — zróbmy porządek z tym bajzlem”. Ale jego nie warto zapisywać — to on powinien zapamiętać mnie. Z lekkim lękiem. I z żalem.
Zaczęło się całkiem obiecująco: sympatyczna twarz, zero ryby, zero siłownianego selfie w lustrze. Żadnej klozetowej ceramiki w tle. Czyli wow — prawie jak wygrana w Tinder Lotto. Do tego był „z branży” — więc pomyślałam: pogadamy chociaż o czymś więcej niż o proteinach i Playstation. Naiwna ja.
Ustawiłam miejsce — klasycznie, fontanna przy Hali Stulecia. Miało być romantycznie, z vibe’em reklamy jogurtu z promiennym porankiem i czułym dotykiem. Spóźniłam się 40 minut — Google Maps uznało, że powinnam zwiedzić wszystkie boczne wsie między Grabiszynem a Kępą Mieszczańską. Ale on… czekał.
I wtedy popełnił swój pierwszy błąd: wstał, żeby mnie przywitać.
Bo jak tylko się podniósł, to zobaczyłam coś, czego nie da się odzobaczyć.
Brzuch.
Ale nie taki „zimowy zapas”.
Nie poświąteczny.
Nie „trochę się zasiedziałem”.
Nie.
To był pełnoprawny, nadmuchany jak ponton brzuch alfa.
Wypięty jak paw. Dumny. Władczy.
I zupełnie oderwany od rzeczywistości — jakby sam nie wiedział, że nie pasuje do reszty ciała.
Służył za blat pod pilota, poduszkę do Netflixa i centrum dowodzenia jego egzystencją. T-shirt, który miał go „ukrywać”, wyglądał jakby przeżył wojnę. Rozciągnięty, ledwo zipiący. Szwy drżały, jakby krzyczały: „Zlituj się, chłopie!”.
A on — uśmiechnięty. Jakby wszystko grało.
A ja stałam jak wmurowana, myśląc:
„Czy istnieje opcja ‘Cofnij randkę’? Albo teleport awaryjny do innego miasta?”
I nie, to nie o to, że nie lubię brzuszków. Lubię prawdę. Lubię autentyczność.
Ale jeśli na zdjęciach wygląda jak Fight Club Edition, a na żywo jak Fight for Breath Edition — to mamy problem.
Ja nawet na rower wychodzę ogarnięta: makijaż dopięty, włos ułożony, stylówka jak z lookbooka. A ten? Mieszkał tuż obok. Miał czas. Miał lustro. Ale nie — jego ominęła zasada „pierwsze wrażenie robi się raz”.
No dobra — myślę — może nadrabia osobowością.
O, Sabino… jakże się myliłaś.
Usiedliśmy. I nagle poczułam, że nie siedzę z facetem — tylko z… przesuwającym się meblem. Z każdą minutą zbliżał się do mnie jak PowerPoint w wersji dotykowej: slajd po slajdzie, łokieć, udo, spojrzenie, oddech na szyi. I nie — nie seksowny.
To był zwiastun erotyka klasy Z — taniego, źle oświetlonego i totalnie nieproszonego.
W panice wysłałam SMS-a do przyjaciółki:
„Dzwoń za 15 minut. Mieszkanie się pali. Albo ja.”
Potwierdziła. Anioł.
Tylko że te piętnaście minut… to była wieczność.
Każda sekunda ciągnęła się jak guma do żucia przyklejona do buta.
Patrzyłam na telefon co chwilę — 15:01, 15:03, 15:05… i miałam wrażenie, że czas specjalnie mnie sabotuje.
On przesuwał się coraz bliżej, a ja w głowie powtarzałam: _„Jeszcze tylko 9 minut, Sabina. Jeszcze tylko 8… k_**a, jeszcze 7 i pół, a on zaraz na mnie wejdzie jak pop-up z wirusem.”*
Wtedy wymyśliłam plan awaryjny — żeby skrócić tę torturę.
— „A może kupisz mi zimną herbatę?” — rzuciłam z uśmiechem, który bardziej oznaczał: _„zrób coś, zniknij na chwilę, bo ja tu umieram psychicznie”_.
On, przekonany, że zdobywa punkty, zerwał się jak rycerz po order i pognał do baru.
A ja dostałam wreszcie swoje pięć sekund wolności — dokładnie tyle, żeby przeprowadzić misję ewakuacja.
Wstałam. Zabrałam rower. I tyle mnie widział.
Nie czekałam. Nie tłumaczyłam się.
Wyparowałam szybciej niż jego chęć do ćwiczeń po 2014 roku.
Zostawiłam za sobą tylko lekki ślad perfum i to, co najpiękniejsze: niedopowiedzianą klęskę w jego oczach.
Facet, który filtruje zdjęcia jakby szykował się do castingu „Top Model 2007” i przychodzi jak bohater mema „Before vs After Quarantine”, musi wiedzieć jedno: u Sabiny nie ma taryfy ulgowej.
SABINOWA RADA BEZ FILTRA:
— Jeśli ktoś na zdjęciach wygląda jak sen, a w rzeczywistości jak zmora — nie czekaj na cud.
— Cud już się wydarzył: że masz odwagę się zmyć.
— Jeśli facet narusza Twoją przestrzeń szybciej niż zdąży zapytać, czy lubisz koty —
— TO NIE FLIRT. TO INWAZJA.
— Zasada Sabiny: ściema na fotce = natychmiastowy OUT.
— Nie jesteś terapeutką od kompleksów. I nie jesteś fundacją „Brzuszki mają głos”.
Rozdział 8
Nowoczesny romantyzm w wersji „rzuć pindola na Insta”
Na Tinderze bywa różnie. Raz ktoś pyta o twoje pasje, innym razem o twoje stopy. Ale Krystian — lat 33, broda jak z okładki barberskiego katalogu, pies w tle, opis typu „kocham góry, Netflix i sushi” — wyglądał jakby jeszcze pamiętał, że kobiety nie są urządzeniem USB do przyjmowania pindoli.
Spoiler: tylko wyglądał.
Rozmowa? Spoko. Memiczna wymiana, trochę śmiechu, trochę flirtu, nawet pomyślałam:
„Cud się wydarzył. Mamy okaz egzemplarza nienapalonego po trzech zdaniach.”
Do czasu.
Bo nagle… pytanie-otwieracz piekieł randkowych:
— Masz Insta?
Mam. Jak każda z nas.
Ale nie przewidziałam, że za tym pytaniem czai się pindol w trybie natychmiastowym.
Ledwo zaakceptowałam followa, już było:
BACH. Flesz. Penis. W glorii i bez chwały.
Na tle prześcieradła z Ikei.
Ujęcie takie, że żaden filtr nie byłby w stanie zamazać tej traumy.
Zamarłam.
Patrzę na telefon, a tam… coś, co wyglądało jak
bakłażan po ciężkiej zimie, który wpadł pod tramwaj egzystencjalny.
To nie był siurek.
To był sygnał ostrzegawczy.
Naruszenie psychicznej strefy komfortu.
Akt cyberterroru w skali mikro.