- W empik go
Tłumacz między innymi. Szkice o przekładach, językach i literaturze - ebook
Tłumacz między innymi. Szkice o przekładach, językach i literaturze - ebook
Punktem wyjścia tej książki jest teza o nieprzekładalności literatury – nieprzekładalności, która, paradoksalnie, zostaje uznana za rację bytu przekładu.
Jarniewicz rozwija koncepcję autorskiego, twórczego charakteru pracy tłumacza, występującego w wielu rolach: pisarza, antologisty, krytyka, popularyzatora. Stawia nieoczywiste pytania o to, czy tłumacze mogą sobie pozwolić na czułość albo czy wolno im kłamać. Pyta o granicę, za którą przekład staje się plagiatem, o miejsce kobiet w przekładzie literackim i o sens tłumaczenia na współczesną polszczyznę dawnej literatury polskiej.
Klamrę książki tworzą dwa bardziej osobiste szkice, w których autor odsłania tajniki własnej pracy i kreśli swój pisarski życiorys, dziękując mistrzom i przywołując nazwiska młodych adeptów translatorskiej sztuki.
Pisane w przystępnym, wolnym od naukowego żargonu stylu, skupione na konkretnych przykładach i niestroniące od osobistego zaangażowania, szkice Jarniewicza to lektura dla wszystkich zainteresowanych przekładem, literaturą i językiem.
„Zwierzając się ze swojej niewiary w możliwość przekładu, myślę tu oczywiście nie o przekładzie w ogóle, ale o przekładzie literackim, bo jest on pojęciem wewnętrznie sprzecznym: chodzi w nim, mówiąc najprościej, o to, by powiedzieć to samo, ale w innym języku, czyli inaczej. To samo, ale inaczej. Tymczasem w literaturze (przede wszystkim w literaturze) to, jak się mówi, jest tym, co się mówi. Kiedy się mówi inaczej, mówi się co innego.” - (fragment)
„Kwestia przekładu jawi się dziś jako jedno z ważniejszych zagadnień humanistyki i zarazem […] życia codziennego. Refleksja nad przenoszeniem pojedynczego tekstu literackiego z jednego języka w drugi stanowi szczególny, najbardziej wyrazisty i konkretny, przykład namysłu nad relacjami międzykulturowymi w ogóle. Im dokładniej i głębiej bada się sprawę znalezienia w języku przekładu odpowiedniego brzmienia dla rymu z wiersza oryginalnego, tym łatwiej i poważniej można przejść do problemów – w tym konfliktów – powodowanych przez zderzające się inności współczesnego świata. Okazuje się, że właśnie translatologia ma o naszym świecie dużo istotnych rzeczy do powiedzenia.” - Adam Poprawa
Jerzy Jarniewicz (1958) – poeta, tłumacz, krytyk literacki. Wykładowca literatury angielskiej na Uniwersytecie Łódzkim, członek zespołu redakcyjnego „Literatury na Świecie”. Autor dwunastu książek krytycznoliterackich, m.in. „Od pieśni do skowytu. Szkice o poetach amerykańskich (2008), Heaney. Wiersze pod dotyk” (2011), „Gościnność słowa. Szkice o przekładzie literackim” (2012), „Podsłuchy i podglądy” (2015) oraz „All You Need is Love. Sceny z życia kontrkultury” (2016). Opublikował trzynaście zbiorów wierszy, ostatnio „Puste noce” (2017). Przekładał twórczość takich autorów jak James Joyce, Philip Roth, John Banville, Raymond Carver, Edmund White. Opracował antologie „Sześć poetek irlandzkich” (2012) oraz „Poetki z wysp” (2015, z Magdą Heydel). Mieszka w Łodzi.
Kategoria: | Polonistyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65588-90-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nocne uwagi tłumacza
Jest, w niewielkim przybliżeniu, środek nocy. I cisza, w którą wpisuje się gładko nawet przejeżdżający daleko stąd pociąg. Za oknem – okna. Cudze światła, pożółkłe i rozproszone. Ktoś jeszcze o tej porze nie śpi. Na biurku to, co dziś jeszcze jest, i przez jakiś czas będzie, do przetłumaczenia. Z tej ciszy nocnej wyłaniają się najmniej oczekiwane pomysły tłumacza. Zagwozdki, kruczki, sęki, twarde orzechy do zgryzienia za dnia – a mówiąc konkretniej: dzikie słowa, mgliste frazy, spółgłoskowe szumy i chroboty – znajdują rozwiązanie. Jakby myśli właśnie o tej rozmazanej porze, doczekawszy się mroku, robiły dzienny remanent, prześwietlały nagromadzone od rana słowa i zdania, spajały je w niespodzianych konfiguracjach. Między słowem a słowem coś wtedy zaczyna się dziać, może właśnie dlatego, że naokoło osiada przygaszona nocą cisza, a umysł znużony przebiegiem dnia, coraz mniej świadomy samego siebie, poluzowuje, przymyka oko na brak dyscypliny. Kilkakrotne wizyty w kuchni, zwane z obca prokrastynacją, pretekstowe zaparzanie herbaty, czasem kawy, bywa, że obu napojów naraz, mają swój udział w tym nocnym rozprężeniu. Zdarza się, że na biurku, obok słowników, pojawia się kieliszek wina lub szklanka whisky. Jakiś wyciszony Charlie Haden czy Shenandoah Jarretta wgrywają się w nocny klimat, utrzymują potrzebny do pracy stan lekkiego pobudzenia. Rano przyjdę tu, do biurka, przeczytam, co w nocy napisałem. Część pomysłów zyska na jawie moją aprobatę, część w świetle dnia okaże się bełkotem, który trzeba będzie jak najszybciej usunąć. Select i delete. Zapomnieć.
Noc jest porą tłumacza. Porą najbardziej intymnego spotkania z tekstem, do jakiego zaprasza tłumacka profesja. To czas intymności, a więc też – piszę z pełną odpowiedzialnością i świadomy konsekwencji – wolności od wstydu, bez której nic naprawdę istotnego nie powstanie. Czas odsłaniania miękkiego podbrzusza, szkicowania mapy własnej słabości, katalogowania przegranych spraw. Ginie poczucie zażenowania, że bywam wobec słów bezradny. Bez wstydu mogę wgapiać się w jedno zdanie i godzić się na to, że z tego gapienia nic nie wynika. W nocy nie przeszkadza świadomość, że nie dorównam Joyce’owi. Czy (symbolicznie) Safonie. Shakespeare’owi. Choćby jednej z sióstr Brontë. Tym gigantom, których na nasze przekładamy. Ale to także – przeciwnie – czas pobudzonych fantazją działań, bywa, że przekraczających granicę brawury i ryzyka, na które nie zdobyłbym się za dnia. W relacji tłumacza z tekstem schodzą się nocą przeciwieństwa, cechy szczególne praktyki przekładu. Pycha i skromność. Słabość i transgresja. Chęć podporządkowania się i poczucie wolności. Wiara i nieufność. Tłumacz zajmuje obszar nie-do-określenia, na którym padają pokotem ci, którzy chcieliby jasno i jednoznacznie zdefiniować jego profesję.
Zacznę od deklaracji niewiary: nie wierzę w przekład literatury. Wiem, że to dla mnie, zajmującego się przekładem od ponad trzydziestu lat, deklaracja ryzykowna, wręcz kaskaderska, kwestionująca rację bytu moją i współtowarzyszy w fachu. Mimo wszystko powtórzę: im dłużej tłumaczę, tym głębiej jestem przekonany, że przekład to działalność z gatunku niemożliwych. Ale też im dłużej tłumaczę, tym bardziej wierzę, że podejmowanie tej niemożliwej działalności ma sens. I że ma sens tłumaczenie, ciągle na nowo, da capo, bez poczucia, że zbliżamy się do mety. Bo przekład to dyscyplina, w której nie ma mety. Dlatego patronem tłumaczy powinien być, obok Hieronima, mityczny założyciel Koryntu, toczący pod górę swój kamień.
Cytując zgrabną formułę Roberta Frosta: „poezją jest to, co przepada w tłumaczeniu”, Peter Levi, angielski poeta i tłumacz, pod którego czujnym okiem uczyłem się kiedyś czytać wiersze, dopowiedział: „Wiele przepada w tłumaczeniu, zgoda, ale jeszcze więcej przepada, kiedy się nie tłumaczy”. Nie jest to z pewnością odpowiedź na problem nieprzekładalności, którą przyjęliby teoretycy przekładu. To stwierdzenie praktyka, sprowadzające problem z poziomu teorii na poziom wysiłków i dokonań pokoleń tłumaczy: literatura jest nieprzekładalna, ale się ją przekłada. To odpowiedź jak przecięcie węzła gordyjskiego, pod którą się podpisuję. W refleksjach nad przekładem tym tropem pójdę, drogą Petera Leviego, wyznaczoną przez rozwijającą się obok teoretycznych rozważań, a czasem wbrew nim, translatorską praktykę. Tak, przekład jest niemożliwością, ale – tak, tłumaczymy. I to z poczuciem sensu wykonywanej pracy.
Nie twierdzę: literatura jest nieprzekładalna, a m i m o t o się ją przekłada. To już zbyt oczywiste. W tej książce będę mówił co innego: literatura jest nieprzekładalna, d l a t e g o się ją przekłada. Co więcej, nieprzekładalność jest uzasadnieniem kreatywności przekładu. A że przekład bez kreatywności nie istnieje, nieprzekładalność uzasadnia przekład jako taki.
Zwierzając się z niewiary w możliwość przekładu, myślę tu oczywiście nie o przekładzie w ogóle, ale o przekładzie literackim, bo jest on pojęciem wewnętrznie sprzecznym: chodzi w nim, ujmując najprościej, o to, by powiedzieć to samo, ale w innym języku, czyli inaczej. To samo, ale inaczej. Tymczasem w literaturze (przede wszystkim w literaturze) to, jak się mówi, jest tym, co się mówi. A kiedy się mówi inaczej, mówi się co innego. Nie powie się tego samego, mówiąc inaczej. Bo literatura – nigdy dość przypominania sobie tej oczywistości, zwłaszcza jeśli jest się tłumaczem – to utożsamienie formy i treści albo takie użycie formy, że staje się ona treścią. Kto tłumaczy poezję na prozę, popełnia grzech kardynalny – przypominał tłumaczom, i słusznie, Stanisław Barańczak^() – bo w ten sposób lekceważy formę tłumaczonego tekstu i wydobywa z niego tylko to, co daje się poza tą formą sparafrazować, czyli niewiele, i nie to, co najważniejsze. Przekład jest więc działalnością z gruntu paradoksalną: to – z konieczności – mówienie czegoś innego, bo przecież zmieniając język, zmieniamy formę, a zmieniając formę, zmieniamy znaczenie, choć jako tłumacze – z definicji – powinniśmy naszym przekładem mówić to samo, co mówi oryginał.
Skoro przekład jest pojęciem wewnętrznie sprzecznym, a jego uprawianie – logiczną niemożliwością, pracą syzyfową, to co nam, tłumaczom literatury, siedzącym nocami przy biurku, przy kawie, przy muzyce z The Melody At Night, With You, pozostaje robić? To, co robili dotychczas wszyscy tłumacze literatury: tworzyć. Tworzyć nowy tekst. A jeśli trzeba, to i nowy język^(). Bo przekład literacki to nie działalność pasożytnicza czy wtórna, poddana dyktatowi oryginału. Jest on dziedziną literatury, a to znaczy, że tłumacz jest twórcą, czyli tym, jak chciał Nietzsche, „kto rozbija tablice i stare wartości”^(). Translację łączy z transgresją coś więcej niż wspólny przedrostek.
Przekład tekstu literackiego godnego tej nazwy wymaga od tłumacza podejmowania takich samych w gruncie rzeczy decyzji, jakie podejmuje autor. Tłumacz musi ważyć słowa, zestawiać je, naginać, rasować. Musi tworzyć muzykę zdań i sprawdzać, jak ta muzyka wybrzmiewa. Musi wymyślać słowa, których nie zna słownik, a nawet, gdy trzeba, naruszać reguły języka, na który przekłada. Musi próbować różnych odmian swojej mowy, od ulicznej po urzędową, od krystalicznie czystej po upadłą i splamioną, od podsłuchanej po wymyśloną. Dużo tego „musi”, ku zgorszeniu wyznających deskryptywizm teoretyków, ale rozmawiać o pracy tłumacza inaczej, jak tylko z wykorzystaniem wszelkich modalności języka, nie widzę sensu. Reagujących wysypką na „musi” proszę o przekonanie mnie, że tłumacz ważyć słów, zestawiać ich, naginać, rasować itd. nie musi.
Ten krążek nosi tytuł Quiet Nights. Trąbka Davisa w repertuarze, który mało kto z Davisem by wiązał: bossa nova. A jednak, choć płyta krótka i nagrana bez przekonania, trochę pod presją wydawcy i przyjęta niechętnie, Davis niczego tu nie negocjuje. Przejmuje gatunek, gra go po swojemu. Odbija się, odłącza od orkiestry Gila Evansa, kreśląc w powietrzu figury, niby latynoskie, ale w każdej nucie przypominające, kim jest grający na trąbce muzyk. To jego oddech. Sygnatura, którą zostawia na kompozycjach Jobima, Rodgersa, Legranda. Muzyka nie do podróbki, jak jej nazwa, nie do przełożenia, wywiedziona z brazylijskiego slangu, znacząca coś nieimitowalnego, wdzięk, talent, dar wrodzony. Po polsku: bossa nova. Po polsku: jazz.
Gdy tłumaczę, moja polszczyzna staje się mową Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Raymonda Carvera. Staje się polszczyzną obcojęzycznych kobiet, takich jak Nadine Gordimer, Rosemary Tonks czy Nuala Ní Dhomhnaill. Południowoafrykanka, Angielka, Irlandka. Tworząc język swojego przekładu, pozwalam mówić przez siebie innym głosom. Je est une autre, Rimbaudowska deklaracja z Listu Jasnowidza, nabiera w kontekście rozważań przekładoznawczych nowego sensu. Mówiąc od siebie, mówię, jakbym był kimś innym, albo ktoś inny mną mówi, jakby był mną, swoim tłumaczem. Ciekawe to „jakby”. Często pojawia się w rozważaniach nad pracą tłumacza. Może dlatego, że przekład ma wiele wspólnego z udawaniem, a tłumacz – z iluzjonistą. Z tego powodu translatorski impuls odzywa się najczęściej – jak teraz – w nocy, gdy granica między jawą a snem, między prawdą a zmyśleniem, między mną a nie-mną, łacno poddaje się przesunięciom. Hybrydyczna pora, quiet nights of quiet stars.
Mówiąc, dosłuchuję się w swoich słowach, w ich rytmie i intonacji, czegoś, co nie ode mnie pochodzi, nad czym nie mam do końca kontroli. Użyczając swojego głosu obcemu, przejmuję jednocześnie głos obcego. Ruch odbywa się w obie strony. Przekład Joyce’a na polski rozszerza obszar polszczyzny, ale też pomnaża – może pogłębia? – Joyce’a. Shakespeare tłumaczony na polski wzbogaca mój język, ale też uwalnia nowe możliwości elżbietańskich tekstów. Tłumacz, który zastępuje głos tłumaczonego utworu swoim głosem, jest równie niewiarygodny jak tłumacz, który chce nas przekonać, że w przekładzie odzywa się tylko ten pierwszy, cudzy głos. Przekład to sztuka ukrytej polifonii. Nie wierzę w przekłady, które mówią jednym, choćby najczystszym głosem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Sztuka Czytania
NOWA SERIA Wydawnictwa Ossolineum
Książki o literaturze, ale także o sztuce czy kulturze masowej, które same mają walor literacki. Nie wierzymy w obiektywną wiedzę o wytworach ludzkiej wyobraźni, natomiast chętnie damy się przekonać komuś, kto dysponuje niepowtarzalnym stylem.
Czytanie może być sztuką także wtedy, kiedy interpretator posiada nadzwyczajną sprawność albo kiedy widzi swój przedmiot z wyjątkowej perspektywy.
Kwintesencją serii są książki pisarzy o pisarzach.