- W empik go
To, co bezcenne - ebook
To, co bezcenne - ebook
Miłość ojca odmieni losy jego rodziny...
Véronique Parker, kochająca matka, rozwódka, jest całkowicie oddana swoim trzem córkom.
Jej świat zostaje wywrócony do góry nogami, kiedy były mąż nagle umiera, zostawiając jej i dzieciom nieoczekiwany spadek, którego się nie spodziewały: renesansowy obraz tajemniczego autora, zrujnowany zamek na południu Francji, pieniądze, pozwalające
na realizację ich życiowych marzeń oraz wstrząsające odkrycie z przeszłości.
Cenne podarunki, które im zostawił, zabiorą je w podróż do Europy, która odmieni losy Véronique i jej córek w najbardziej zaskakujący sposób.
Danielle Steel
To jedna z najbardziej znanych i najchętniej czytanych autorek na świecie, a jej powieści sprzedano w blisko miliardzie egzemplarzy. Do licznych międzynarodowych bestsellerów Steel należą: Romans, Sąsiedzi, To, co bezcenne, Pegaz i inne wysoko oceniane powieści. Jest również autorką książek: Światło moich oczu: historia życia Nicka Trainy, opowiadającej o losach jej syna; Życie na ulicy, wspomnień z pracy z bezdomnymi; Expect a Miracle, zbioru jej ulubionych cytatów niosących inspirację i pocieszenie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67262-35-4 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Timmie Parker siedziała z podwiniętą nogą przy biurku. Gdy narastał poranny stres, niecierpliwie ściągnęła długie blond włosy gumką, a do południa w kitkę wetknięte były już cztery ołówki i długopis. Miała na sobie czystą, choć wymiętą koszulę w szkocką kratę z podwiniętymi rękawami, pod nią podkoszulek na ramiączkach, a do tego podarte dżinsy, trampki Converse i zero makijażu. Po ojcu odziedziczyła wysoką, smukłą sylwetkę. Mierzyła metr osiemdziesiąt na bosaka, liczyła sobie dwadzieścia dziewięć lat i miała ukończone studia magisterskie w zakresie opieki społecznej na Uniwersytecie Columbia. Obecnie pracowała w fundacji, której misją było wyszukiwanie tanich, dostępnych mieszkań dla spełniających odpowiednie warunki przedstawicieli nowojorskiej populacji bezdomnych, i od szóstej rano siedziała przy biurku, usiłując nadrobić zaległości. Na blacie piętrzył się stos teczek. Timmie najchętniej dałaby dach nad głową każdemu potrzebującemu, ale wiedziała, że jeśli będzie miała szczęście, to nieustępliwie kołacząc do agencji rządowych i innych źródeł, z których korzystali, znajdzie go dla jednej czy dwóch osób, które „spełniały warunki”. To określenie – spełniający warunki – było wytrychem służącym do odfiltrowywania tych, którzy potrzebowali domu najbardziej.
Był skwarny lipcowy dzień, a klimatyzacja w biurze jak zwykle nie działała. Już wiedziała, że będzie to jeden z tych dni, kiedy nic nie idzie tak, jak człowiek by chciał, i że jej najbardziej zdesperowani podopieczni dostaną złe wiadomości. Gorzkie zawody to był jej chleb powszedni. Żyła w stanie nieustannej urazy i wściekłości na niesprawiedliwy system, który nie potrafił skutecznie pomagać potrzebującym. Pomoc bezdomnym była jej pasją, odkąd skończyła kilkanaście lat. Była wrażliwa i pełna troski, choć często wpadała w gniew. Jako nastolatka nierzadko wygłaszała podczas obiadu całe tyrady na temat problemów społecznych i odtąd cały swój czas poświęciła temu, by coś zrobić w tej sprawie. Przede wszystkim nigdy się nie poddawała – niezmordowanie pracowała na rzecz tych, którym postanowiła służyć. Kiedy znalazła ludziom dom, nie opuszczała ich, nadal była przy nich. Pozostawieni sami sobie w mikroskopijnym rządowym mieszkanku, bez systemu wsparcia, na którym polegali, żyjąc na ulicy, nierzadko wpadali w depresję i rozpacz i na serio można było obawiać się samobójstw.
Timmie miała dziesiątki pomysłów, jak sprawić, żeby sprawy szły lepiej, ale nigdy nie było na to dość pieniędzy ani ludzi do pracy. W dobie kryzysu gospodarczego cięto programy walki z ubóstwem, szczuplały też zasoby prywatnych fundacji, a w rządzie nikogo to nie obchodziło. Patrząc, jak jej klienci balansują na krawędzi w oczekiwaniu rok czy jeszcze dłużej na bezpłatny detoks albo zakwalifikowanie się do przydziału jakiegoś dachu nad głową, Timmie miała wrażenie, że usiłuje opróżnić ocean naparstkiem. Kobiety na ulicy radziły sobie gorzej niż mężczyźni, a w schroniskach często stawały się ofiarami brutalnych przestępstw. Timmie codziennie wydeptywała ścieżki w urzędach i wykonywała mnóstwo papierkowej roboty, pomagając ludziom wypełnić podania o zasiłek z tytułu niepełnosprawności czy wnioski o wydanie dowodu osobistego. Najbardziej przejmowała się młodzieżą, ale dla młodych łatwiej było znaleźć jakiś program pomocy, byli też bardziej zaradni, jeśli chodzi o przetrwanie na ulicy. Dziś do południa widziała się już z sześciorgiem klientów, a po południu miała się spotkać z tuzinem kolejnych. Rzadko wychodziła z biura wcześniej niż o ósmej czy dziewiątej wieczorem, czasem zostawała do północy, a rano przychodziła na długo przed rozpoczęciem pracy. Praca to było jej życie i w tej chwili nie pragnęła niczego więcej.
Pod koniec studiów mieszkała przez jakiś czas z mężczyzną, który zdradził ją z jej najlepszą przyjaciółką. Później była w związku z innym i ten też ją zdradził, choć przynajmniej nie ze znajomą. Zerwała z nim i odtąd całą pasję i energię przelała na pracę; od dwóch lat nie spotykała się z nikim. Często mówiła, że kobiety w jej rodzinie nie mają szczęścia. Młodsza siostra Juliette miała nieustającą skłonność do słabeuszy. Czerpali z niej, jak długo się dało, wykorzystywali jej życzliwość i dobroć, po czym, kiedy już dostali wszystko, co mogli, rzucali ją dla innej. Przy czym jedyną zaskoczoną była wówczas Juliette. Płakała całymi miesiącami, a potem znajdowała innego, który traktował ją dokładnie tak samo.
Matka, Véronique, chociaż od rozwodu minęło dwadzieścia lat, wciąż była w życzliwych stosunkach ze swoim przystojnym, pełnym czaru eksmałżonkiem, który tak samo ją zdradzał. W pewnej chwili zorientowała się, że przez cały czas trwania ich małżeństwa miewał inne kobiety, aż wreszcie wylądował u boku dwudziestotrzyletniej supermodelki i na tym zakończyło się ich małżeństwo. Od tego czasu ciągle widywano go z ładnymi dziewczynami, a Véronique go usprawiedliwiała, mówiąc: „Wiecie, jaki jest ojciec”. Timmie bardzo dobrze wiedziała, jaki ojciec jest, i koniec końców doszła do wniosku, że wszyscy mężczyźni są tacy sami. Czarusie, często przystojni, rzadko uczciwi, okłamują kobiety, zdradzają je i wykorzystują. Właśnie dlatego nigdy nie była blisko z ojcem i przeraziło ją odkrycie, że jej mężczyzna jest taki sam, choć ani tak przystojny, ani tak pełen wdzięku jak ojciec, który był mistrzem uwodzenia. Mało która potrafiła mu się oprzeć. Uwodził skutecznie niemal wszystko, co się rusza, i Timmie zaczęła nienawidzić tej cechy. Nie cierpiała czarusiów, a matka i siostra oskarżały ją, że nie cierpi mężczyzn w ogóle. Nie, upierała się, wyłącznie tych, co kłamią i zdradzają, a także tych, którym zdawała się podobać. Natychmiast zakładała, że z facetem jest coś nie tak, skoro chce z nią być.
Tylko najmłodsza siostra, Joy, uniknęła tego losu. Zawsze była ulubienicą ojca, bo była śliczna i szalenie podobna do matki, która mając pięćdziesiąt dwa lata, wciąż uchodziła za piękność. Obie, i Véronique, i Joy, miały bujne ciemne włosy, porcelanowobiałą cerę i fiołkowe oczy, choć Joy była wyższa od matki i podczas studiów dorabiała jako modelka. Odkąd tylko nauczyła się mówić, zawsze potrafiła owinąć sobie ojca wokół paluszka i dostać od niego wszystko, co chciała, z innymi była jednak na dystans. Najbardziej z nich trzech niezależna, również mężczyzn traktowała z dystansem. Nietrudno było zauważyć, że boi się zranienia. Zawsze zadawała się z takimi, którzy mieszkali na przeciwległym wybrzeżu albo byli, jak ona, skupieni na pracy, łatwo więc było trzymać ich na odległość. Wydawało się, że każdy ją uwielbia, ale nigdy żadnego nie było w pobliżu.
Timmie lubiła podkreślać, że żadna z nich nigdy nie była w porządnym związku, co, jak twierdziła, wynika z „rodzinnej klątwy”. Według niej ojciec skazał je na zgubny pociąg do niewłaściwych mężczyzn. Tej cząstki siebie nie potrafiła jak dotąd zmienić i więcej nie próbowała. Za dużo miała innych spraw, a załatwianie mieszkań dla bezdomnych było o wiele ważniejsze niż to, żeby spotkać właściwego chłopaka. W tej chwili naprawdę jej na tym nie zależało.
Zadzwonił telefon na biurku. Śpieszyła się, ludzie na nią czekali i miała ochotę nie odebrać – niech dzwoniący zostawi wiadomość na poczcie głosowej. Ale może to jakiś zrozpaczony bezdomny albo któraś z agencji mieszkaniowych, do których rano dzwoniła i mailowała? Niecierpliwie podniosła słuchawkę.
– Timmie Parker – powiedziała szorstko, oficjalnie. Nie była słodką kobietką, choć miała dobre serce, o czym świadczyła jej praca.
– Cześć, Timmie. Mówi Arnold – przedstawił się dzwoniący, a Timmie przebiegł dreszcz po plecach. Z miejsca poznała ten głos. To był Arnold Sands, prawnik ojca i jego najbliższy przyjaciel, znany jej od dziecka. Rok temu ojciec przeszedł udar i od tego czasu, niesprawny, przebywał w domu opieki. Kiedy widziała się z nim dwa tygodnie temu, przez cały czas to odpływał w nieświadomość, to powracał, a ona siedziała przy nim w milczeniu, trzymając go za rękę. Lewa strona ciała była sparaliżowana i przykro było widzieć go tak zmalałym i słabym. Zawsze był szalenie witalny i nie wyglądał na swoje osiemdziesiąt lat, ale w ciągu roku od udaru stopniowo zaczął odchodzić. A choć Timmie przez całe życie krytykowała jego styl życia, świadomość, że wciąż jeszcze ma ojca, mimo wszystko była jakąś pociechą. I pomimo całej dezaprobaty dla jego sposobu życia nadal miała w sobie tajemną, niewypowiedzianą, magiczną wiarę, że któregoś dnia wszystko się zmieni i ojciec stanie się innym człowiekiem, że będzie mogła go podziwiać i liczyć na niego, że wreszcie będą mieli ze sobą prawdziwą relację. Wiedziała, że to nigdy nie nastąpi, ale dopóki żył, trzymała się tej nadziei. Nigdy się o nie nie troszczył, ani o nią, ani o matkę, ani o siostry. Matka mu to wybaczyła. Timmie – nigdy.
– Wybacz, że dzwonię w czasie pracy – rzekł Arnold poważnym tonem i Timmie z miejsca poczuła, co chce jej przekazać.
– Tata?
– Umarł spokojnie dziś w nocy.
Wszystkie wiedziały, że to nieuniknione. I tak trwało to dłużej, niż się spodziewały. Juliette chodziła do niego parę razy na tydzień, Joy nie była od dwóch miesięcy – mieszkała w Los Angeles, była zajęta, a poza tym najwyraźniej ciężko jej było, najciężej z nich wszystkich, oglądać go w tym stanie. Robiła, co mogła, żeby tego uniknąć. Timmie odwiedzała go co dwa–trzy tygodnie, choć również tego nie cierpiała. A matka była u niego przed miesiącem, w czerwcu, przed wyjazdem na lato na południe Francji. Wynajęła na dwa miesiące dom w pobliżu Saint-Tropez. Spędziła wówczas z Paulem cały dzień, po czym zwierzyła się Timmie, iż obawia się, że widzi go po raz ostatni, ale że powiedzieli sobie wszystko, co mieli do powiedzenia. Nie zdradziła tego córce, ale Paul przeprosił ją za to, że tyle razy zawiódł jako mąż, a nawet jako przyjaciel, i odjeżdżała ze spokojnym sercem. Pogodziła się z tym wszystkim już wiele lat temu. Dwadzieścia lat, które upłynęły od czasu, gdy byli małżeństwem, to kawał czasu, a Véronique potrafiła wybaczać. Nie było w niej goryczy ani z powodu krachu małżeństwa, ani z powodu jego przyczyn, ani nawet w związku ze znaczną kwotą, jaką dała mu przy rozwodzie tytułem ugody, którą dawno roztrwonił na inne kobiety i różne luksusowe wyskoki. Te pieniądze nie stanowiły finansowego uszczerbku ani dla niej, ani dla dziewczynek. Gdy były młodsze, to ona je utrzymywała, nigdy on.
– Mówiłeś już matce? – spytała cicho. Prędzej czy później spodziewała się tej wiadomości, choć niekoniecznie akurat dziś. Trudno było przewidzieć, kiedy to się stanie.
– Najpierw chciałem powiadomić ciebie. Nie wiedziałem, czy zechcesz, żeby mówić matce i dziewczynom. Przypuszczam, że będzie chciała zająć się pogrzebem – zauważył trafnie. Véronique pozostała bliska byłemu mężowi również po rozwodzie, a on od tego czasu nie związał się na poważnie z żadną kobietą. Była tylko niekończąca się parada dziewczyn, ostatnio wręcz młodszych od jego córek, kiedy jednak zachorował, wszystkie prędko się ulotniły. Nie spotykał się z kobietami, które trwałyby przy nim w ciężkich czasach, no i nie był już w stanie wypisywać im czeków. Nawet w wieku osiemdziesięciu lat wciąż miał bujne życie erotyczne i nadal olśniewał kobiety, tak jak olśnił dwudziestojednoletnią Véronique, gdy sam miał czterdzieści dziewięć lat. Jego prezencji, elegancji i czarowi praktycznie nie sposób było się oprzeć. Nawet pielęgniarki w domu opieki zachwycały się: jakiż to przystojny mężczyzna. Timmie odziedziczyła po nim wygląd, ale poza tym w ogóle go nie przypominała. Była rzetelna, niezawodna, pracowita i godna zaufania.
– Zadzwonię do mamy za parę godzin – rzekła. – Muszę się przedtem zobaczyć z dwojgiem podopiecznych. Czy możesz zadzwonić do dziewczyn? Spodziewały się tego, więc nie będzie to dla nich szok.
Nawet jednak ona musiała przyznać, że jest jej smutno. Koniec końców stało się, po herbacie. Ojciec, który nigdy nie był dla nich ojcem, odszedł... a ona odkryła, że ma w związku z tym mieszane uczucia, że czuje ciężar tej straty, i była pewna, że siostry też go odczują. A już dla matki na pewno będzie to trudne. Był figurantem, ale tak czy owak Véronique go jakoś tam od trzydziestu jeden lat kochała, jako męża, brata czy przyjaciela... W ostatnich latach stał się dla niej niemal ojcem i z pewnością był w odpowiednim do tego wieku. A ona mu matkowała, zwłaszcza odkąd zachorował. Timmie nigdy do końca nie rozumiała tej relacji. Wydawała jej się do bólu niewłaściwa, szczególnie od strony matki, ale wyglądało na to, że tak im pasuje.
Był między nimi zły okres, kiedy jawny romans ze słynną modelką spowodował krach ich małżeństwa, i drugi, jeszcze gorszy, gdy Véronique odkryła, że to tylko kolejny z licznych wcześniejszych skoków w bok męża. A jednak po rozwodzie potrafiła jakoś wybaczyć mu na tyle, że zostali przyjaciółmi. Ta przyjacielska więź trwała przez dwadzieścia lat i okazała się trwalsza niż małżeństwo. Véronique twierdziła, że robi to dla dzieci, Timmie jednak zawsze czuła, że oni robią to dla siebie, że się nawzajem potrzebują.
– Powiem dziewczynom, żeby nie dzwoniły do matki, dopóki im nie powiesz – rzekł Arnold z westchnieniem. Wiedział, że będzie mu brakowało starego przyjaciela... Brakowało mu go już od roku, odkąd powalił go udar i nagle zaczął wyglądać jak starzec, co było tak niepodobne do człowieka, którego znał od tylu lat.
– Dziękuję, Arnold – powiedziała cicho Timmie. – Będziemy w kontakcie. – Podziękowała mu jeszcze raz i odłożyła słuchawkę. Przez chwilę siedziała bez ruchu, patrząc przez okno na ponurą ulicę dolnego Harlemu, gdzie mieściło się biuro. Kilkoro dzieci bawiło się koło strażackiego hydrantu. Na chwilę wróciła myślą do czasów dzieciństwa. Jakim bohaterem wydawał się jej wówczas ojciec! Aż do rozwodu, po którym niemal całkowicie zniknął z ich życia.
Kiedy rodzice się rozeszli, miała dziewięć lat. Od tego czasu zdarzały się miłe chwile z ojcem, w wakacje, na urodziny czy w święta, gdy pojawiał się na krótko, olśniewający niczym gwiazdor filmowy. Był jak piękny ptak w locie, o wspaniałym, barwnym upierzeniu. Nie sposób go było dogonić, można było go jedynie podziwiać, gdy z powrotem znikał w błękitnych przestworzach, i nigdy nie wiedziała, kiedy się znów pojawi – wiadomo było tylko, że wtedy, kiedy będzie to jemu odpowiadało. Był chodzącą definicją narcyzmu. Nie był człowiekiem złym, tylko po prostu całkowicie skoncentrowanym na sobie, no i fatalnym ojcem. Jego córki płaciły za to aż do dnia jego śmierci – ona głębokim brakiem zaufania do mężczyzn w jego typie, a wszystkie – nieświadomym pociągiem do facetów takich jak on. I Juliette – kolekcjonerka przegranych facetów, którzy ją wykorzystywali, i Joy – z jej lękiem przed porzuceniem i zawodem, przez co nie potrafiła przywiązać się na dobre do żadnego mężczyzny. Była jednak młoda, mogła to jeszcze naprawić. Ale co do siebie i Juliette Timmie była przekonana, że to niemożliwe. Kości zostały rzucone, ich przekonania i wzory zachowań mocno się zakorzeniły. Trudno to zmienić.
Podniosła się i wyszła zza biurka, żeby otworzyć drzwi. W poczekalni na spotkanie z nią czekało dwoje ludzi. Uśmiechnęła się do nich, poprosiła mężczyznę jeszcze o chwilę cierpliwości, a kobietę zaprosiła do środka. Była młodsza od Timmie, o matowych włosach i bez zębów. Na ulicy żyła od trzech lat, jej troje dzieci było w domu dziecka, a ona miała za sobą długi okres brania narkotyków. Cały swój dobytek stanowiły brudny śpiwór i dwie foliowe torby z rzeczami. Czekała na detoks. Timmie miała dla niej złe wiadomości: ośrodek detoksykacyjny zamykano i musiała próbować jeszcze raz gdzieś indziej, startując z samego dołu listy. Mogło to potrwać nawet dwa lata. Sytuacja wydawała się beznadziejna.
Timmie usiadła po drugiej stronie biurka, żeby przekazać te wiadomości klientce. Rozmawiając z nią, myślała zarazem o ojcu. Jakie śmieszne, skoncentrowane wyłącznie na sobie samym, daremne było jego życie w porównaniu z jej podopiecznymi! Nigdy nie zrobił nic dla nikogo, wyłącznie dla siebie samego i – przelotnie – dla kobiet, z którymi się spotykał. Jego życie to było nieustające dogadzanie sobie i częściowo właśnie dlatego Timmie pracowała tak ciężko. Dorastając, zawsze jedno wiedziała na pewno: że za nic w świecie nie chce być taka jak on. I nie była... a teraz on umarł. Wróciła myślą do klientki. Trzeba postarać się zapomnieć o ojcu, chociaż na godzinę czy dwie, dopóki nie będzie musiała zadzwonić do matki z wiadomością o jego śmierci. Z trzech córek Véronique ona była najstarsza, na nią więc zawsze spadały trudne zadania. Juliette nigdy do nich nie dorosła, a Joy uciekła w osobne życie w Los Angeles i abdykowała.
Kiedy Arnold zadzwonił do Juliette, była właśnie pora lunchu i w jej maleńkim sklepie z kanapkami i wypiekami na Park Slope w Brooklynie trwał codzienny szczyt. Juliette uwijała się, ledwie nadążając z obsługą gości – otworzyła swoją Kuchnię Juliette trzy lata temu i niemal z miejsca lokal stał się hitem. Pod naciskiem matki poszła na historię sztuki i uzyskała magisterium na Sorbonie, ale jedynie po to, by – kiedy po skończeniu studiów poszła dla hecy na warsztaty do Le Cordon Bleu – odkryć, że jej pasją jest pieczenie. Codziennie wypiekała wyśmienite, świeże croissanty, które stanowiły bazę jej kanapek. W ofercie miała także rozmaite ciasta i ciasteczka, przyrządzane na bazie przepisów przywiezionych z Francji. Po Le Cordon Bleu jej plany, że zostanie kuratorką w jakimś muzeum albo zajmie się nauczaniem, poszły w kąt. Nigdy nie była tak szczęśliwa jak teraz, gdy zaglądała w kuchni do pieca, podawała starszemu klientowi kubek dymiącej kawy lub nalewała do filiżanki gorącą czekoladę dla jakiegoś dziecka i ozdabiała ją czapeczką bitej śmietany. Zaspokajało to jej potrzebę karmienia ludzi, a jej lokalik robił to dobrze i skutecznie. Po długich debatach i gruntownym namyśle matka pożyczyła jej pieniądze na jego otworzenie, choć była bardzo rozczarowana, że Juliette zrezygnowała z zajmowania się sztuką. Miała nadzieję, że ta namiętność do pieczenia kiedyś jej przejdzie. Juliette była jeszcze młoda, miała dopiero dwadzieścia osiem lat. Véronique pragnęłaby dla niej ciekawszego, bardziej intelektualnego zajęcia niż wypiekanie i sprzedawanie ciast. Jak miło było pomyśleć, że córka odziedziczyła po niej i po jej ojcu pasję do sztuki... Mieli to we krwi! Ale Juliette zrezygnowała ze sztuki na rzecz rogalików... Koniec końców, matka mimo wszystko jej pomogła i pożyczyła pieniądze.
Juliette była mniejszą i łagodniejszą wersją swojej starszej siostry Timmie. Dzielił je zaledwie rok i w dzieciństwie były jak bliźniaczki. Ale charaktery miały krańcowo różne, tak jak różne są dzień i noc. Obie odziedziczyły po ojcu zielone oczy, a Juliette miała lekką nadwagę, ale i tak była bardzo ładna. Timmie była wyższa i szczuplejsza, Juliette niższa i bardziej krągła, o kobiecej sylwetce, która z czasem tylko bardziej się zaokrągliła, jako że musiała próbować własnych wypieków, by sprawdzić przepisy. Miała też pokaźną pupę, z której Timmie zawsze się podśmiewała. Podobnie jak siostra miała długie blond włosy, z tym że jej były kręcone, a w dzieciństwie wręcz kędzierzawe. Pięknie jej było w rozpuszczonych, ale w pracy oczywiście nie mogła się tak nosić; z reguły zaplatała je w warkocz, z okalającą twarz mgiełką drobnych loczków, zawsze wymykających się z fryzury. Wszystko w niej tchnęło ciepłem i życzliwością i nawet jako młodziutka dziewczyna miała w sobie coś macierzyńskiego. Wszystkimi chciała się opiekować. Timmie mawiała o niej, że przygarnia pod skrzydła wszelkie kulawe kaczątka tego świata, zwłaszcza jeśli są płci męskiej.
Wszystkie romanse Juliette zaczynały się właśnie tak: pojawiał się mężczyzna, który nie miał mieszkania, pieniędzy albo pracy. Z początku spał na jej kanapie, potem wślizgiwał się do sypialni, a w końcu znajdował drogę do jej konta bankowego, gdzie z pomocą Juliette używał sobie przez jakiś czas, po czym, gdy go do reszty rozpuściła, rzucał ją dla innej. Jak twierdziła Timmie, zbyt często jak dotąd się to zdarzało, by było przypadkowe – to był wzorzec i zły nawyk. Juliette zawsze doskonale szło wyszukiwanie mężczyzn przystojnych jak ojciec, którzy ją wykorzystywali. Nie znalazł się wśród nich ani jeden porządny. Zwykle byli z nią około pół roku, po czym ruszali dalej. Juliette przez jakiś czas płakała, szukała pociechy w pracy, wymyślała kilka nowych przepisów i zyskiwała parę funtów wagi. A potem pojawiał się następny ze złamanym skrzydełkiem... Była śliczną, pociągającą dziewczyną i nigdy nie pozostawała zbyt długo sama – w przeciwieństwie do Timmie, która od dwóch lat była sama z wyboru, wściekła na popełnione błędy. Juliette zawsze była gotowa wszystkim wybaczyć, sobie samej również, i wyglądało na to, że nigdy nie uczy się na błędach. Ale jeśli kogoś raniła, to wyłącznie siebie. Najsilniejszą cechą jej osobowości była życzliwość dla wszystkich – konsumentów, rodziny i swoich mężczyzn.
Kiedy zadzwonił Arnold, Juliette właśnie skończyła obsługę jednego ze swoich stałych gości. Wiedział, że w przeciwieństwie do Timmie, która była nienagannie rzeczowa i zdawała się wszystko przyjmować ze spokojem, Juliette bardzo to przeżyje i nie miał ochoty przekazywać jej tej wiadomości. I jak było do przewidzenia, zaledwie powiedział, że ojciec umarł tej nocy, Juliette wybuchnęła płaczem. Południowy szczyt właśnie się skończył, ostatni klient wyszedł, była więc przez parę minut sama i mogła utonąć we łzach.
Uważała się za najbliższą ojcu i była gotowa na wszystko, co w jej mocy, byle zasłużyć na jego miłość. Według niej nie mógł zrobić nic złego. Zanim zachorował, dzwoniła do niego codziennie, by mu powiedzieć, co robi, i spytać go o samopoczucie. Ojciec odwiedził jej knajpkę tylko raz, ona jednak udawała, że przychodzi stale. Nigdy jej nawet nie zaświtało, że podtrzymywanie z nim kontaktu telefonicznego spoczywa wyłącznie na niej. Nigdy nie zadzwonił do żadnej z córek i nie interesował się nimi całe tygodnie, a nawet miesiące, dopóki to one się nie odezwały. Każda jego relacja była jednostronna, wysiłek jej podtrzymywania zawsze spoczywał na drugiej stronie. Timmie i Joy nie wkładały w to zbyt wiele energii, ale Juliette owszem. Podrzucała mu nawet swoje najlepsze wypieki, by mógł spróbować jej wynalazków. Rozpaczliwie pragnęła jego aprobaty.
Paul był dumny ze swoich pięknych córek i nie krytykował żadnego z ich wyborów. Po prostu nie chciał odgrywać roli ojca ze wszystkim, co ona obejmuje, a kiedy córki podrosły, wolał być dla nich przyjacielem. W przypadku matki nie było mowy o takim pomieszaniu ról. Zawsze podkreślała, że jest ich matką, a nie koleżanką, choć lubiła spędzać z nimi czas. To ona odpowiadała w całości za ich wychowanie, mimo to Juliette uparcie uważała się za bliską ojcu. Tak jak spodziewał się Arnold, wiadomość o śmierci ojca była dla niej ciosem, jakby wcześniej nie zdawała sobie sprawy, że on wkrótce umrze. Dla pozostałych nie była to niespodzianka. Dla Juliette tak.
– Myślałam, że z tego wyjdzie – powiedziała, ocierając oczy fartuchem.
Arnold westchnął. Już od paru miesięcy nie było nadziei, Paul wyraźnie odchodził. Ale nawet w ostatnich tygodniach, kiedy rzadko był przytomny, Juliette mówiła do niego podczas odwiedzin, przekonana, że ją słyszy i że jeszcze wróci do zdrowia. Nie powrócił i zdaniem Arnolda błogosławieństwem było dla niego, że umarł. Paul, którego znał i z którym się przyjaźnił od trzydziestu lat, nie chciałby takiej egzystencji. Było w nim do niedawna tyle życia, że później Arnold z przykrością oglądał go w tym stanie. Lepiej dla niego, że stało się, jak się stało, a z wielu rozmów w ciągu ostatniego roku Arnold wiedział, że przyjaciel był gotów na śmierć i nie żałował życia. Ale Juliette najwyraźniej nie była gotowa na rozstanie z ojcem i ze złudzeniami na jego temat. Po dwudziestu minutach, kiedy spróbował zakończyć rozmowę, wciąż jeszcze płakała.
– Timmie powiedziała, że za parę godzin zadzwoni do matki, więc ty na razie nie dzwoń – uprzedził ją.
– Dobrze, nie będę – zgodziła się posłusznie Juliette, a gdy się rozłączyli, podeszła do drzwi i odwróciła tabliczkę z napisem „Otwarte” na stronę „Zamknięte”. Potem przykleiła do drzwi kartkę z napisem: „Zamknięte z powodu śmierci w rodzinie” i poszła do domu, do swojego niewielkiego, odległego o parę przecznic mieszkania. Nigdy nie przykładała się specjalnie do jego urządzenia – spała tu tylko, a cały pozostały czas spędzała w pracy. Przychodziła do knajpki o czwartej rano, żeby upiec rogaliki dla pierwszych gości, którzy pojawiali się o szóstej, i wracała do domu nie wcześniej niż o siódmej wieczorem. Wyczerpana po całym dniu, z reguły zasypiała przed telewizorem. Jej życie, podobnie jak Timmie, koncentrowało się wyłącznie na pracy.
W porze gdy Juliette wróciła do domu, Arnold dzwonił do najmłodszej z sióstr, Joy. Tak jak się spodziewał, trudniej było ją złapać, jej życie wyglądało zupełnie inaczej. Joy mieszkała w Los Angeles, gdzie usiłowała zrobić karierę aktorki. Miała autentyczny talent muzyczny i matka chciała, żeby rozwijała go w konserwatorium Juiliarda. Joy tymczasem przy pierwszej okazji rzuciła studia i wyjechała do LA. Opłaciła sobie lekcje emisji głosu, na które zarabiała jako kelnerka, i po pół roku śpiewania z różnymi zespołami, które prowadziło donikąd, przerzuciła się na lekcje aktorstwa i odtąd uparcie walczyła o sukces. Wystąpiła w paru pomniejszych reklamach i zagrała kilka epizodów w telewizji. Miała nadzieję, że dostanie angaż w jakimś serialu, miała smykałkę do ról komediowych. Obecnie, w wieku dwudziestu sześciu lat, od pięciu mieszkała w LA i nadal pracowała jako kelnerka. Jej wielka szansa jeszcze nie nadeszła, ale Joy nadal wierzyła, że tak się stanie. Ojciec także w to wierzył i zawsze dodawał jej otuchy.
Była wyjątkowo piękną dziewczyną, o długich ciemnych włosach, wielkich fiołkowych oczach, nienagannej sylwetce i wspaniałym głosie, choć rzadko go używała. Brała każdą propozycję roli, jaka jej się trafiła. Chodziła na każde przesłuchanie i miała zamiar wytrzymać wszelkie trudności związane ze startem w zawodzie aktorki. Wciąż była przekonana, że kiedyś odniesie sukces. Siostrom powiedziała, że jeśli do trzydziestki nie przydarzy się jej w LA nic ważnego, spróbuje w Nowym Jorku na off-Broadwayu. Na razie jednak nie chciała jeszcze zrezygnować z szansy na rolę w jakimś serialowym hicie w LA. Była zdecydowana odnieść sukces w Hollywood. Wystąpiła już w paru telenowelach, ale zawsze w epizodach. Véronique oglądała je w telewizji i narzekała, że dają córce takie rólki.
Joy miała chłopaka, także aktora. Występował w drugorzędnym teatrze objazdowym i rzadko bywał w domu, w LA. Prawie się nie widywali, co było typowe, jeśli chodzi o mężczyzn w jej życiu. Wyglądało na to, że zawsze wybiera kogoś, kto jest niedosiężny emocjonalnie albo nieobecny fizycznie. Przez ostatnie pięć lat, zajęta swoją karierą w LA, oddaliła się też od rodziny. Ich życie było tak odmienne od jej życia! Coraz mniej wspólnego miała z siostrami i nawet nie była do nich podobna. Czasem odnosiła wrażenie, że podmieniono ją przy urodzeniu i w ogóle nie jest z nimi spokrewniona. A choć ojciec zawsze robił wokół niej dużo szumu, głównie z powodu jej urody, którą wyróżniała się już jako dziecko, z nim miała jeszcze mniej wspólnego. Jej prezencja mile łechtała jego narcyzm, ale zawsze czuła, że tak naprawdę jej nie zna i nawet nie stara się poznać.
A nieporozumienia z matką ciągnęły się od lat. Véronique wciąż miała jej za złe porzucenie studiów i życie, jakie obecnie prowadziła: pracowała głównie jako kelnerka, z rzadka tylko otrzymując jakieś podrzędne rólki. Nie takiego życia chciałaby dla niej matka... Stać ją było na więcej, o wiele więcej, a to, co robiła, wyglądało w oczach matki na ślepą uliczkę. Miała nadzieję, że córka z tym skończy i wróci do Nowego Jorku. W tej sprawie rodzice nigdy się nie zgadzali i zawsze się o to spierali. „Pozwól jej na trochę przyjemności” – brzmiała zawsze beztroska konkluzja ojca, ale matka się o nią martwiła. Siostry nie brały jej poważnie. Sukces aktorski w Hollywood wydawał się im równie mało prawdopodobny jak wygrana na loterii; traktowały jej pasję raczej jak hobby niż poważny zawód.
Jakiekolwiek były jednak ich argumenty, Joy robiła, co chciała, obywając się bez niczyjej pomocy, i udawało jej się przeżyć z tego, co zarobiła na niewielkich rólkach i jako kelnerka. Chciała znaleźć porządnego menedżera i lepszego agenta, ale jak dotąd jej się nie udało. Wszystko to wymagało czasu. Kochała to, co robi, i mijające lata nie wydawały jej się stracone. Miała mieszkanie w Zachodnim Hollywood, które bardzo lubiła i stać ją było na nie. Kiedy zadzwonił Arnold, była właśnie na castingu do jakiejś reklamy. Wiedziała, że ojciec jest bardzo chory i że wkrótce nadejdzie koniec, ale po prostu nie spodziewała się tego akurat teraz. W oczekiwaniu na swoją kolej wyszła do holu, by porozmawiać z prawnikiem.
– Ach, tak – powiedziała, gdy usłyszała wiadomość Arnolda, po czym zaległa cisza. Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Podobnie jak siostry miała za sobą długą historię rozczarowań co do ojca, choć się z nim nie kłóciła. Zawsze dziwnie się czuła, kiedy mówił otwarcie, przy siostrach, że jest jego pupilką, bo nigdy z nim nie rozmawiała naprawdę. Ojciec z nikim naprawdę nie rozmawiał. Nigdy więc nie czuła, że istotnie jest jego ulubienicą, było to dla niej po prostu coś, co mówił, i tyle. Ale i tak przykro jej było usłyszeć od Arnolda wiadomość o jego śmierci. Mimo wszystko był jej ojcem, jedynym, jakiego miała, nawet jeśli nie spisywał się w tej roli.
– Dobrze się czujesz? – spytał Arnold, gdy wciąż milczała.
– Tak... tylko chyba po prostu jestem zaskoczona. Nie myślałam, że to będzie tak prędko. – Ostatni raz widziała go dwa miesiące temu. Nie miała okazji, jak siostry, obserwować, jak szybko mu się pogarsza. – Wiesz, kiedy będzie pogrzeb?
– Timmie się tym zajmuje. Niedługo ma zadzwonić do waszej matki. Na pewno się z tobą skontaktują – powiedział po prostu. – Przykro mi, Joy. Wszyscy wiemy, że szalał na twoim punkcie. Zawsze byłaś jego ukochaną córeczką, aż do końca.
Pokiwała głową ze łzami w oczach.
– Wiem – powiedziała zdławionym głosem. Nagle to do niej dotarło: ojciec nie żyje... On przynajmniej zawsze popierał jej marzenia o karierze aktorskiej i zostaniu gwiazdą. Cała reszta rodziny traktowała to jak przelotny kaprys, który jej kiedyś przejdzie. On był jej największym fanem. Wysyłała mu DVD z nagraniami wszystkich swoich występów i prawda to czy nie, mówił, że wszystkie oglądał i bardzo mu się podoba to, co robi. Tylko on chwalił jej pracę, nikt inny.
– Do zobaczenia na pogrzebie – powiedział współczująco Arnold i po zakończeniu rozmowy Joy poszła na casting. Roli nie dostała i wróciła do domu otępiała, myśląc o ojcu. Nieoczekiwanie jego śmierć zaczęła jej się wydawać wielką stratą. Nie sądziła, że tak to przeżyje.
Po południu Joy esemesowała do obu sióstr i spytała Timmie, czy będzie mogła się u niej zatrzymać. Postanowiła, że poleci do Nowego Jorku jeszcze tej nocy. Chciała się znaleźć w domu. Timmie natychmiast odpowiedziała, że jak najbardziej. Mieszkała w West Village, w starej, modnej obecnie, zrewitalizowanej poprzemysłowej dzielnicy Meatpacking, co nie było wygodne ze względu na pracę, ale podobała jej się okolica. Wynajmowała mieszkanie o regulowanym przez miasto czynszu, na trzecim piętrze bez windy, ale było słoneczne i miało klimat. Joy zawsze wolała zatrzymywać się u Timmie, lepiej się tu czuła niż w mikroskopijnym mieszkanku Juliette w Brooklynie, no i lubiła centrum miasta. Mogła również pójść do matki, ale u Timmie było swobodniej. Nikt nie komentował tu jej życia, tak jak robiła to matka, a zresztą rozczarowanie w jej spojrzeniu było gorsze niż słowa. Véronique nie lubiła kelnerowania Joy jeszcze bardziej niż aktorstwa i ten temat zawsze wypływał. Najmłodsza w rodzinie, Joy miała wrażenie, że traktują ją, jakby wciąż miała czternaście lat, a nie dwadzieścia sześć. Teraz będzie musiała stanąć z nimi twarzą w twarz i dziwnie było pomyśleć, że nie będzie już ojca, który nazywał ją „córcią” i wychwalał pod niebiosa. Nagle poczuła, że nie potrafi wyobrazić sobie świata bez ojca. Gdy dzwoniła do linii lotniczych i zamawiała bilet, po policzkach spływały jej łzy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------