Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

To, co bezcenne - ebook

Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
3 grudnia 2025
2882 pkt
punktów Virtualo

To, co bezcenne - ebook

Dziewięć lat temu Emery Saunders porzuciła wygodne, ale i puste życie miliarderki i przeniosła się do Hartwell, uroczego nadmorskiego miasteczka, gdzie otworzyła księgarnio-kawiarnię. I choć wreszcie mogła żyć tak, jak chciała, za sprawą bolesnej przeszłości nie znajdowała miejsca wśród lokalnej społeczności. Z biegiem czasu zyskała przyjaciół, lecz dla większości mieszkańców pozostała zagadką.

Jack Devlin wiedział, że Emery to miłość jego życia, gdy tylko ją zobaczył. Ale kiedy zdawało się, że zmierzają w dobrym kierunku, los z nich zadrwił. Jack nie miał wyboru: by chronić tych, na których mu zależało, musiał trzymać się od nich z daleka. Nawet jeśli to oznaczało, że złamie Emery serce. Teraz chce za wszelką cenę odkupić swoje błędy. Tyle że ona nie potrafi już mu zaufać. Jack ma ostatnią szansę, by ją przekonać, że to, co ich łączy, jest godne miłosnej legendy Hart’s Boardwalk.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8310-855-1
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG. EMERY

Pro­log

Emery

_Har­twell_

_Teraz_

Orze­chowy, dymny, kar­me­li­zo­wany zapach kawy uno­sił się wokół mnie jesz­cze długo po tym, jak skoń­czy­łam pracę. Dobrze, że lubi­łam ten zapach. Spra­wiał, że czu­łam się zre­lak­so­wana, opa­no­wana i bez­pieczna. Ozna­czał bowiem, że byłam w swoim ulu­bio­nym miej­scu.

W mojej księ­gar­nio-kawiarni.

Sto­jąc jed­nak przed prze­my­sło­wym eks­pre­sem Mastrena, wcale nie byłam zado­wo­lona. Pró­bo­wa­łam sku­pić się na zapa­rze­niu cap­puc­cino dla klienta, a nie na swoim wcze­śniej­szym nie­doj­rza­łym zacho­wa­niu.

Bailey chciała zapro­sić Ivy Green do naszego kręgu przy­ja­ció­łek.

A ponie­waż ja nie czu­łam się kom­for­towo z tym pomy­słem, dziew­czyny zre­zy­gno­wały.

Jak­by­śmy były w gim­na­zjum.

Jęk­nę­łam pod nosem, czu­jąc żar na policz­kach. Gdy poda­łam klien­towi kawę, wzię­łam za nią pie­nią­dze i pode­szłam do kolej­nego klienta, tylko połowa mnie była za ladą. Druga połowa utknęła w mojej gło­wie i nie zamie­rzała się stam­tąd wynieść. Ile­kroć zro­bi­łam coś kło­po­tli­wego, gry­złam się tym potem przez długi czas. Nawet kiedy w końcu odpusz­cza­łam, tak naprawdę ni­gdy nie robi­łam tego do końca, bo to coś wra­cało wiele mie­sięcy póź­niej, żeby mnie dener­wo­wać tak dla zabawy.

Ivy Green była córką Iris. Uwiel­bia­łam Iris. Iris była jedyną bli­ską mi osobą, dopóki Jes­sica Hun­ting­ton – teraz już Law­son – nie przy­je­chała do Har­twell na waka­cje i nie zde­cy­do­wała się zostać. Jes­sica miała w sobie coś, czemu instynk­tow­nie zaufa­łam, a zaufa­nie komuś nie było dla mnie łatwe.

Zaufa­łam też Iris.

A teraz tak odpła­ca­łam jej za przy­jaźń? Wyko­rzy­stu­jąc swój wpływ na przy­ja­ciółki, by odsu­nąć jej córkę od naprawdę fan­ta­stycz­nej grupy kobiet, które mogłyby jej pomóc w tym trud­nym okre­sie?

Mówiąc „trudny”, mia­łam na myśli to, że Ivy miesz­kała w Hol­ly­wood, pra­co­wała jako sce­na­rzystka i była zarę­czona ze sław­nym reży­se­rem Oli­ve­rem Fro­stem, który, nie­stety, przedaw­ko­wał i zmarł. Ivy wró­ciła do Har­twell w strasz­nym sta­nie, a tutaj zastępca sze­ryfa Fred­die Jack­son zagro­ził jej bro­nią, by wymu­sić od niej pie­nią­dze tuż po tym, jak zamor­do­wał miej­sco­wego biz­nes­mena Stu Devlina. Moja dobra przy­ja­ciółka Dah­lia McGu­ire weszła na linię strzału, by ura­to­wać Ivy. A potem Ivy roz­biła Fred­diemu Jack­sonowi łeb swoim Osca­rem, aby ura­to­wać Dah­lię przed kolej­nym postrza­łem.

Witamy w Har­twell!

W ostat­nich latach wiele się u nas działo.

Iris mar­twiła się o córkę jesz­cze przed śmier­cią Oli­vera, ponie­waż Ivy zerwała kon­takty z rodzi­cami, gdy była w tym związku. Roz­ma­wia­łam o tym z Iris, wie­lo­krot­nie zachę­ca­łam ją, by wycią­gnęła rękę do Ivy. Ale ta kobieta jest taka uparta. Wie­dzia­łam, że teraz żałuje tego uporu.

Iris chcia­łaby, by Ivy miała wspar­cie. Potrze­bo­wała takich wspa­nia­łych przy­ja­ció­łek. Wie­dzia­łam, że nie powin­nam jej tego unie­moż­li­wiać, nawet jeśli bałam się, że nowa osoba zmieni dyna­mikę naszej grupy, grupy, która stała się moją rodziną. Zacho­wy­wa­łam się tro­chę zabor­czo w sto­sunku do dziew­czyn.

Nie było powodu, żeby kogoś wyklu­czać.

Wes­tchnę­łam. Dziew­czyny nic teraz nie zro­bią. Jes­sica powie­działa, że trzeba pozwo­lić, by wszystko poto­czyło się natu­ral­nie. Może jed­nak Ivy potrze­bo­wała wię­cej tro­ski.

Na mnie spo­czy­wało teraz zada­nie, by się do niej zbli­żyć i zapro­sić ją do naszego grona.

Na samą myśl czu­łam ucisk w żołądku.

Nie było mi łatwo zda­wać się na innych ludzi. A jeśli Ivy odrzuci moją pro­po­zy­cję przy­jaźni?

Zara­zem otwo­rzy­łam się na Jess, Bailey i Dah­lię, co oka­zało się naj­lep­szą decy­zją, jaką kie­dy­kol­wiek pod­ję­łam.

Sta­łam się czę­ścią ich życia. Byłam druhną na ślu­bie Jess i Coopera, znów mia­łam być druhną na ślu­bie Bailey i Vau­ghna pod koniec lata. Do tego zaj­mo­wa­łam miej­sce w pierw­szym rzę­dzie, z któ­rego oglą­da­łam zej­ście się Dah­lii i Micha­ela, co było praw­dzi­wym zrzą­dze­niem losu, bio­rąc pod uwagę pełne cier­pie­nia lata, kiedy nie byli razem.

Wisienka na tor­cie? Jess wła­śnie poin­for­mo­wała nas, że zosta­niemy ciot­kami! Naprawdę powie­działa „ciotki”. Mia­łam zostać cio­cią. Jess była w dwu­dzie­stym tygo­dniu, a ja już zaczę­łam kupo­wać przez inter­net pre­zenty dla maluszka.

Tak wiele dobrego wyda­rzyło się w moim życiu dzięki tym kobie­tom. Czy mia­łam prawo sądzić, że Ivy nie dołoży się do tej dobroci? Jeśli w czym­kol­wiek przy­po­mi­nała swoją adop­cyjną matkę Iris, nie było wąt­pli­wo­ści, że tak się sta­nie.

Klient krzyk­nął na mnie z kanapy obok kominka, żebym podała mu czy­stą łyżeczkę. Sta­no­wi­łam jed­no­oso­bowy per­so­nel i choć wie­dzia­łam, że powin­nam zatrud­niać kogoś do pomocy w szczy­cie sezonu, lubi­łam być zajęta. Byłoby jed­nak cudow­nie, gdyby klienci czy­tali tabliczki wska­zu­jące tacę ze sztuć­cami i sami sobie radzili. Nie pro­wa­dzi­łam restau­ra­cji.

Prze­pro­si­łam osoby w kolejce i wyszłam zza lady, by podać face­towi łyżeczkę. Nawet nie podzię­ko­wał.

Dupek.

Oczy­wi­ście ni­gdy nie odwa­ży­ła­bym się powie­dzieć mu tego w twarz. Nawet Bailey, naj­bar­dziej bez­po­śred­nia, śmiała kobieta, jaką zna­łam, nie odwa­ży­łaby się nazwać klienta dup­kiem. W twarz.

Gdy odwró­ci­łam się, żeby wró­cić za ladę, zadzwo­nił dzwo­nek nad drzwiami, przy­ku­wa­jąc moją uwagę. Mój żołą­dek wyko­nał salto jak na kolejce gór­skiej.

Jack Devlin.

Ode­rwa­łam wzrok od jego sku­pio­nej twa­rzy, moje serce pod­sko­czyło, uzna­łam więc, że powin­nam się skon­cen­tro­wać na innych klien­tach. Wie­dzia­łam jed­nak, że się czer­wie­nię, i wie­dzia­łam, że on wie dla­czego.

To on zawsze wywo­ły­wał u mnie ten prze­klęty rumie­niec!

Prze­kli­na­łam swoją jasną cerę codzien­nie… Nie, co godzinę!

Po co przy­szedł?

Nie przy­cho­dził po kawę od zeszłego lata, od tam­tego „incy­dentu”. Tak to nazy­wa­łam.

Lepiej było nazy­wać to tak niż naj­go­ręt­szym – i naj­bar­dziej upo­ka­rza­ją­cym – momen­tem mojego dotych­cza­so­wego życia. Pew­nie nie wie­dzie­li­ście, że te dwa uczu­cia mogą iść w parze.

Sza­nu­jąc moją prośbę, by zosta­wił mnie w spo­koju, od tam­tej pory Jack mnie uni­kał. Zre­zy­gno­wał nawet z mojej kawy, choć wie­dzia­łam, że ją uwiel­bia, ponie­waż codzien­nie rano przy­cho­dził po ame­ri­cano.

Poprzed­nie lato nie było jed­nak naszym ostat­nim spo­tka­niem.

Cier­pia­łam, gdy wspo­mi­na­łam tamtą chwilę pomię­dzy nami.

– Dałam dzie­sięć dola­rów.

Wzbu­rzony głos wyrwał mnie z zamy­śle­nia. Chri­stine Roth­well, prze­wod­ni­cząca komi­sji przy­zna­ją­cej kon­ce­sje w Har­twell, zmie­rzyła mnie gniew­nym spoj­rze­niem.

– Słu­cham?

Zaci­snęła wargi, po czym odparła:

– Dałam dzie­sięć dola­rów. – Mówiła okrop­nie wolno, jak­bym była za głu­pia, żeby zro­zu­mieć. – Kawa – wska­zała pal­cem kubek – kosz­tuje cztery dolary. Nadą­żasz?

Nie wolno obra­żać klien­tów. Nie wolno obra­żać klien­tów.

– Tak.

– Wyda­łaś mi dolara.

– Prze­pra­szam. – Moje policzki stały się jesz­cze bar­dziej czer­wone, gdy pomy­śla­łam, że Jack jest świad­kiem mojego roz­ko­ja­rze­nia. Poda­łam Chri­stine pię­cio­do­la­rowy bank­not, który wyrwała mi z ręki, po czym wyma­sze­ro­wała z lokalu. Dzwo­nek nad drzwiami zabrzę­czał agre­syw­nie, gdy trza­snęła drzwiami.

Kolejny klient uśmiech­nął się do mnie ze współ­czu­ciem.

– Ktoś chyba zapo­mniał dzi­siaj o dobrych manie­rach.

Odwza­jem­ni­łam uśmiech, nieco się odprę­ża­jąc. Cóż, na tyle, na ile mogłam się odprę­żyć, prze­by­wa­jąc w jed­nym pomiesz­cze­niu z Jac­kiem.

Czyli nie za bar­dzo.

Ręce mi się trzę­sły, kiedy ogo­nek się skra­cał, a Jack pod­cho­dził coraz bli­żej. Po nim nie wszedł już nikt wię­cej.

Czu­jąc roz­sza­lały puls, wypro­sto­wa­łam ramiona, aby zmie­rzyć się z Jac­kiem, gdy pod­szedł do lady. Po co przy­szedł?

Jed­nym z naj­dziw­niej­szych aspek­tów decy­zji Jacka, by pra­co­wać dla ojca i anga­żo­wać się w nik­czemne kno­wa­nia rodziny Devli­nów, była oczy­wi­sta odraza, którą czuł do nich wszyst­kich. Wystar­czyło spoj­rzeć Jac­kowi w oczy, aby wie­dzieć, że nie jest złym czło­wie­kiem. Wręcz prze­ciw­nie, miał naj­mil­sze oczy, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łam.

A gdy na mnie patrzył… Widział mnie. Wpa­try­wał się w moją twarz tak inten­syw­nie, jakby nie chciał patrzeć na nic wię­cej. Trudno było się oprzeć tak otwar­tej inten­syw­no­ści.

Mnie się nie udało.

W rezul­ta­cie zeszłego lata zła­mał mi serce. I to nie po raz pierw­szy.

Zacho­wa­łam to dla sie­bie. Nawet dziew­czyny nie wie­działy o sekret­nych rela­cjach łączą­cych mnie z Jac­kiem Devli­nem.

W tych miłych oczach cza­sami pło­nął jed­nak ogień, a fasada udrę­czo­nego, ponu­rego boha­tera prze­sta­wała już na mnie dzia­łać. Jack miał paskudny nawyk przy­cią­ga­nia mnie, a potem odpy­cha­nia. Nie­ce­lowo, tyle wie­dzia­łam.

Ale mia­łam już tego dość.

Ofia­ro­wa­łam mu wspar­cie na plaży trzy mie­siące temu, ponie­waż nie­za­leż­nie od wszyst­kiego nie chcia­łam patrzeć, jak cierpi.

Nie zamie­rza­łam jed­nak posu­nąć się dalej.

Ode­rwa­łam od niego oczy, nie mogłam pozwo­lić, by znów mnie to wcią­gnęło.

– Co podać?

Zawa­hał się.

– To, co zwy­kle, Emery.

Uwiel­bia­łam jego głos. Był głę­boki i łagodny. Jak kar­mel aro­ma­ty­zo­wany whi­sky. Wywo­ły­wał u mnie fizyczną reak­cję.

Niech to szlag.

Odwró­ci­łam się i zaczę­łam robić mu kawę, sto­jąc do niego ple­cami.

Czu­łam na sobie jego wzrok, robi­łam, co mogłam, by nie zwie­sić ramion pod jego bacz­nym spoj­rze­niem.

– Duży dzi­siaj ruch – zauwa­żył.

Wzru­szy­łam ramio­nami.

– Ktoś kupo­wał książki czy tylko kawę?

Nie pró­buj nawią­zy­wać ze mną bła­hej poga­wędki.

– No – odpar­łam ogól­ni­kowo.

Jack prych­nął nieco poiry­to­wany.

– To była odpo­wiedź?

Nie zare­ago­wa­łam.

Gdy odwró­ci­łam się z kawą do lady, minę miał pochmurną.

– Tak teraz będzie mię­dzy nami?

Prze­su­nę­łam kawę w jego stronę, a on prze­cią­gnął kartą po ter­mi­nalu.

Skrzy­wił się.

– Hm, poważ­nie zamie­rzasz mnie igno­ro­wać?

– Nie zamie­rzam cię igno­ro­wać. – Wzię­łam głę­boki oddech i prze­nio­słam wzrok na półki z książ­kami. – Pro­si­łam, żebyś tu nie przy­cho­dził. Nic się w tej kwe­stii nie zmie­niło. Po raz kolejny zasu­ge­ruję więc, byś zna­lazł sobie inne miej­sce na poranną kawę.

– Spójrz mi w oczy, kiedy to mówisz, a być może wezmę twoją suge­stię pod uwagę.

Z deter­mi­na­cją popa­trzy­łam mu pro­sto w oczy. Na jego twa­rzy gniew wal­czył z tro­ską. Pochy­lił ku mnie głowę.

– Posłu­chaj, Em…

– Nie. – Odsu­nę­łam się.

– Nie zamie­rza­łem cię poca­ło­wać, słońce – szep­nął.

Zigno­ro­wa­łam ból w sercu obu­dzony przez czułe słowo, któ­rym zaczął mnie nazy­wać wiele lat temu.

– Wiem. Ale zamie­rza­łeś pochy­lić się bli­żej, żeby spró­bo­wać mnie zmięk­czyć, a ja tego nie chcę.

– Em…

Nagle roz­legł się ostry dźwięk tele­fonu.

Jack wes­tchnął, posta­wił kubek na bla­cie i się­gnął do wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki po komórkę. Jego mina mówiła wyraź­nie, że jesz­cze nie skoń­czy­li­śmy, gdy odsu­nął się od lady, przy­ci­ska­jąc apa­rat do ucha.

Nie chcia­łam pod­słu­chi­wać, ale nie mogłam się powstrzy­mać przed obser­wo­wa­niem go.

Miał silną, kan­cia­stą szczękę pokrytą kłu­ją­cym zaro­stem. Prze­stał się gładko golić ponad rok temu. Wie­dzia­łam to, ponie­waż rok temu poczu­łam kłu­cie tego zaro­stu na skó­rze.

Obla­łam się rumień­cem i wbi­łam wzrok w blat.

– Co zro­biła? – Gniewny głos Jacka przy­kuł moją uwagę.

Wbi­jał wzrok w ścianę, mię­sień w jego szczęce drżał, gdy słu­chał osoby po dru­giej stro­nie linii.

– Kurwa – wysy­czał. – Okej, już jadę. – Zakoń­czył roz­mowę i odwró­cił się do mnie.

Serce mi zało­mo­tało, gdy dostrze­głam w jego oczach strach.

– Co się stało?

– To Rebecca.

Rebecca była jego sio­strą. Przez kilka ostat­nich lat miesz­kała w Anglii, dokąd została tak jakby zesłana przez rodzinę Devli­nów.

– Co z nią?

– Wró­ciła do domu dwa dni temu… Dzwo­nił sze­ryf King.

– Jack?

Oparł ręce na bla­cie i pochy­lił głowę.

Poczu­łam lęk.

– Jack?

– Wła­śnie… oddała się w ręce poli­cji.

O Boże!

Się­gnę­łam po jego dłoń.

Uniósł głowę i wbił we mnie udrę­czony wzrok.

Wie­dzia­łam, co to ozna­cza.

Wie­dzia­łam coś, czego nikt inny nie wie­dział o Devli­nach.

Zna­łam praw­dziwy powód, dla któ­rego Jack zde­cy­do­wał się pra­co­wać dla rodziny i dla któ­rego zdra­dził Coopera, swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela.

Wie­dzia­łam wszystko.

Wszystko to miało na celu chro­nić Rebeccę Devlin.

– Och, Jack – szep­nę­łam, czu­jąc, jak pęka mi serce.1. JACK

1

Jack

_Har­twell_

_Dzie­więć lat temu_

Nie­ważne, czy w sezo­nie, czy po sezo­nie, wie­czo­rami w Cooper’s Bar zawsze był ruch. Z szafy gra­ją­cej lecieli Cre­edence Cle­ar­wa­ter Revi­val, rywa­li­zu­jąc z meczem fut­bo­lo­wym wyświe­tla­nym na dwóch pła­skich ekra­nach tele­wi­zo­rów nad barem. Liga dopiero ruszyła, wielu miej­sco­wych przy­cho­dziło do Coopera zjeść, napić się i obej­rzeć ulu­biony mecz. Stan Dela­were nie miał dru­żyny NFL, więc więk­szość Har­twell kibi­co­wała Patrio­tom.

Jack dzie­lił uwagę pomię­dzy ham­bur­gera, zer­ka­nie na ekran nad barem i roz­mowę z Coopem, pod­czas gdy kum­pel obsłu­gi­wał klien­tów.

Typowy wie­czór.

Jack był bry­ga­dzi­stą w swo­jej fir­mie budow­la­nej. Zazwy­czaj funk­cję tę peł­nił ktoś star­szy, ale Jack pra­co­wał na budo­wach, odkąd skoń­czył czter­na­ście lat. Zatrud­nił Raya Engli­sha, faceta, który nauczył go wszyst­kiego o zawo­dzie, pod­kradł­szy go kon­ku­ren­cji. Byli z Rayem bar­dziej jak współ­bry­ga­dzi­ści.

Tego dnia zamknęli plac, na któ­rym pra­co­wali, wcze­śniej niż zwy­kle. Było to pry­watne osie­dle małych domów jed­no­ro­dzin­nych nie­da­leko Jim­town. Jack sta­rał się nie pra­co­wać w week­endy, ale cza­sami, kiedy klient pro­po­no­wał wysoką stawkę za nad­go­dziny, trudno było odmó­wić. W ten week­end jego ekipa nie tylko nie pra­co­wała, lecz za pozwo­le­niem klien­tów dostała wolne także w pią­tek, żeby wszy­scy mogli na luzie obej­rzeć roz­po­czę­cie sezonu przy kilku piwach w czwart­kowy wie­czór.

Jego ludzie pra­co­wali ciężko przez całe lato i zasłu­gi­wali na dodat­kowy dzień wol­nego. Jack nato­miast cie­szył się, że będzie mógł popra­co­wać nad domem, który kupił sześć mie­sięcy temu w North Har­twell, nie­da­leko domu Coopa.

Tak, nie było nic nie­zwy­czaj­nego w tym, że Jack sie­dział w barze Coopera, jadł, pił i gawę­dził ze swoim kum­plem i z ich zna­jo­mymi z oko­licy.

Stary Archie zajął miej­sce na końcu baru; wyglą­dał nie­ska­zi­tel­nie od stóp do głów, cho­ciaż wedle wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa był pijany jak bela od czter­dzie­stu ośmiu godzin. Naprawdę nazy­wał się Archi­bald Brown, pocho­dził z zamoż­nej rodziny. Był też alko­ho­li­kiem, któ­rego dwa­dzie­ścia lat temu zosta­wiła żona, zabie­ra­jąc ze sobą dzieci.

Ludzie pró­bo­wali mu pomóc. Jack pró­bo­wał.

Bez­sku­tecz­nie.

Stary Archie nie chciał pomocy.

Jack musiał się nauczyć mu odpusz­czać.

– Święci wyglą­dają nie­źle. – Stary Archie wska­zał gestem ekran.

Jack poki­wał głową. Grali z Min­ne­sota Vikings.

– No.

– A gdzie Dana, Coop? – zapy­tał Stary Archie. – Zwy­kle przy­cho­dzi na pierw­szy mecz sezonu.

Na wzmiankę o mał­żonce Coopera Jack zer­k­nął na kum­pla z ukosa. Cooper nale­wał piwo, nie patrzył więc na Sta­rego Archiego, gdy odpo­wie­dział:

– Nie miała dzi­siaj ochoty. Została w domu, ogląda jakąś gów­nianą kome­dię roman­tyczną i ma coś, co nazywa „cza­sem dla sie­bie”.

Jack znów spoj­rzał na ekran, oba­wia­jąc się, że pogarda, którą czuł, uwi­doczni się na jego twa­rzy. Czas dla sie­bie? Laska pra­co­wała osiem godzin tygo­dniowo w salo­nie fry­zjer­skim jako recep­cjo­nistka, nie robiła nic wię­cej. Nie poma­gała Coopowi w domu. Nie poma­gała mu w barze. Nie dawała face­towi żad­nego wspar­cia poza tym, co miała mu do zaofe­ro­wa­nia w sypialni. Kupo­wała za to mnó­stwo szajsu, na który Cooper musiał się zaha­ro­wy­wać – Jack oba­wiał się, że pew­nego dnia Dana puści Coopera z tor­bami.

Jak nie gorzej.

Fakty były takie, że Jack Devlin nie pałał sym­pa­tią do Dany Kel­ler­man Law­son.

W sumie to ona spro­wo­ko­wała pierw­szą poważną kłót­nię pomię­dzy nim a Coopem.

Cza­sami Jack wciąż nie mógł uwie­rzyć, że Cooper zlek­ce­wa­żył jego opi­nię.

Przez wiele lat żar­to­wali z tego, że Jack ma super­moc – zdol­ność do wyczu­wa­nia fał­szu na kilo­metr. Może przez to, że dora­stał w domu, w któ­rym fał­szywy skur­czy­byk czaił się za każ­dym rogiem. W każ­dym razie miał nosa do ludzi i traf­nie ich oce­niał. Nie pamię­tał, kiedy ostat­nio się co do kogoś pomy­lił.

Kiedy Dana Kel­ler­man wró­ciła do Har­twell po stu­diach i uparła się, że upo­luje Coopera, Jack pró­bo­wał prze­mó­wić przy­ja­cie­lowi do rozumu. Coop widział tylko urodę Dany i jej fał­szy­wie słodki uśmiech. A także to, że wyda­wała się cał­ko­wi­cie na nim pole­gać, co napę­dzało popie­przony opie­kuń­czy instynkt samca alfa, który Coop od zawsze prze­ja­wiał wobec kobiet w swoim życiu.

Jack przej­rzał Danę od razu. Zaj­rzał za fasadę jej urody gwiazdy fil­mo­wej i co zoba­czył?

Abso­lut­nie nic.

Laska pra­gnęła Coopera tylko dla­tego, że pra­gnęły go inne kobiety i nie udało im się go zdo­być.

Pew­nie nie prze­szka­dzało jej też to, że był wła­ści­cie­lem lukra­tyw­nego biz­nesu przy pro­me­na­dzie.

Chciała mieć przy­stoj­nego męża, który będzie jej kupo­wać ładne rze­czy i wszyst­kim się zaj­mie, a Cooper to gwa­ran­to­wał. Serio, nie kiwała nawet pal­cem. Mieli gospo­się, która dbała o ich śred­niej wiel­ko­ści dom z trzema sypial­niami, na co Cooper narze­kał, bo mama wycho­wała go tak, żeby sam po sobie sprzą­tał.

Co gor­sza, ile­kroć Cooper miał jakiś pro­blem albo mar­twił się o bar, Dana nie chciała o tym sły­szeć. Dla­tego Cooper wywnę­trzał się przed Jac­kiem. Po co komu żona, która nie jest part­nerką, nie wspiera cię? Jack zada­wał takie pyta­nia, a Coop za każ­dym razem go uci­szał, więc prze­stał pytać.

Ostrzegł kum­pla, żeby nie oświad­czał się Danie: powie­dział, że laska jest płytka jak bro­dzik. Cooper nie odzy­wał się potem do niego przez kilka dni. W końcu Jack musiał prze­pro­sić, bo wie­dział, że straci przy­ja­ciela, jeśli nie pozwoli mu zro­bić tego, co uwa­żał, że musi zro­bić z Daną.

Druż­bo­wa­nia na jego ślu­bie nie zali­czyłby jed­nak do naj­lep­szych dni swo­jego życia. Cooper był mu bra­tem bar­dziej niż jego rodzeni bra­cia i Jack pra­gnął dla niego wszyst­kiego, co naj­lep­sze.

Coop zasłu­gi­wał na kogoś lep­szego niż Dana, co z każ­dym mija­ją­cym rokiem sta­wało się coraz bar­dziej oczy­wi­ste.

Dana szybko zro­zu­miała, że Jack jej nie lubi, i nie miała poję­cia, co z tym zro­bić. Ocze­ki­wała, że wszy­scy męż­czyźni będą w zachwy­cie padać jej do stóp, a to, że Jack się do tego nie kwa­pił, ode­brała jako wyzwa­nie.

Ostat­nio coraz czę­ściej pchała mu się przed oczy, zaczął więc brać nad­go­dziny, żeby jej uni­kać, co wcale nie było łatwe, bio­rąc pod uwagę fakt, że była żoną jego naj­lep­szego kum­pla.

– Czas dla sie­bie? – prych­nął Stary Archie. – A po cho­lerę jej czas dla sie­bie? Nic innego nie robi całymi dniami, tylko dba o sie­bie.

Zamknięte na szyjce butelki usta Jacka zadrżały mimo­wol­nie, na­dal jed­nak z deter­mi­na­cją wpa­try­wał się w ekran.

– Pra­cuje – odparł Cooper swo­bod­nie. – W salo­nie.

– Przez jeden dzień w tygo­dniu, i to tylko po to, żeby usły­szeć naj­now­sze plotki – ode­zwał się ktoś za ple­cami Jacka, więc obej­rzał się przez ramię. Iris Green i jej mąż Ira byli wła­ści­cie­lami Anto­nio’s, wło­skiej piz­ze­rii przy pro­me­na­dzie. Nie byli Wło­chami, ale ich jedze­nie zde­cy­do­wa­nie pocho­dziło z Ita­lii. Ski­nął Iris głową.

Uśmiech­nęła się do niego i pokle­pała go po ramie­niu, po czym spoj­rzała na Coopera.

– Masz ten sto­lik na trzy osoby, który zare­zer­wo­wa­łam?

– Jasne, zare­zer­wo­wa­łem wam lożę. – Cooper ski­nął głową na tyły baru. – Przed­sta­wisz nas?

Zasta­na­wia­jąc się, o co Coopowi cho­dzi, Jack wychy­lił się, by zaj­rzeć za plecy Iris.

Zauwa­żył Irę i wysoką kobietę o jasno­blond wło­sach, które spły­wały po szczu­płych ple­cach w atrak­cyj­nych falach. Miała na sobie długą gra­na­tową sukienkę z mate­riału, który otu­lał jej ciało. I to jakie ciało! Przy­naj­mniej z tego, co mógł zoba­czyć od tyłu. Wąska talia, deli­kat­nie zaokrą­glone bio­dra, sukienka ukła­dała się na tyłeczku tak, że cała krew w jego ciele spły­nęła na połu­dnie.

„O kurwa”, pomy­ślał. „Odwróć się, żebym zoba­czył twarz”.

– Emery jest tro­chę nie­śmiała. – Słowa Iris spra­wiły, że prze­niósł uwagę z nie­zna­jo­mej na wła­ści­cielkę piz­ze­rii.

– Emery? – Dla­czego imię zabrzmiało zna­jomo?

– To ona odzie­dzi­czyła Bur­ger Shack – wyja­śnił Cooper, opie­ra­jąc się na bla­cie baru.

– To ona zamieni lokal w księ­gar­nię? – Jack o niej sły­szał. Wszy­scy sły­szeli. Nie­ru­cho­mo­ści przy pro­me­na­dzie były wyjąt­kowe. Jego ojciec Ian Devlin miał dużo pose­sji w Har­twell. Żad­nej przy pro­me­na­dzie. Jack musiał co dwa tygo­dnie jeź­dzić do rodzi­ców na nie­dzielny rodzinny obiad. Gdy roze­szły się wie­ści o przy­jeź­dzie Emery, jego ojciec nie był zado­wo­lony, mówiąc oględ­nie. „Jakaś par­we­niuszka z Nowego Jorku odzie­dzi­czyła Bur­ger Shack po babci i mi go nie sprzeda, bo pla­nuje otwo­rzyć tam firmę. Idiotka. Wie­cie, że prze­pro­wa­dza się tutaj pod fał­szy­wym nazwi­skiem? Myśli, że miej­scowi biz­nes­meni są za głupi, żeby ją spraw­dzić. Nie jest tym, za kogo się podaje. To księż­niczka ze śmie­tanki towa­rzy­skiej, która ma wię­cej forsy niż rozumu. Jest warta mają­tek”.

Kiedy Cooper powie­dział mu, że Emery Saun­ders remon­tuje sąsiedni lokal, Jack nie zdra­dził, że kobieta ma pie­nią­dze. Nikt nie musiał tego wie­dzieć, a choć ufał Coope­rowi, nie wie­rzył w to, że kum­pel nie wygada się żonie.

A gdyby dowie­działa się Dana, wie­dzia­łoby całe mia­sto.

– Jak mówię „nie­śmiała” – Iris pochy­liła się ku nim kon­spi­ra­cyj­nie – mam na myśli, że naprawdę jest nie­śmiała. Musimy ją oswa­jać powoli.

Jack prych­nął i znów zer­k­nął na nie­zna­jomą.

– To nie jest koń, Iris.

– Uwierz mi, Jack. – Iris wes­tchnęła. – Wiem, co mówię.

Wła­śnie wtedy, gdy Jack znów na nią spoj­rzał, Emery się odwró­ciła.

I typowy wie­czór w barze Coopera stał się kom­plet­nie nie­ty­powy.

Jego serce zało­mo­tało, jakby wła­śnie ukoń­czył mara­ton. Zaschło mu w ustach.

Niech to szlag.

Emery Saun­ders była abso­lut­nie naj­pięk­niej­szą kobietą, jaką Jack Devlin kie­dy­kol­wiek widział.

– Ma dopiero dwa­dzie­ścia lat – dodała Iris.

Jej głos roz­brzmie­wał mu w uszach, gdy wbił spoj­rze­nie w osza­ła­mia­jąco nie­bie­skie oczy Emery. Rumie­niec zabar­wił jej blade, gład­kie policzki, jej wargi się roz­chy­liły jak w wyra­zie zasko­cze­nia.

Poczuł ucisk w żołądku.

– A jeśli spo­sób, w jaki reaguje na męż­czyzn, może coś powie­dzieć, dziew­czyna jest nie­winna jak Kró­lewna Śnieżka. – Iris pokle­pała Jacka po ramie­niu, a on nie­chęt­nie odwró­cił wzrok. Uśmiech­nęła się do niego zna­cząco. – To nie turystka, z którą można się zaba­wić… Rozu­miesz, o czym mówię?

Jack zmarsz­czył brwi, ale zanim zdo­łał odpo­wie­dzieć, Iris ode­szła. Zapro­wa­dziła Emery i Irę na drugą stronę baru, do zare­zer­wo­wa­nej loży. Emery posłała Jac­kowi jesz­cze jedno nie­śmiałe, ukrad­kowe spoj­rze­nie przez ramię, po czym usia­dła na kana­pie, a dłu­gie włosy zako­ły­sały się na jej szczu­płych ple­cach.

– Praw­dziwa pięk­ność – oświad­czył Stary Archie.

Jack z tru­dem prze­łknął ślinę, zasta­na­wia­jąc się, dla­czego jego serce nie zwal­nia, ode­rwał wzrok od kobiety i wbił go w do połowy pusty talerz.

– Jack?

Popa­trzył na Coopera. Przy­ja­ciel był wyraź­nie roz­ba­wiony.

– Lepiej wytrzyj brodę. Tro­chę się obśli­ni­łeś.

– Odpier­dol się – mruk­nął Jack pogod­nie.

Minuty mijały, a on nie potra­fił wró­cić do oglą­da­nia meczu. Zamiast tego raz po raz oglą­dał się przez prawe ramię, pró­bu­jąc ją doj­rzeć.

W końcu prze­grał tę wewnętrzną walkę i otwar­cie spoj­rzał na drugą stronę baru.

Dziew­czyna uśmie­chała się łagod­nie do Iris, która coś mówiła.

Poczuł pokusę, żeby zsu­nąć się ze stołka, przejść przez salę i się przed­sta­wić.

Ni­gdy nie myślał o tym, by się ustat­ko­wać. Spo­dzie­wał się, że może kie­dyś, może po trzy­dzie­stce, od czego dzie­liło go jesz­cze parę lat. W sumie chciał mieć dzieci. Kogoś, do kogo można wra­cać.

Odkąd jed­nak skoń­czył trzy­na­ście lat, z rado­ścią ska­kał z kwiatka na kwia­tek. Podo­bała mu się pozy­cja, jaką zaj­mo­wali z Coope­rem w liceum. Obaj grali w dru­ży­nie fut­bo­lo­wej. Dziew­czyny uwa­żały, że są przy­stojni. Ni­gdy nie miał pro­ble­mów z tym, żeby umó­wić się na randkę.

Życie w mia­steczku będą­cym atrak­cją tury­styczną słu­żyło face­towi, który nie chciał się ustat­ko­wać, ale nie lubił też ranić uczuć kobiet. Wyko­rzy­stu­jąc wro­dzony urok oso­bi­sty, kiedy widział atrak­cyjną kobietę, pod­cho­dził do niej i nawią­zy­wał lekką roz­mowę, która pro­wa­dziła do opar­tej na sek­sie rela­cji trwa­ją­cej tak długo, jak długo trwały waka­cje rze­czo­nej kobiety w Har­twell.

Trzy­mał się z daleka od miej­sco­wych.

Nie­mniej kiedy patrzył teraz przez bar na Emery Saun­ders, nie chciał trzy­mać się z daleka. Wręcz prze­ciw­nie. Krew roz­pa­lała mu jakaś gów­nia­nie jaski­niowa potrzeba zagar­nię­cia jej dla sie­bie, zanim zrobi to jakiś bydlak.

– Jack.

Znów ode­rwał od niej wzrok i odwró­cił się do Coopera. Roz­ba­wie­nie na twa­rzy przy­ja­ciela znik­nęło, zastą­pione nie­do­wie­rza­niem.

– Co?

Cooper zer­k­nął na Emery, potem znów spoj­rzał na Jacka. Nagle chyba coś pojął, bo uśmiech­nął się sze­roko.

– Serio?

Jack poczuł się tak, jakby ktoś przy­ła­pał go na jakimś występku. Wzru­szył ramio­nami i potarł dło­nią kark, który był dzi­wacz­nie gorący.

Cooper pochy­lił się nad barem i zni­żył głos.

– Piękna kobieta. Iris jest nią zachwy­cona, a to dużo mówi. Wiesz, że ona nie znosi głup­ców.

Racja.

– Ale sły­sza­łeś. Nie­winna jak cho­lerna Śnieżka. – Uniósł brew. – Nie wolno zaba­wiać się kimś takim.

Nie. Nie wolno. Jack ni­gdy by tego nie zro­bił.

Przy­po­mniał sobie wyra­cho­wany wyraz oczu ojca w tamtą nie­dzielę, kiedy roz­ma­wiali o Emery, i zro­zu­miał, że nie może się do niej zbli­żyć – nawet jeśli pra­gnął ją poznać z gwał­tow­no­ścią, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie czuł.

Nikt nie wie­dział – a Ian Devlin trzy­mał to w tajem­nicy zapewne po to, by w przy­szło­ści to wyko­rzy­stać – że Emery Saun­ders naprawdę nazy­wała się Louisa Emery Paxton. Odzie­dzi­czyła więk­szo­ściowy pakiet akcji w fir­mie zmar­łego dziadka, Paxton Group, war­tej miliardy dola­rów kor­po­ra­cji, do któ­rej nale­żały linie lot­ni­cze i pro­du­cent samo­lo­tów.

Gdyby Jack spró­bo­wał wkro­czyć w życie Emery, Ian na pewno wyko­rzy­stałby to, by się do niej dobrać.

Poczuł ucisk w piersi jak zawsze, kiedy myślał o ojcu i bra­ciach. Robił, co mógł, żeby się od nich odse­pa­ro­wać. Od czasu do czasu któ­ryś z nich się poja­wiał, żeby na powrót zapę­dzić go do stada. A on sta­wał na gło­wie, by niczego nie spie­przyć i nie dać Ianowi powodu do szan­tażu.

Przez cały ten czas mu się uda­wało. Był wolny i bez­pieczny.

Teraz zro­zu­miał jed­nak, że się łudził.

Kiedy w końcu się ustat­kuje, zrobi to z kimś prze­cięt­nym. Z kimś, kogo Ian nie będzie mógł wyko­rzy­stać.

Nie mogła to być kobieta tak zamożna jak Emery Saun­ders.

Przy­gnio­tło go roz­cza­ro­wa­nie nie­pro­por­cjo­nalne do całej tej sytu­acji, bio­rąc pod uwagę, że prze­cież nie zamie­nił z Emery nawet słowa.

Cooper musiał dostrzec coś na jego twa­rzy, bo znów z tro­ską zmarsz­czył brwi.

– W porządku?

– W porządku – odparł Jack wypra­nym z emo­cji gło­sem. – Wła­śnie do mnie dotarło, że masz rację. Nie jestem gotowy na poważny zwią­zek.

Kum­pel powoli poki­wał głową, ale w jego oczach na­dal malo­wała się podejrz­li­wość.

Jack znów wbił wzrok w ekran, robiąc unik.

Przez następne dwie godziny sta­rał się igno­ro­wać pra­gnie­nie spo­glą­da­nia przez bar na Emery. Pró­bo­wał na nią nie patrzeć, kiedy Iris i Ira pode­szli się poże­gnać, pod­czas gdy ona została nieco z tyłu. Gdyby Iris nie uprze­dziła ich o jej nie­śmia­ło­ści, Jack pomy­ślałby, że nowo­jor­ska księż­niczka jest wynio­sła.

Nie wyglą­dała jak nowo­jor­ska księż­niczka w tej dłu­giej obci­słej sukience.

Chry­ste, wizja tej sukienki wyryła mu się na wnę­trzach powiek.

Kiedy Gre­eno­wie wycho­dzili, a Emery za nimi, ska­pi­tu­lo­wał i spoj­rzał. W tej samej chwili Emery zer­k­nęła na niego przez ramię. Ich oczy się spo­tkały, a ona znów oblała się rumień­cem.

Spra­wiła, że poczuł ból w piersi.

Cho­lerny ból.

I znik­nęła.

Zabo­lało moc­niej.

Wie­dział, że prze­sa­dza. Ale nic nie mógł pora­dzić na to, że tak się czuł.

Po raz pierw­szy od nie wia­domo jak dawna tego wie­czoru bar­dzo, bar­dzo się upił.2. EMERY

2

Emery

_Har­twell_

_Dzie­więć lat temu_

Sta­łam za ladą swo­jej księ­gar­nio-kawiarni i roz­glą­da­łam się wokół z zachwy­tem. Nikt by nie uwie­rzył, że nie­wielki budy­nek, który do nie­dawna był sie­dzibą Bur­ger Shack, może tak wyglą­dać.

Przed śmier­cią bab­cia zapi­sała mi wszystko, łącz­nie z nie­ru­cho­mo­ściami pod wyna­jem, które sku­po­wała na całym Wschod­nim Wybrzeżu. Wiele tygo­dni prze­glą­da­łam doku­menty z zarzą­dza­ją­cym jej mająt­kiem doradcą finan­so­wym Hague’em Wil­liam­sem. Hague miał pra­wie sześć­dzie­siąt lat, był ostry jak brzy­twa i rów­nie oddany mnie, jak mojej babci.

Wie­dzia­łam, że nie chcę zostać w jej posia­dło­ści w Wes­t­che­ster. Dom był za duży, czu­łam się w nim zbyt samotna. Od dzie­ciń­stwa marzy­łam o otwo­rze­niu księ­garni i chcia­łam uciec od życia śmie­tanki towa­rzy­skiej naj­da­lej, jak tylko się da. Tak jak bab­cia, powie­rzy­łam zarzą­dza­nie Paxton Group innym ludziom, aby móc reali­zo­wać wła­sne marze­nia.

Pasją babci były nie­ru­cho­mo­ści. Lubiła podró­żo­wać po kraju w poszu­ki­wa­niu budyn­ków na pierw­szy rzut oka nie­atrak­cyj­nych, lecz lukra­tyw­nych. Na przy­kład takich jak Bur­ger Shack w małym nad­mor­skim mia­steczku Har­twell na Dela­were’s Cape. Har­twell ma prawa miej­skie, ale jest naprawdę malut­kie.

Kupiła budy­nek na wyna­jem, ponie­waż nie­ru­cho­mo­ści przy pro­me­na­dach w ośrod­kach tury­stycz­nych są warte mnó­stwo pie­nię­dzy.

Kiedy zaczę­łam prze­gląd jej nie­ru­cho­mo­ści, robi­łam to oso­bi­ście. Poje­cha­łam do wszyst­kich miejsc, które mnie zain­te­re­so­wały. Gdy tylko wje­cha­łam do Har­twell, zro­zu­mia­łam, że to miej­sce dla mnie. Dałam najem­com Bur­ger Shack trzy mie­siące wypo­wie­dze­nia, aby mogli poczy­nić inne usta­le­nia i wbrew radom Hague’a hoj­nie wyna­gro­dzi­łam im kło­poty. Musia­łam jakoś ukoić poczu­cie winy. Likwi­do­wa­łam czyjś biz­nes, aby móc uru­cho­mić wła­sny.

– To jest twój budy­nek, Emery – oświad­czył nieco roz­draż­niony Hague. – Należy do cie­bie. Nie do nich. W umo­wie najmu jest napi­sane, że wypo­wie­dze­nie wynosi sześć tygo­dni.

Wie­dzia­łam to, ale…

Następ­nie zaczę­łam szu­kać miej­sca do miesz­ka­nia. Jakimś cudem – ja uzna­łam to za cud – ktoś wysta­wił na sprze­daż domek przy plaży poło­żony o kilka minut spa­ceru od mojej przy­szłej księ­garni. Domek oka­zał się cał­kiem spory, z salo­nem na pla­nie otwar­tym, bie­gnącą naokoło werandą i trzema poko­jami. Od razu się w nim zako­cha­łam. Głów­nie dla­tego, że poprzedni wła­ści­ciele wybu­do­wali na ganku osza­ła­mia­jącą huś­tawkę, wielką nie­mal jak łóżko. Wyobra­zi­łam sobie, że sia­dam na niej po turecku każ­dego ranka z kub­kiem kawy w dłoni i obser­wuję, jak słońce wstaje nad oce­anem.

Ide­al­nie.

Kosz­to­wał dużo.

Ale było warto.

A teraz naprawdę tu byłam.

Po lewej stro­nie od wej­ścia do kawiarni stała duża lada, a za nią eks­presy do kawy. Po pra­wej roz­cią­gała się księ­gar­nia o ścia­nach w odcie­niu bla­dej sza­ro­ści i bia­łych drew­nia­nych meblach. Na wprost na pod­wyż­sze­niu znaj­do­wała się strefa kawiar­niana z uro­czymi małymi bia­łymi sto­li­kami i krze­słami. Po lewej od niej wygodne fotele i sofa ota­czały otwarty komi­nek. Usta­wi­łam w sali lampy Tif­fany’ego z domu w Wes­t­che­ster, aby dodać wnę­trzu przy­tul­no­ści. Za ladą mie­ściły się drzwi do mojego biura i pry­wat­nej łazienki. Łazienka dla gości kryła się za drzwiami naprze­ciwko kominka.

Przy­gry­złam wargę, roz­glą­da­jąc się po skle­pie – po moim skle­pie. Sza­rość była spo­kojna, taką wybra­łaby bab­cia. Pomy­śla­łam, że może kiedy przyj­dzie pora na odświe­że­nie wnę­trza, zde­cy­duję się na coś odważ­niej­szego – mor­ski albo tur­ku­sowy. Roz­wa­ża­łam też sprze­da­wa­nie kana­pek do kawy. Mogła­bym robić je ran­kiem przed otwar­ciem. Musia­ła­bym zdo­być pozwo­le­nie, ale na pewno nale­żało wziąć to pod uwagę.

Księ­gar­nia i Kawiar­nia Emery była otwarta od tygo­dnia.

W pierw­szy week­end pano­wał duży ruch dzięki tury­stom i miej­sco­wym. Był to dla mnie sza­le­nie trudny okres, kiedy to nie­raz zasta­na­wia­łam się, czy popeł­ni­łam potworny błąd. Byłam nie­śmiała – nie dało się tego ina­czej ująć. Nie tylko krę­po­wały mnie błahe poga­wędki, mia­łam także pro­blemy z zaufa­niem komu­kol­wiek, co spra­wiało, że trudno było mi odsło­nić się na tyle, by się z kim­kol­wiek zaprzy­jaź­nić.

Od prze­pro­wadzki do Har­twell dwa mie­siące temu zaprzy­jaź­ni­łam się z Iris i Irą Gre­enami. Byli wła­ści­cie­lami Anto­nio’s, piz­ze­rii przy pro­me­na­dzie. Zaufa­łam im nie­mal od razu. Mieli w sobie szczerą dobroć, choć Iris bywała obce­sowa. Przy­po­mi­nała mi nieco bab­cię, nie miała w sobie tylko jej lodo­wa­tej bez­względ­no­ści. Pomo­gła mi nawet zna­leźć ekipę, która stwo­rzyła wnę­trza księ­garni i kawiarni. Pró­bo­wała nauczyć mnie, jak zacho­wy­wać się na tyle aser­tyw­nie, by powie­dzieć im, czego dokład­nie chcę.

Chyba zauwa­żyła moje prze­ra­że­nie, gdy wpa­dła do kawiarni w pierw­szy week­end. Uspo­ko­iła mnie krótką roz­mową, pod­czas któ­rej uświa­do­miła mi, że to wcale nie będzie tak wyglą­dać. Ludzie byli po pro­stu cie­kawi.

Miała rację. Pod koniec tygo­dnia zro­biło się spo­koj­niej. Więk­szość klien­tów sta­no­wili tury­ści, a jako że zro­biło się gorąco, zazwy­czaj wpa­dali tylko po lek­turę na plażę i mro­żoną her­batę. Poja­wili się też stali klienci, któ­rzy każ­dego ranka przy­cho­dzili po kawę, ale poranny szczyt wła­śnie się koń­czył.

– Mam swój biz­nes – wymam­ro­ta­łam pod nosem, się­ga­jąc po książkę w mięk­kiej opra­wie, którą czy­ta­łam, po czym usia­dłam na stołku za ladą. Ceni­łam te rzad­kie i błogo spo­kojne chwile. Szybko się oka­zało, że zawsze jest coś do zro­bie­nia, nawet po godzi­nach, więc uzna­łam, że muszę czy­tać, kiedy tylko się da.

Zadźwię­czał dzwo­nek nad drzwiami, przy­cią­ga­jąc moją uwagę.

Na widok męż­czy­zny, który wszedł do środka, zaparło mi dech w piersi.

Jack Devlin.

Iris powie­działa mi, jak się nazy­wał, kiedy przy­ła­pała mnie na oglą­da­niu się na niego po raz setny w Cooper’s Bar kilka tygo­dni temu.

Jack był wysoki. Widu­jąc go w mia­steczku, uświa­do­mi­łam sobie, jak bar­dzo wysoki. Gdy teraz szedł do lady z lek­kim uśmie­chem na ustach, uzna­łam, że musi mieć mniej wię­cej metr dzie­więć­dzie­siąt. Ide­al­nie dla mnie, bo byłam od niego niż­sza o nieco ponad dzie­sięć cen­ty­me­trów.

„Nie, nie ide­al­nie dla mnie”, napo­mnia­łam się w myślach.

Iris ostrze­gała, że to kobie­ciarz.

Zna­łam ten typ.

Nie żebym chciała się zaan­ga­żo­wać w zwią­zek z Devli­nem. Ani w ogóle z kim­kol­wiek. Moja księ­gar­nia sta­no­wiła dla mnie prio­ry­tet.

Trudno było jed­nak o tym wszyst­kim pamię­tać, gdy wpa­try­wa­łam się w jego przy­stojną twarz. Reago­wa­łam tak od pierw­szej chwili, kiedy go zoba­czy­łam. Miał na sobie dżinsy, zwy­kły biały pod­ko­szu­lek i jasno­brą­zowe buty robo­cze. W moim świe­cie męż­czyźni nosili gar­ni­tury i mun­durki pry­wat­nych uczelni.

Jack i jego naj­lep­szy przy­ja­ciel Cooper ubie­rali się podob­nie i razem sta­no­wili wręcz nie­przy­zwo­icie sek­sowny duet.

Sam Jack był… Ojej.

Miał piękne, wyra­zi­ste oczy, a teraz znaj­do­wał się tak bli­sko, że zauwa­ży­łam, jak ich gra­na­towa sza­rość kon­tra­stuje z natu­ral­nie sma­głą cerą. Jego gęste ciem­no­blond włosy były zmierz­wione, jakby bez­u­stan­nie prze­cze­sy­wał je pal­cami. Nie był w tak oczy­wi­sty spo­sób przy­stojny jak Cooper, ale moim zda­niem jesz­cze sek­sow­niej­szy. Przez ten jego wzrost, swo­bodny chód, siłę, która biła z jego sze­ro­kich bar­ków, choć ogól­nie był szczu­pły. Miał coś w oczach i szel­mow­sko unie­siony kącik ust, czemu trudno było się oprzeć.

– Emery, tak? – Zatrzy­mał się przed ladą, a ja zesko­czy­łam ze stołka, żeby się z nim przy­wi­tać.

Mia­łam wra­że­nie, że moje policzki i szyja płoną żywym ogniem, wie­dzia­łam więc, że czer­wie­nię się jak wariatka, co jesz­cze bar­dziej mnie zawsty­dziło i pogłę­biło rumie­niec.

Jego wargi zadrżały, gdy objął mnie wzro­kiem.

– Jestem Jack Devlin. – Wycią­gnął do mnie rękę.

Zaszo­ko­wało mnie to, że nawet się nie zasta­na­wia­łam. Chcia­łam poczuć jego dłoń w swo­jej, więc jej dotknę­łam. Gdy tylko to zro­bi­łam, on zaci­snął swoją. Nasze oczy się spo­tkały, oddech uwiązł mi w gar­dle, a moje ramiona pokryły się gęsią skórką.

Jack zmru­żył powieki, wzmac­nia­jąc uścisk.

Nie uści­snął mi ręki.

On po pro­stu ją trzy­mał.

To spra­wiło, że poczu­łam sen­sa­cje w dole brzu­cha i wyda­łam z sie­bie niski okrzyk zasko­cze­nia.

Jack spoj­rzał na moje usta i zaci­snął zęby.

Nagle wypu­ścił moją rękę, a ja musia­łam świa­do­mie ją zatrzy­mać, żeby nie ude­rzyła o ladę.

Odchrząk­nął i rozej­rzał się po skle­pie.

– Roz­go­ści­łaś się już?

Ucie­szy­łam się z tego pyta­nia.

Dzięki niemu przy­po­mnia­łam sobie, że Jack jest Devli­nem, a jego ojca Iana Devlina należy za wszelką cenę uni­kać. Nie tylko dla­tego, że Iris i Ira podzie­lili się ze mną infor­ma­cjami na temat wszyst­kich miesz­kań­ców mia­steczka.

Sły­sza­łam o Ianie Devli­nie, zanim prze­pro­wa­dzi­łam się do Har­twell.

Zło­żył pro­po­zy­cję zakupu Bur­ger Shack, gdy tylko dowie­dział się o śmierci mojej babci.

Hague sobie z nim pora­dził, ale ostrzegł mnie, że mam uni­kać Devlina. Powie­dział, że to pozba­wiony skru­pu­łów biz­nes­men, który dzięki usłu­gom pry­wat­nych detek­ty­wów poznał moją praw­dziwą toż­sa­mość. Krę­po­wała mnie świa­do­mość, że ktoś tutaj wie, kim naprawdę jestem, ale Hague wyda­wał się prze­ko­nany, że w inte­re­sie Devlina nie leży powie­dzieć o mnie całemu mia­steczku.

Z opo­wie­ści Iris wyni­kało, że jego naj­starsi syno­wie Stu i Kerr pra­co­wali dla niego i byli tak samo jak on nie­lu­biani w oko­licy. Wyjąt­kami byli jego córka Rebecca i młod­szy syn Jack, któ­rzy wdali się w swoją matkę Rosa­lie. Rosa­lie była powszech­nie lubiana, zanim stała się odlud­kiem. Jamie, najmłod­szy Devlin, uro­dził się znacz­nie póź­niej i nie można było jesz­cze okre­ślić, na kogo wyro­śnie.

O Jacku Iris mówiła wyłącz­nie dobre rze­czy. Ale ostrze­gła mnie, że to miej­scowy pod­ry­wacz, który „uma­wia się” tylko z turyst­kami.

Nie był dla mnie.

Nawet gdy­bym nie była nie­śmiałą, mam­ro­czącą dwu­dzie­sto­latką, która nie potrafi nikomu zaufać.

– Tak, dzię­kuję – odpar­łam na jego pyta­nie, stu­diu­jąc jego mocny pro­fil.

Odwró­cił się do mnie, a ja zaczer­wie­ni­łam się jesz­cze bar­dziej, gdy przy­ła­pał mnie na tym, że się na niego gapię.

Jego wargi wykrzy­wiły się w tym szel­mow­skim uśmieszku.

– Jak ci się podoba w Har­twell?

Towa­rzy­skie poga­wędki.

Byłam w nich bez­na­dziejna.

Poki­wa­łam głową.

– Podoba mi się.

Uśmiech­nął się. A mnie znów zabra­kło tchu.

O matko.

Miał naj­ład­niej­szy uśmiech, jaki kie­dy­kol­wiek widzia­łam. Kiedy się uśmie­chał, w kąci­kach jego oczu poja­wiały się takie sek­sowne zmarszczki. Był to uśmiech łobu­zer­ski, uśmiech kogoś, kto knuje coś nie­do­brego – sta­no­wił cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo dobroci w jego oczach. Ogólny efekt miał dru­zgo­cący wpływ na moje serce.

Na moich policz­kach można by opie­kać pianki.

Jego oczy roz­bły­sły. Serio!

– Cie­szymy się, że cię tu mamy, Emery.

Na dźwięk głę­bo­kiego głosu, któ­rym wypo­wie­dział moje imię, mój żołą­dek znów wyko­nał salto. Ode­tchnę­łam głę­boko.

– K-kawy? – wyją­ka­łam, odwra­ca­jąc się do cen­nika za swo­imi ple­cami.

Gdy nie odpo­wie­dział, znów na niego spoj­rza­łam.

Wpa­try­wał się w srebrne bran­so­letki na moim nad­garstku.

Dziwne.

Pod­niósł wzrok na moją twarz, a jego głos stał się nieco bar­dziej szorstki:

– Ame­ri­cano.

Cie­sząc się, że mogę czymś zająć dło­nie, obró­ci­łam się, żeby zro­bić kawę. Nikt nie powie­dział już ani słowa.

Kiedy poda­wał mi pie­nią­dze, ode­bra­łam od niego pię­cio­do­la­rowy bank­not tak, żeby nasze palce się nie zetknęły. Resztę prze­su­nę­łam po ladzie.

– Dzięki.

Zmu­si­łam się, by znów spoj­rzeć mu w oczy.

– Nie ma za co.

– Do zoba­cze­nia.

Poki­wa­łam głową.

Uniósł kubek na wynos w moją stronę jak do toa­stu, po czym odwró­cił się do wyj­ścia. Wstrzy­my­wa­łam oddech przez cały ten czas. Dzwo­nek zabrzę­czał nad drzwiami, gdy wycho­dził.

Wypu­ści­łam powie­trze niczym prze­kłuty balo­nik i osu­nę­łam się na ladę.

„To takie typowe dla mnie”, pomy­śla­łam. „Zabu­jać się w jedy­nym face­cie, któ­rego nie powin­nam chcieć”.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij