To, co nie nasze - ebook
To, co nie nasze - ebook
Dwa małżeństwa, które poznają się w sieci, łączy podobna tragedia – Amelia, córka Darii i Wojciecha zaginęła kilka lat wcześniej, podczas szkolnej wycieczki do Trójmiasta. Natomiast Iga, jedynaczka Izabeli i Roberta przepadła w ciepły wrześniowy dzień, w drodze do koleżanki, zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu…
Ich przypadkowa znajomość, szybko przemienia się w sympatię, ale czas pokaże, że wpuszczenie do swojego życia zupełnie obcych ludzi nie wszystkim wyjdzie na dobre. Kiedy Izabela niespodziewanie odchodzi od Roberta i wiąże się z Wojciechem, życie Darii wali się w gruzy. Ale to dopiero początek koszmaru…
Jaką zemstę zaplanuje dla rywalki Daria? I czy Izabela znajdzie szczęście u boku mężczyzny, którego odbiła innej kobiecie?
Nie istnieje groźniejszy wróg, niż zdradzona i porzucona kobieta.
Zwłaszcza taka, która nie ma już niczego do stracenia…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-966-4 |
Rozmiar pliku: | 845 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
IZABELA
Osiemnasty kwietnia, moje trzydzieste szóste urodziny. Wstaję wcześnie, na długo przed mężem, i samotnie schodzę na parter.
To mój dzień i moje święto, ale w tej chwili nie myślę o sobie. Za niecałe dwa miesiące piętnaście lat skończy Iga, nasza córka. Gdziekolwiek teraz jest, z kimkolwiek będzie obchodzić ten piękny moment…
Na wspomnienie Igi czuję wzbierające pod powiekami łzy. Zaginęła ponad trzy i pół roku temu, bez wieści. Dosłownie jakby zapadła się pod ziemię. Trzy przecznice – tyle miała do przejścia. Był słoneczny wrześniowy dzień, kilka minut przed czternastą. Chciała odebrać od koleżanki z klasy zeszyty i pobujać się w jej ogrodzie na zamontowanej kilka dni wcześniej huśtawce. Nigdy jednak do Karoliny nie dotarła. Rozpłynęła się w powietrzu gdzieś pomiędzy parkiem a niewielkim skwerem na obrzeżach naszego miasta. Była dziewczynka, nie ma dziewczynki…
– Cześć. – Robert zjawia się w kuchni, kiedy wstawiam wodę na kawę. – Wszystkiego najlepszego – mruczy, ale nie wykonuje żadnego czułego gestu, nawet nie całuje mnie w policzek, przez co czuję się, jakbym dostała właśnie życzenia od sąsiada, a nie od męża.
– Dzięki – rzucam tylko, bo jego słowa brzmią niemal śmiesznie.
„Wszystkiego najlepszego”, poważnie? Zaginęła nasza córka! Co mogłoby w ogóle sprawić, żebym jeszcze kiedykolwiek była szczęśliwa?!
– Dla ciebie. – Mąż otwiera jedną z kuchennych szuflad, z której wyciąga opakowany w srebrno- -różowy papier prezent.
– Co to jest? – pytam zmęczonym głosem, bo, prawdę mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam w nastroju do świętowania.
Moje trzydzieste piąte urodziny spędziłam u przyjaciółki, wypłakując się jej nad flaszką wódki, trzydzieste czwarte w tanim hotelu w Grecji, dokąd polecieliśmy z Robertem na kilka dni, łudząc się, że chociaż na chwilę uda się nam zapomnieć – o błoga naiwności, a trzydziestych trzecich nawet nie pamiętam…
– Nie otworzysz? – Pytanie męża przywraca mnie rzeczywistości.
– Co to jest? – powtarzam, kiedy z ozdobnego pudełka wyjmuję pęk kluczy.
– Kupiłem nam domek w okolicach Ostródy.
– Nie pytając mnie o zdanie? – Nie dowierzam, że mógł zrobić coś takiego. – Stać nas na to?
– Najwidoczniej tak, skoro zostałem jego właścicielem. – Robert od razu się obrusza, bo nie lubi rozmów o pieniądzach, irytują go, chociaż jest księgowym.
– A co będziemy robić w okolicach Ostródy? – pytam bez większego entuzjazmu, przyglądając się kluczom, które mąż wpiął w metalową zawieszkę w kształcie rakiety.
Mieszkamy w Olsztynku, więc to w miarę blisko, ale nie widzę sensu wywalania kasy na własną nieruchomość, która przez większą część roku będzie stała pusta. Rozważam wszystkie „przeciw”, podczas gdy stojący obok Robert wygląda tak, jakby tylko czekał na entuzjastyczne podziękowanie. Cóż, nie zamierzam się rozpływać się w zachwytach.
– Nie wiem… łowić ryby, pływać kajakiem, pić? – odpowiada mi, lekko urażony. Zdążył się już chyba zorientować, że prezent nie wzbudził we mnie szczególnej radości.
– Ostatnia opcja wydaje mi się najbardziej prawdopodobna – rzucam lekko złośliwym tonem. – W dwie pozostałe bardzo wątpię.
– Czemu? Co jest aż tak nieprawdopodobnego w tym, że kiedyś zabiorę cię na kajaki? – obrusza się Robert.
– To, że nigdy wcześniej tego nie robiliśmy? – mruczę, sięgając po ulubiony kubek z kwiatowym motywem. – Chcesz kawy?
– Później. Idę pod prysznic. – Mąż kończy dyskusję i naburmuszony wychodzi z kuchni.
Wiem, że wróci po jakimś kwadransie, ubrany w odprasowaną prążkowaną koszulę (kilka lat temu upatrzył sobie filmowy styl finansisty z Wall Street, któremu do dziś pozostaje wierny), eleganckie spodnie i jedwabny krawat. Jego policzki będą gładko ogolone, a ciemne włosy zaczesane do tyłu, na żel. Od jakiegoś czasu ma spore zakola, ale wciąż je uwydatnia, zaczesując włosy, co czasem mnie irytuje, a czasem wyłącznie śmieszy. Wiem jednak, że zawsze bardzo nadwrażliwie reagował na wszelkie moje uwagi dotyczące jego wyglądu czy stylu, więc dawno temu przestałam cokolwiek komentować.
– Domek w okolicach Ostródy – mówię do siebie, podrzucając klucze na dłoni. – Dobra, może i jest to jakaś opcja? – dodaję.
Ostatnio często gadam do siebie, zwłaszcza kiedy jestem sama w domu. Wydaje mi się, że znajomy dźwięk mojego głosu pomoże mi się uporać z osaczającą mnie, wszechobecną samotnością.
Odkładam klucze od nowego domu na stół, wyrzucam do przepełnionego kosza na śmieci strzępy podartego papieru pakunkowego, później wypijam kawę i zapatrzona w spływające po okiennej szybie strugi wiosennego deszczu myślę o Idze. Nasza mała dziewczynka, obecnie już prawie kobieta… Gdzie jesteś, kochanie? Kto mi ciebie zabrał, pozostawiając tę rozdzierającą, nieskończoną pustkę w sercu i życiu?
Pamiętam każdy pieg na jej nosku, rumiankowy zapach świeżo umytych ciemnoblond włosów, zielone cętki w piwnych oczach i radosny, perlisty śmiech, który latami rozbrzmiewał w naszym domu. Bez niej to tylko dach nad głową, nic nieznacząca skorupa… Odkąd przepadła, wszystko straciło sens.
Robert trzyma się chyba lepiej ode mnie, chociaż i jemu zdarzają się epizodyczne załamania. Pije wtedy przez kilka dni, zawala pracę, stacza się. Później wraca do formy, przez kilka miesięcy żyje jak robot, z dnia na dzień, starając się udawać przed światem, że wszystko jest w porządku, że jakoś sobie radzi, a następnie znowu się rozpada… Ostatnio dopadło go zimą – końcem stycznia wylądował w szpitalu z objawami zatrucia alkoholem, później rozpoczął terapię, ale szybko ją sobie odpuścił, a ja nie naciskałam, żeby kontynuował. Nie wierzę w terapeutów, psychiatrów i całą resztę – uważam, że nawet najlepszy specjalista nie jest w stanie ukoić naszego bólu. Tylko ktoś, kto przeżył to, co my, byłby w stanie zrozumieć…
– Iza! Podasz mi czysty ręcznik? – Mąż wydziera się z łazienki, a ja podskakuję, wyrwana z zamyślenia.
– Przestraszyłeś mnie – mówię cicho, choć wiem, że pewnie tego nie usłyszy.
Później wyjmuję z dużej drewnianej komody w przedpokoju dwa frotowe ręczniki kąpielowe i niosę je do łazienki.
Robert stoi nagi przed lustrem, wklepując w policzki krem po goleniu. Mimo swoich trzydziestu ośmiu lat ma ciało młodego chłopaka – szczupłe, ładnie umięśnione, zadbane. Woda ścieka z jego pośladków, ud i kształtnych łydek, kapie z końcówek ciemnych włosów, moczy kafelki pod jego bosymi stopami. Jestem zaskoczona, że mam ochotę się do niego przytulić. Bo przecież my od dawna się nie przytulamy, nie kochamy, nie dodajemy sobie otuchy intymną bliskością. Najwyżej co jakiś czas poklepujemy po plecach czy ramionach jak starzy kumple. Niemal obcy ludzie w domu, który przestał być prawdziwym domem, myślę i czuję, że znowu chce mi się płakać…
– Dzięki. – Robert bierze ode mnie jeden z ręczników i zaczyna się wycierać.
– Wytrzyj po sobie podłogę – proszę go przed wyjściem z łazienki.
– Poznałem kogoś ciekawego – mówi mąż, a ja przystaję w progu.
– W sensie?
– Parę, taką jak my. Ich ośmioletnia córeczka zaginęła niecałe dwa lata temu, podczas szkolnej wycieczki do Trójmiasta. Na pewno kojarzysz, sprawa była bardzo nagłośniona przez media, a nauczycielom postawiono zarzuty.
– Amelia z Iławy. Osiem lat, zaginiona na początku czerwca w Gdyni Oksywiu, prawdopodobnie zwabiona bądź siłą wciągnięta do samochodu na niewielkim parkingu w okolicach plaży. Wokół pełno ludzi, jasny słoneczny dzień i nikt nic nie widział – recytuję, bo przecież krajowe sprawy zaginionych dzieci mam w małym palcu, od paru lat śledzę je regularnie, przeglądam sieć, przeszukuję najprzeróżniejsze fora internetowe. Ciągle nie umiem porzucić tematu, chociaż wiem, że w pewien sposób mnie to zabija.
– Tak, Amelia.
– Gdzie ich poznałeś? – pytam zmęczonym głosem, a mąż, swoim zwyczajem, ciska mokry ręcznik na podłogę i sięga po grzebień.
– W sieci, a gdzieżby? Przecież nie w OBI – wysila się na sarkazm. – To fajna para, bardzo sympatyczna. Oboje chcieliby się z nami spotkać.
– Ale może ja nie chcę? Zapytałeś mnie o zdanie? – parskam, poirytowana tym, że zawiera tego typu znajomości za moimi plecami.
– Czemu miałabyś nie chcieć, Iza? To ludzie, którzy przeszli przez to samo, co my. Ich córka przepadła bez wieści, podobnie jak nasza. Mogą nas pocieszać znajomi i sąsiedzi, może razem z nami płakać rodzina, ale tylko tacy, jak oni, naprawdę nas zrozumieją. Przechodzą przez to samo, dokładnie teraz.
– I co, będziemy razem szlochać nad flaszką wyborowej?! – podnoszę głos.
– Pogadajmy, poznajmy ich. Daria jest przedszkolanką. To znaczy, była, bo od zaginięcia Amelii nie pracuje. Wojtek to budowlaniec, równy facet. Mają wolny weekend i pomyślałem o domku.
– Domku pod Ostródą?
– Właśnie.
– Żartujesz, Robert?! Jeszcze nawet go nie widziałam, a ty, za moimi plecami, zaprosiłeś tam dwójkę obcych ludzi? – naskakuję na niego.
– Może teraz są obcy, ale z czasem uda się nam zaprzyjaźnić? Nie możemy do końca życia tkwić tu, w tym domu, czekając na dzwonek do drzwi i powrót naszej córki. Ona może nigdy nie wrócić, Iza, rozumiesz? Musisz się pogodzić z myślą, że Iga…
– Zamknij się! Po prostu się zamknij! – krzyczę histerycznie, bo każda sugestia, że nasza córka może nigdy się nie odnaleźć, doprowadza mnie dosłownie na skraj obłędu.
– Taka jest prawda – mówi cicho Robert.
Później poklepuje mnie po ramieniu i sugeruje, żebym wzięła prysznic, zanim umyje zachlapaną podłogę.
– Chcę mieć jeszcze jedno dziecko – odzywam się w momencie, w którym mąż prawie opuścił łazienkę.
Moje słowa zatrzymują go w progu, unieruchamiają, na jego gładko ogolonej twarzy pojawia się brzydki grymas bólu. A może to złość?
– Rozmawialiśmy o tym tyle razy – cedzi. – Nie przejdę przez to wszystko raz jeszcze, nie mam na to ochoty! Na rodzicielską odpowiedzialność, która na gówno się przydaje w zderzeniu z podłością losu, na ten ciągły strach, niepewność, czujność, nieprzespane noce. Nie, Iza. Nie będziemy mieć drugiego dziecka, bo nie potrafiliśmy upilnować pierwszego! – rzuca mi prosto w twarz, a ja przez chwilę czuję się jak najgorsza matka na świecie.
– Więc to moja wina, tak? Znowu zmierzamy do tego?! Bo ja byłam wtedy w domu, ja pozwoliłam jej wyjść do Karolinki, ja…
– To nie twoja wina – rzuca Robert, ale w jego głosie słyszę jakiś fałsz.
Oczywiście, że mnie obwinia. Wiem to od początku. To dlatego przestał ze mną sypiać, nie potrafi nawet mnie dotknąć, myślę ze łzami w oczach, zastanawiając się, jakim my w ogóle jesteśmy małżeństwem? Na papierze, przed ludźmi? Bo w domu już na pewno nie, a z całą pewnością nie w sypialni. Ostatnio kochaliśmy się ponad dziesięć miesięcy temu, po imprezie, z której oboje wróciliśmy pijani. Wcześniej również mieliśmy dłuższą przerwę, zupełnie jakby seks przestał nam być niezbędny do życia. Przynajmniej Robertowi, bo ja wciąż za nim tęsknię.
– Nie twoja wina, Iza – powtarza nieco bardziej przekonującym tonem, ale przecież ja swoje wiem.
– Dobrze, spotkajmy się z tymi ludźmi – zgadzam się nagle, nie mając pojęcia, jak brzemienna w skutki okaże się nasza znajomość z Darią i Wojciechem.
– Świetnie. Ten weekend, w naszym nowym domku. I proszę, nie wracaj więcej do tematu drugiego dziecka. Nie chcę zostawać ojcem po raz kolejny i mam dość tłumaczenia ci dlaczego. Mam, kurwa, dość tego tematu, Iza! – Robert podnosi głos, co rzadko mu się zdarza. Po chwili mnie przeprasza i wychodzi z łazienki.
Biorę więc prysznic, wycieram się i myję podłogę, bo przecież nie będę wołać męża tylko po to, żeby przejechał kafelki mopem. Następnie układam włosy, w sypialni wkładam jedną z ulubionych granatowych sukienek i wychodzę do pracy.
Jestem fryzjerką, od lat zatrudnioną w salonie Yasmin w centrum miasta. To dobre zajęcie, zwłaszcza dla kogoś w mojej sytuacji. Pozwala zająć czymś ręce i oderwać myśli od koszmarnych wspomnień. Klientki na okrągło paplają, w tle gra radio, a Kuba, jeden z młodych fryzjerów, zawsze potrafi mnie czymś rozbawić. To dobra praca dla matki, której jedenastoletnia córka dosłownie rozpłynęła się w powietrzu. Dzięki temu zajęciu mam jeszcze siłę wstawać rano z łóżka i udaje mi się jakoś dociągać do wieczora. To ono trzyma mnie przy życiu. Bo tylko tyle mi zostało – mycie i farbowanie głów oraz udawanie żony faceta, który już nawet ze mną nie sypia.2
DARIA
W kuchni pachnie świeżym chlebem – mój tato, właściciel sieci piekarni, podrzucił mi po drodze do dentysty trochę wypieków, w tym mój ulubiony razowiec ze słonecznikiem. Ojciec doskonale wie, że od jakiegoś czasu staram się ograniczać węglowodany, a już na pewno unikam pieczywa. Podejrzewam, że zwozi do nas wszystkie te pachnące wiejskie bochny z chrupiącymi skórkami, chałki i razowce, żeby przy okazji sprawdzić, jak się trzymam. Załamanie nerwowe – termin krąży po rodzinie, oblepił mnie, na dobre do mnie przylgnął. Tak, chciałam się zabić. Jakiś czas temu, w pierwszą rocznicę zaginięcia naszej córki Amelii, ale przecież już ze mną lepiej, staram się pokonać przygnębienie, zażywam przepisane mi leki, składam się do kupy, sklejam tysiące rozbitych kawałków.
– Poradzisz sobie, córeczko? – pyta mnie tata, zanim wychodzi.
Widzę, że przyciął włosy i jest lekko opalony, w weekend musiał skoczyć na ryby, co zawsze lubił, odkąd pamiętam.
– Tak. – Uśmiecham się blado, chociaż, prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, jak przetrwam kolejny dzień, miesiąc i rok…
Rzuciłam pracę i praktycznie całe dnie spędzam w domu. Kiedyś byłam przedszkolanką i, zanim zaginęła Amelia, kochałam to zajęcie, ale teraz… Sam widok przyjeżdżających po dzieci szczęśliwych rodziców byłby przecież dla mnie nie do zniesienia.
– Zjedz coś, proszę. Zrobić ci kanapki? Jak byłaś smarkulą, kochałaś chleb z masłem i pomidorem, lekko przyprószony pieprzem. – Tato szeroko się uśmiecha, a wokół jego błękitnych oczu pojawiają się kurze łapki.
Tak bardzo go kocham, myślę. Jego, mamę, męża, całą moją rodzinę, która przecież też straciła Amelię.
Ale to ja jestem jej matką.
Mnie boli najbardziej, ja przez dziewięć miesięcy nosiłam ją pod sercem, żeby później urodzić ją w bólach i to wokół mnie wszyscy chodzą na palcach, chociaż od jej zniknięcia minęły już niemal dwa lata. Ich troskliwość mnie rozczula, sprawia, że każdego dnia udaje mi się wstać z łóżka i przetrwać kolejne godziny. Moja rodzina nie pozwala mi nawet na moment popaść w rozpacz, zwłaszcza rodzice robią wszystko, żeby uczynić moje życie bez Amelii znośniejszym. Ale to nie pomaga… Mimo ich najszczerszych chęci w zestawie wszystkich moich życiowych ról najważniejsza jest ta zrozpaczonej matki, której ośmioletnia córeczka nie wróciła ze szkolnego wyjazdu.
– Muszę już iść. – Tato zamyka mnie w swoich szerokich ramionach i przez krótką chwilę czuję się w jego objęciach tak bezpiecznie, jak wtedy, gdy byłam dzieckiem.
Ale świat nie jest bezpieczny… Wokół nas polują drapieżcy, wilki w owczych skórach mogące w każdej chwili zamienić nasze życie w piekło. Bestia, która porwała moją córeczkę, gdzieś sobie teraz żyje. Chodzi po ulicach, robi zakupy w dyskontach o idiotycznych owadzich nazwach, popija piwo, oddycha… Kim jest człowiek, który zabrał mi dziecko? Codziennie zadręczam się tym pytaniem. Co zrobił mojej dziewczynce, co nadal jej robi? Czy Amelia jest w łapach jakiegoś zwyrodnialca, czy może miała szczęście w nieszczęściu i trafiła do rodziny, która pragnęła mieć dziecko za wszelką cenę, nawet kradnąc je innym rodzicom?
– Gdzie jesteś, maleńka? – szepczę, czując, że zaraz się rozpłaczę.
Tym razem to po części również przez tatę. Jego dobroć i troskliwość roztkliwiają mnie i osłabiają. Za każdym razem, kiedy mnie tuli jak dziecko, znowu się rozsypuję. Ale tego mu przecież nie powiem, bo złamałabym mu serce. Wiem, że mnie kocha i jestem mu za tę miłość wdzięczna.
Dziękuję mu za pieczywo i proszę, żeby pozdrowił ode mnie mamę, a potem zamykam za ojcem drzwi. Wiem, że mama od rana walczy z silną migreną i powinnam chyba do niej wpaść, zwłaszcza że rodzice mieszkają kilka ulic od naszego domu, ale czuję, że nie zdołam nawet przekroczyć progu, nie dziś.
Po tym, jak zostaję sama, wchodzę do pokoju Amelii, w którym wszystko wygląda tak jak w dniu, kiedy odwieźliśmy ją na stację przed szkolną wycieczką. Ulubiony hipopotam siedzi w fotelu przy oknie, łóżko jest starannie pościelone – poszwa i poduszki w owieczki, w jego nogach ulubiony różowy koc z pomponami. Na biurku szkolne zeszyty, piórnik i kolorowe pisaki, na parapecie bladożółty storczyk, który kupiłyśmy dwa tygodnie przed jej zniknięciem. Kwiat wciąż kwitnie, co uznaję za dobry znak. Ona do nas wróci, mówię sobie w duchu, wygładzając dłonią nieistniejące zagniecenia na pościeli.
– Bądź bezpieczna, dziecinko – szepczę. – Gdziekolwiek jesteś, bądź bezpieczna…
W południe do domu wpada Wojtek. Zazwyczaj o tej porze pracuje, bo jego firma remontowo-budowlana ma sporo zleceń, ale tym razem ma czas, żeby przed wyjazdem do kolejnego klienta wziąć prysznic i coś zjeść.
– Odgrzać ci zupę czy wolisz resztkę leczo? – pytam męża, kiedy z wilgotnymi włosami, w świeżo odprasowanej koszulce polo i jasnych spodenkach przed kolano zjawia się w kuchni.
– Ciebie bym schrupał, maleńka – mruczy, przyciągając mnie do siebie, i po chwili jego usta błądzą po mojej szyi.
Nie mam ochoty na seks, ale przecież wiem, jak Wojtek to lubi. Zanim zaginęła Amelia, nasze życie łóżkowe było idealne – kochaliśmy się przy każdej okazji, wszędzie, gdzie się dało, w każdej możliwej pozycji. Zaginięcie naszej córki zablokowało mnie na igraszki, odcięłam się od mojej cielesności, jakbym podświadomie chciała się ukarać za to, co spotkało naszą rodzinę, ale Wojtek wciąż ma na mnie nienasycony wręcz apetyt.
– Chodź! – Ciągnie mnie do salonu, a po drodze obejmuje, tuli, szepcze świństewka.
Kochamy się na sofie, a kiedy mąż dochodzi i po chwili się ze mnie zsuwa, oddycham z ulgą, że nie czuję już na sobie jego ciężaru.
– Będę dziś wcześniej, bo robota nam nie wypaliła. Skoczymy do pubu? Mirek i Olga zapraszają na nas na piwo – mówi, wkładając bokserki.
Jest taki idealny, myślę, przyglądając się jego nagiemu ciału. Wciąż bardzo go kocham i równie mocno pragnę, jednak każde nasze zbliżenie rodzi we mnie ból. Kochając się z nim, myślę o Amelii – być może nasza córka właśnie marznie, jest głodna, spragniona lub wykorzystywana, podczas gdy mąż doprowadza mnie do orgazmu.
– Daria, słyszałaś? Olga i Mirek zapraszają nas na piwo – powtarza.
– Słyszałam – mówię bez cienia entuzjazmu w głosie.
– I oczywiście nie masz ochoty tam iść – domyśla się.
– I tak nie mogę pić na lekach, które biorę. – Wzruszam ramionami.
– To zjesz duże frytki, pośmiejesz się z nami, zaśpiewasz coś. W piątki w Pijanym Kogucie jest karaoke, kiedyś je lubiłaś.
– Chryste, tylko nie tam. – Krzywię się, kiedy mąż wymienia nazwę pobliskiej knajpy. – Przecież tam będą tłumy…
– Ludzie są wszędzie, Daria. – Wojtek odgarnia mi włosy z czoła i całuje między brwiami, a zaraz później w czubek nosa. – Nie możesz do końca życia przed nimi uciekać – dodaje.
– Gapią się na mnie, nie rozumiesz? – syczę, wytrącona z równowagi jego moralizatorskim tonem. – Dla nich jestem lokalną atrakcją, matką, która, niczym bohaterka jakiegoś amerykańskiego filmu, straciła dziecko w niewyjaśnionych okolicznościach!
– Bzdury wygadujesz! To nasi sąsiedzi, znajomi i przyjaciele! W czerwcu miną dwa lata, nikt się już na ciebie nie gapi! – Wojciech podnosi głos, również sprawiając wrażenie poirytowanego.
– Okej, mniejsza z tym. Pójdę z tobą na piwo, zjem pieprzone frytki i postaram się zabawić – obiecuję mu dla świętego spokoju.
Ostatnio ciągle mu w czymś ustępuję. To wydaje mi się znacznie prostsze niż ciągłe potyczki słowne czy przerzucanie się wzajemnymi oskarżeniami.
Nie chciałam, żeby Amelia jechała wtedy do Trójmiasta. Ledwo wyszła z anginy, bałam się o jej zdrowie, wolałam ją mieć przy sobie, w domu. Ale Wojtek naciskał, mówił, że nad morzem nawdycha się jodu, pozwiedza, opali się. Sprawiał wrażenie ojca, który pragnie jak najlepiej dla jedynej córki, ale przecież wiedziałam, że chciał mieć wolny weekend, czas na sączenie drinków i erotyczny maraton ze mną, bez dziecka za ścianą. Nigdy nie powiedziałam mu tego wprost, ale przecież byłam pewna, że właśnie dlatego tak nalegał na jej wyjazd. Zawsze kochał Amelię, ale, w przeciwieństwie do mnie, nigdy nie miał nic przeciwko pozbyciu się jej na kilka godzin. Chętnie podrzucał ją swojej matce, moim rodzicom, a nawet zaprzyjaźnionym sąsiadom mającym córkę w tym samym wieku, a sam zasiadał przed plazmą i z piwem w dłoni dochodził do siebie po ciężkim tygodniu w pracy, jak to lubił określać. I w końcu udało mu się jej pozbyć. Na dobre, myślę i czuję, że ogarnia mnie wściekłość.
Gdyby tylko wtedy mnie posłuchał…
Gdyby Amelia została z nami w domu…
Gdyby tamten przeklęty dzień nigdy się nie wydarzył…
– Podgrzej mi tę zupę, jeśli możesz – prosi mąż, nieświadomy mętliku ponurych myśli pałętających się po mojej głowie.
Później na dłuższą chwilę znika gdzieś w głębi domu i zostaję sama.
Czekam w kuchni, aż zagrzeje się pomidorówka i przyglądam zawieszonemu na lodówce, namalowanemu kredkami obrazkowi. To ostatni rysunek naszej córki, łąka pełna kolorowych kwiatów, którą Amelia naszkicowała w ostatni wieczór przed swoim wyjazdem. Nad nią słońce, drzewo z rozłożystymi gałęziami i ptaki, w samym rogu obrazka samotny błękitny obłoczek. Wpatruję się w te kwiaty codziennie, sycę wzrok, znam każdą kreskę i pociągnięcie kredki. Wojtek nie znosi tego rysunku, mówi, że to upiorne nadal trzymać go na lodówce. Kłóciliśmy się o to tyle razy, że nie umiem już zliczyć. Upiorne? Upiornym byłoby zdjęcie obrazka, myślę i uśmiecham się do namalowanego przez córkę słońca. Była taka niewinna, nietknięta przez okrucieństwo tego świata, czysta. Co ją spotkało? Myślę o tym z chochlą w dłoni i znowu zaczynam płakać, tym razem nad garem zupy.
Wieczorem nie jest ani trochę lepiej.
Mirek to dobry kumpel mojego Wojtka, a jednocześnie jeden z jego dwóch wspólników. Pracują razem od ośmiu lat i są zżyci niemal jak bracia. Jego panna, Olga, jest głupia jak but, głośna i wulgarna – ma w sobie wszystkie cechy, których dosłownie nie trawię. Wiem jednak, że Wojtek bardzo ceni przyjaźń z Mirkiem, więc staram się być dla niej miła, a przynajmniej jawnie nie okazywać jej niechęci, co też uznaję za mój towarzyski sukces.
– Zajebiste, nie?! – Olga podsuwa mojemu mężowi pod sam nos swoje świeżo zrobione paznokcie z motywem płomieni i macha palcami, chwaląc się pracą ulubionej manikiurzystki, u której regularnie bywa na kawie, plotach i pazurach, jak to określa.
Przymknij się, pustaku, myślę i przygryzam wargę, żeby nie powiedzieć czegoś złośliwego. Wiem jednak, że trochę przeczę samej sobie – chcę, żeby ludzie dali mi żyć i nie przypominali ciągle tego, co się stało, ale też mam żal, że zachowują się lekko i swobodnie, podczas gdy we mnie nadal wszystko krzyczy, a z bólu chce mi się wyć.
– Są świetne – mówię więc, a Olga, która chyba nie spodziewała się komplementu z mojej strony, posyła mi niepewny uśmiech.
– Prawda? – Mruga do mnie. – Jak się trzymasz? – pyta chwilę później.
Widok kufla piwa w jej dłoni sprawia, że dosłownie w sekundę skacze mi ciśnienie.
– Wybacz, ale nie zamierzam rozmawiać o zaginięciu mojej córki w momencie, w którym ty chlejesz żywca i podjadasz orzeszki – rzucam przez zęby, a ona się zamyka.
– To nie było miłe, Daria – zwraca mi uwagę mój Wojtek tonem, jakim mógłby besztać krnąbrne dziecko. – Olga chciała tylko zapytać, jak się trzymasz, a ty…
– Dobrze, powiem ci, jak się trzymam! Wszystkim wam, kurwa, powiem, jak się trzymam! – wrzeszczę, a później strącam miskę z orzeszkami, wchodzę na masywny drewniany stół, prawie tracąc równowagę w butach na koturnach, i wrzeszczę: – Skoro wszyscy w tym pieprzonym mieście tak cholernie chcą wiedzieć, jak się trzymam, już mówię! Moja córka zaginęła i jest naprawdę strasznie, ale oczywiście świat dalej się kręci, więc chlejmy, pieprzmy się i śmiejmy, do upadłego! Tak, gapcie się! Gapcie się na matkę zaginionego dziecka, żebyście jutro mieli o czym opowiadać w robocie! – drę się, a w lokalu powoli milkną rozmowy i większość gości spogląda już wyłącznie na mnie.
Część z nich mi współczuje. Znają moją historię. Ci ludzie mieszkają przecież gdzieś nieopodal, a w ich oczach widzę litość przemieszaną z lekkim zażenowaniem. Inni natomiast mnie nie znają, ale mój wybuch sprawia, że są głodni sensacji, wpatrują się we mnie z zainteresowaniem, są ciekawi dalszego ciągu, który jednak nie następuje.
– Chodź, idziemy do domu. – Wojciech, który przy pomocy Mirka, ściągnął mnie ze stołu, narzuca mi na ramiona swoją ulubioną sportową marynarkę i trzymając mocno za ramiona, wyprowadza z knajpy.
Na zewnątrz jest chłodno, siąpi deszcz. Wzdrygam się z zimna, a mąż prowadzi mnie w stronę bramy i dalej, na pobliski skwerek.
– Stań tutaj, zadzwonię po taryfę – mówi, ale wyjmuję mu z ręki telefon.
– Chcę się przejść. To nie tak znowu daleko.
– Pada, jeśli nie zauważyłaś, i jest jakieś czternaście stopni.
– To nic – zapewniam go. – Po prostu już chodźmy – upieram się i po chwili ręka w rękę idziemy w stronę naszego osiedla.
Wiem, że mu zimno. Po tym, jak oddał mi swoją marynarkę, został w samej koszuli, która momentalnie wilgotnieje od mżawki, ale chyba mam to gdzieś. Wszystko mnie boli – serce, dusza, głowa. Chcę wyć z bezsilności albo na dobre zniknąć.
– Jutro jedziemy pod Ostródę, pamiętasz? – przypomina mi. – Spotkać się z Izą i Robertem, mówiłem ci.
– Pamiętam, czemu miałabym zapomnieć? Nie jestem aż tak pierdolnięta, jak ci się czasem wydaje. Twoja żona wariatka jeszcze kojarzy pewne fakty – rzucam kąśliwie, a Wojtek gniewnie parska.
– Tylko ci przypomniałem, to nic takiego. Ale zrozumiem, jeśli nie będziesz miała ochoty, żeby tam ze mną jechać.
– Ależ jedźmy, czemu nie? – Uśmiecham się krzywo.
Nie wiem, czy jestem sadystką, czy po prostu złym człowiekiem, ale nagle pociesza mnie myśl, że jutro poznam inną kobietę, która przeszła przez podobne piekło. Matkę zaginionej bez wieści dziewczynki, która cierpi tak samo, jak ja. Nie mnie jednej los rozdał takie paskudne karty, myślę i czuję coś na kształt mściwej satysfakcji, ale zaraz później wyrzuty sumienia. Ciekawe, czy się polubimy? Zastanawiam się nad tym. Czy faktycznie połączy nas jakaś nierozerwalna nić porozumienia, czy może wręcz przeciwnie – mimo podobnych przeżyć okażemy się po prostu czwórką zupełnie obcych ludzi, którzy nie mają zbytnio o czym rozmawiać?