To, co utracone - ebook
To, co utracone - ebook
Charlotte nie miała łatwego dzieciństwa. Porzucona przez rodziców, tułała się po rodzinach zastępczych. Wreszcie los się do niej uśmiechnął i znalazła dom u zamożnego małżeństwa, które postanowiło ją adoptować.
Po kilku latach do rodziny dołącza Julian, zbuntowany dzieciak, również przygarnięty przez Harissów. Niepozorna i nieśmiała Lottie zaprzyjaźnia się z chłopakiem, który staje się dla niej bezpieczną przystanią. Ale z czasem jej niewinne uczucie do przybranego brata ulega zupełnemu przeobrażeniu. Dziewczyna bez pamięci zakochuje się w Julianie i z zaskoczeniem odkrywa, że też nie jest mu obojętna.
Mimo że nie są prawdziwym rodzeństwem, tak są przez wszystkich postrzegani, dlatego muszą ukrywać swoje zakazane uczucie.
Gdy prawda wychodzi na jaw, chłopak ucieka z domu i ginie po nim wszelki ślad. Zdruzgotana Charlotte nie może o nim zapomnieć, ale powoli układa sobie życie u boku kogoś innego.
I właśnie wtedy powraca Julian, a świat dziewczyny ponownie wywraca się do góry nogami.
Gdzie przez te wszystkie lata się ukrywał i dlaczego właśnie teraz postanowił pojawić się w rezydencji rodziców?
Czy Lottie jest gotowa na to, żeby ponownie zatracić się w chłopaku, który przed laty ją porzucił?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8231-328-4 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wskazówki zegara niemal stały, sprawiając, że Charlotte – wręcz przeciwnie – nie potrafiła usiedzieć w miejscu. Co chwilę podbiegała do wychodzącego na podjazd okna i wypatrywała świateł samochodu. Jak cień podążał za nią pięcioletni brat, któremu udzieliło się to podekscytowanie. Dochodziła osiemnasta, a na dworze zapadł zmierzch. Korytarze rezydencji tonęły w mroku, ale jej to nie przeszkadzało. Nie bała się ciemności, co zawdzięczała miesiącom spędzonym w sierocińcu. Wciąż pamiętała specyficzny, duszący zapach tego miejsca wżarty w stare mury. Gdyby miała go opisać, powiedziałaby, że czuć było jednocześnie medykamenty, środki do czyszczenia podłóg, wilgoć i starość. Nieprzyjemna woń osiadała na ubraniach i trudno było ją wywabić.
Piętro, na którym znajdował się jej poprzedni pokój, pozbawione było kolorów, a gdy tylko przekraczała próg pomieszczenia, odnosiła wrażenie, jakby jakaś niewidzialna siła wysysała z niej radość i nadzieję. Zostawała tylko wszechobecna szarość. Pokrywała ściany, drzwi oraz podłogę wyłożoną linoleum. Nawet żaluzje i zasłony, którymi tłamszone były promienie słoneczne, miały smutną barwę. Lottie rzadko wracała wspomnieniami do tamtych chwil, gdy czuła się jak zbędny mebel, który próbowano przestawiać, aby dopasować go do wnętrza, a gdy się to nie udawało, wystawiano tuż obok kontenera na śmieci.
Mimo upływu czterech lat dokładnie potrafiła odtworzyć moment, w którym poznała państwa Harrisów. Wyglądali zupełnie inaczej niż jej dotychczasowi rodzice zastępczy. Nie byli zmęczeni, spoceni i ciągle niezadowoleni jak Bradleyowie, z trudem opiekujący się czwórką hałaśliwych dzieciaków. Nie przypominali również Daviesów, którzy uśmiechali się sztucznie, a tak naprawdę zależało im jedynie na pieniądzach, otrzymywanych za opiekę nad sierotami. Tego dnia, gdy Timothy oraz Victoria pierwszy raz przekroczyli próg sierocińca, nadzieja zaczęła ponownie kiełkować w popękanym serduszku Charlotte.
Dlatego tak jej zależało na tym, aby chłopiec, który miał z nimi zamieszkać, poczuł się od razu chciany. Podejrzewała, że skoro został adoptowany dopiero w wieku dwunastu lat, musiał mieć o wiele więcej przykrych doświadczeń niż ona. Upewniła się jeszcze raz, że w jego pokoju wszystko ustawione jest idealnie, i poprawiła poduszki na łóżku. To przybrana matka wybierała meble oraz dodatki i choć sporo można było o pani Harris powiedzieć, to z pewnością nie to, że brakowało jej gustu.
– Lottie! Lottie już są! – Krzyk Alexa przywrócił ją do rzeczywistości.
– Chodź! – Głośno załomotała w drzwi prowadzące do sypialni siostry i zbiegła na dół.
Po piętach dreptał jej Alexander, a po chwili dołączyła do nich Isabella, zdecydowanie niepodzielająca ekscytacji rodzeństwa. Dotąd była najstarsza, a wraz z pojawieniem się nowego podopiecznego traciła ten status, wiążący się z pewnymi przywilejami.
Trójka dzieci ustawiła się w równym rządku, wpatrując się w drzwi.
– Przyjechali? – Angela stanęła przy nich i przybrała surowy wyraz twarzy, przez co bardziej kojarzyła się z guwernantką niż gosposią zajmującą się sprzątaniem, jeżdżeniem po zakupy, praniem i segregowaniem korespondencji.
Charlotte nie zdziwiło, że matka nie pofatygowała się na dół. Od rana narzekała na migrenę, z powodu której zamknęła się w sypialni tuż po obiedzie.
Nagle drzwi się otworzyły i pojawił się w nich dwunastolatek. Miał taką minę, jakby właśnie postanowił znienawidzić cały świat. Był zdecydowanie zbyt chudy, a przydługie włosy wpadały mu do oczu, przez co musiał je bez przerwy odgarniać. W dłoniach ściskał reklamówkę z całym swoim dobytkiem i patrzył wokół nieufnie. Tuż za nim podążał Timothy Harris.
– Julian, to są Isabella, Charlotte oraz Alexander – przedstawił wszystkich. – Mówiłem ci o nich. Kochani, to wasz brat, Julian.
Najmłodszego z tej gromadki na widok nieznajomego opuściła odwaga i schował się za plecami Lottie. Jak zwykle to Isabella przejęła ster i zarzuciła Juliana pytaniami o to, czy mieszkał dotąd w Ohio, jak podoba mu się Pigeon Creek i co ciekawego zobaczył po drodze. Nie odpowiedział na żadne z nich, łypiąc nieufnie na zgromadzonych, którzy mieli stać się jego rodziną. Trwał w kompletnym bezruchu, zaciskając pięści z taką siłą, że aż pobielały mu knykcie.
– Jestem Angela – odezwała się gosposia. – Gdybyś czegoś potrzebował, możesz zwrócić się do mnie. Najczęściej kręcę się na parterze.
To także pozostało bez odpowiedzi. Chłopiec nadal tylko patrzył, zupełnie jakby oceniał, czy tu pasuje.
– Isabello, może zaprowadzisz brata do jego sypialni? – zwrócił się do jedenastolatki Timothy.
– Chodź. Spodoba ci się tam. – Wyciągnęła w jego stronę rękę, ale ją odtrącił, a wtedy zrobiła wielkie oczy i cofnęła się niepewnie.
– Wybieram ciebie – oznajmił znienacka Julian, patrząc wprost na Charlotte.
– Coo? – wyjąkała, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.
– Chcę, abyś to ty pokazała mi pokój, myszo.
– Nie jestem gryzoniem! Mam na imię Charlotte – zaprotestowała od razu.
– Dla mnie już zawsze będziesz Myszą.
– Niby czemu? – Zmrużyła wściekle oczy.
– Bo jesteś taka mała, że wszędzie dasz radę się wcisnąć, a do tego wyglądasz na kogoś, kto nie lubi się dopasowywać. No i jesteś boso. – Wskazał jej stopy.ROZDZIAŁ 1 CZTERNAŚCIE LAT PÓŹNIEJ
Skacząc na jednej nodze, starałam się ominąć porozrzucane wszędzie ubrania, skupiając się na szukaniu drugiego buta. Zajrzałam pod łóżko, przetrząsnęłam szafę w sypialni, a także przełożyłam poskładane pranie ściągnięte tydzień wcześniej z suszarki. Wszystko na próżno, beżowej szpilki nigdzie nie było. Spojrzałam na zegarek i zmełłam w ustach przekleństwo. Jeśli zaraz nie wyjdę, znowu się spóźnię, co wiązało się z wysłuchaniem wykładu na temat tego, dlaczego w wieku niemal dwudziestu czterech lat powinno się przykładać większą wagę do punktualności. No cóż. Ja z pewnością punktualna nie byłam.
Spanikowana rozejrzałam się po zabałaganionym pokoju, zastanawiając się, gdzie bym leżała, gdybym była szpilką z najnowszej kolekcji Jimmy’ego Choo. Ta taktyka, niestety, nie przyniosła spodziewanego efektu, dlatego zrezygnowana postawiłam na czółenka, nijak nie pasujące do grafitowych spodni i kremowej bluzki ozdobionej perełkami. Zdawało się, że nawet Pan Gatsby myśli podobnie, bo obwieścił to kilkoma głośnymi miauknięciami.
– Wiem – rzuciłam zniecierpliwiona. – Zamiast krytykować, mógłbyś pomóc szukać.
W ramach odpowiedzi mój dwuletni ragdoll okręcił się kilkukrotnie wokół własnej osi i zwinął w kłębek na stercie czystych ubrań. Pokręciłam zrezygnowana głową – naprawdę liczyłam na choć minimalne wsparcie. Włożyłam beżowy płaszcz i owinęłam się kaszmirowym szalem.
Wychodząc z mieszkania, zatrzymałam się przed lustrem w przedpokoju i wygładziłam upięte w luźny kok włosy. Podobał mi się sposób, w jaki podczas ostatniej wizyty w salonie fryzjerka przyciemniła pasma u nasady, a rozjaśniła końce. Dzięki temu twarz nabrała wyrazistości i w moim mniemaniu przestała być taka pospolita.
Chwyciłam teczkę z dokumentami i wybiegłam na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi. Odpięłam różowego holendra, mój ulubiony środek transportu, i ruszyłam w kierunku High Street. Na szczęście od Muzeum Naturalnej Historii Świata i Ohio dzieliło mnie jedynie sześć przecznic, zatem istniała jeszcze szansa, że dotrę na spotkanie o czasie lub tylko minimalne spóźniona.
Właśnie rozpoczął się październik, a jesień już na dobre zadomowiła się w Akron. Liście drzew przybrały żółtą i czerwoną barwę, sprawiając, że całe miasto zdawało się mniej szare. Dziś był czwartek i choć od początku tygodnia bez przerwy lało, tym razem los okazał się dla mnie łaskawy, bo z pochmurnego nieba nic nie kapało na głowę. Błyskawicznie pokonałam dzielącą mnie od muzeum odległość i przypięłam jednoślad do stojaka, znajdującego się na dziedzińcu olbrzymiego gmachu. Przed wejściem tłoczyli się uczniowie, którzy przyjechali tu w ramach wycieczek. Minęła dłuższa chwila, gdy w końcu stanęłam przed idealnie umalowaną i uczesaną brunetką, siedzącą przy okienku z napisem „kasa”.
– Kolejka jest. – Obrzuciła mnie lekceważącym spojrzeniem.
– Tak, dzień dobry, wiem. O dziewiątej mam mieć spotkanie z dyrektorem Tremblayem – wyjaśniłam, kątem oka spoglądając na duży zegar, bezlitośnie pokazujący, że już się spóźniałam.
– W sprawie pracy? – Dziewczyna nieco się ożywiła. – Dyrektor nie lubi niepunktualnych. Leć szybko na trzecie piętro. Tam jest winda. – Wskazała na drzwi za moimi plecami. – I pośpiesz się!
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością. Przeznaczenie jednak nade mną czuwało, ponieważ gdy tylko nacisnęłam przycisk, drzwi się rozsunęły. Z ulgą wskoczyłam do środka i po chwili już jechałam do biura. Wzięłam głęboki wdech i podczas tej krótkiej przejażdżki powtórzyłam wszystkie formułki, jakie powinna znać najlepsza kandydatka na stanowisko młodszego muzealnika. Gdyby ktoś zapytał, gdzie widzę się za pięć lat, z całą pewnością jakiekolwiek muzeum byłoby na samym końcu listy. Od zawsze interesowałam się rękodziełem i bez trudu potrafiłam z niczego stworzyć wszystko. Jednak to nie była prawdziwa praca, przynajmniej nie dla mojej matki.
Wysiadłam na trzecim piętrze i pospiesznie pokonałam odległość dzielącą mnie od pokoju numer sto jeden. Ciekawe, według jakich zasad tworzyli numerację. Szczerze wątpiłam, aby było tu aż tyle pomieszczeń, aby dało się dobić do setki. Zegar wskazywał dziewiątą osiem, gdy trzęsąc się ze zdenerwowania, zapukałam – głośno i stanowczo, tak jak uczyła mnie Victoria. Według jej filozofii na drodze do upragnionego celu wszystko ma znaczenie.
Nie minęła nawet chwila, gdy zostałam zaproszona do środka przez uśmiechniętą kobietę w średnim wieku. Przecięłyśmy niewielką poczekalnię z rzędem krzeseł pod ścianą i stojącym przy oknie biurkiem, na którym piętrzyły się dokumenty, i weszłyśmy do gabinetu mieszczącego się po lewej. To pomieszczenie wyglądało zupełnie jak w filmach. Gdyby było o połowę mniejsze, i tak robiłoby piorunujące wrażenie. Ogromne masywne biurko, butelkowa zieleń, obrazy w mosiężnych ramach i wszechobecne ciemne brązy sprawiały, że było tu trochę ponuro.
– Charlotte, już myślałem, że nie przyjdziesz. – Elijah Tremblay skierował się w moją stronę z wyciągniętą dłonią i szerokim uśmiechem.
– Przepraszam, trochę się pogubiłam na dole – gładko skłamałam.
Uścisnęłam jego rękę i odwzajemniłam uśmiech.
– Zapraszam, zapraszam. – Objął mnie delikatnie i poprowadził do głębokiego fotela stojącego przy biurku. Sam zajął miejsce po drugiej stronie. – Cindy, zrób nam proszę kawę.
– Oczywiście. – Kobieta skinęła głową i zniknęła za drzwiami.
– Victoria przesłała mi twoje CV i list motywacyjny. Przyznam, że właśnie kogoś takiego szukamy. Kończyłaś edukację o rodzinie i naukach konsumenckich na Stanowym Uniwersytecie Ohio, do tego miałaś praktyki w Muzeum Sztuki imienia Kennedy’ego, a od skończenia studiów pracujesz w Centrum Edukacji dla Dzieci i Młodzieży – czytał z trzymanych przed sobą kartek. – Dlaczego chcesz przejść do nas? – Wyprostował się i zaczął bacznie mnie obserwować.
– Myślę, że potrzebuję zmiany, a oferowane stanowisko jest doskonałą szansą na samorozwój. Z wielką przyjemnością będę współpracowała przy tworzeniu oferty muzealnych lekcji, tras i warsztatów. Jest tu świetna ekspozycja stała, a do tego jeszcze wystawy okresowe, które przyciągają zwiedzających różnorodnością – recytowałam z pamięci wyuczone formułki.
– Victoria nie przesadzała, mówiąc, że zna kogoś idealnego na to stanowisko.
Drzwi się otworzyły i pojawiła się Cindy, niosąc tacę z dwiema kawami, mleczkiem oraz cukiernicą. Postawiła ją na biurku, po czym cicho wycofała się do swojego biura.
– Przejdźmy może od razu do kwestii kluczowych. Szukamy kogoś, kto przygotuje ofertę dla szkół, ale zadba także o urozmaicenie wystaw czasowych. Dla odwiedzających muzeum jest czynne od wtorku do soboty w godzinach od dziesiątej do dwudziestej. Nasi muzealnicy pracują od poniedziałku do piątku od dziewiątej do szesnastej oraz w dwie soboty w miesiącu. Czy odpowiada ci taki system?
– Tak, jak najbardziej – przytaknęłam.
– Możemy zaoferować cztery tysiące czterysta dolarów miesięcznie, pełen pakiet zdrowotny oraz darmowe bilety do naszego muzeum dla rodziny. Mamy też owocowe czwartki.
– To bardzo dobra oferta – oceniłam szybko.
Teraz zarabiałam o osiemset dolarów mniej, miałam podstawowe ubezpieczenie medyczne i żaden dzień tygodnia nie był owocowy.
– Świetnie. Cindy przygotuje umowę i umówi spotkanie, aby dopełnić wszystkich formalności. Kiedy możesz zacząć? – Elijah chwycił filiżankę i upił spory łyk.
– W Centrum wiedzą, że szukam czegoś innego i nie powinni robić problemów z moim odejściem.
Prawda była taka, że lubiłam swoje warsztaty, przede wszystkim te dla dzieci z biedniejszych rodzin. Widziałam, jaką frajdą sprawiało im przygotowywanie wyklejanek, nauka origami czy haftu, zwłaszcza że ich opiekunów nie było stać na opłacanie dodatkowych zajęć.
– Co u Victorii? Nie pamiętam, kiedy ostatnio się widzieliśmy. – Zamyślił się. – Chyba na gwiazdkowym balu dobroczynnym.
– Z tego, co wiem, to wszystko u niej dobrze. Jest dość zajęta, odkąd tata przeszedł na emeryturę.
– Ano tak, no tak. W końcu teraz sama musi prowadzić rodzinny biznes. Ale znając ją, jest w swoim żywiole.
Timothy Harris wcale nie chciał rezygnować z pracy w fabryce opon, zwłaszcza że było to jego najukochańsze dziecko, ale został do tego zmuszony przez lekarzy. W wieku sześćdziesięciu sześciu lat miał za sobą dwa zawały i istniało spore ryzyko, że kolejny może go zabić. Dla kogoś, kto całe życie coś robił, emerytura stanowiła prawdziwy koszmar. Teraz zaś Harrison’s Tires przeszło we władanie Victorii i byłam ciekawa, czy przedsiębiorstwo przetrwa te rządy.
Osłodziłam kawę i dolałam do niej śmietankę, po czym wypiłam zawartość zielonej filiżanki prawie na raz. Po informacji, że zostałam zatrudniona, żołądek przestał przypominać ciasny supeł.
Pół godziny później, gdy stałam w kolejce do samoobsługowej kasy w Walmarcie, zadzwonił mój telefon. Nie musiałam patrzeć na ekran, bo wiedziałam, kogo zaraz usłyszę. Westchnęłam głęboko, starając się nie denerwować. Przy takiej dawce stresu niedługo będę siwiuteńka. Wyłowiłam smartfon z torebki i przyłożyłam do ucha.
– Cześć, Victorio – starałam się brzmieć radośnie.
Jedna z zasad brzmiała, że nie mogliśmy zwracać się do niej „mamo”, bo, jak uznała, bardzo ją to postarzało.
– Dlaczego o tym, że dostałaś pracę, dowiaduję się od Elijah, a nie od ciebie? – W jej tonie dominowały złość i urażona duma.
– Przecież bym zadzwoniła. Chciałam po prostu wrócić do domu… – wyjąkałam.
– W końcu znajdziesz się na odpowiednim stanowisku. To ważna, a wręcz przełomowa chwila, a ty nie chcesz się nią dzielić z najbliższymi! – prychnęła, ale już nieco mniej obrażona. – Nie tak cię wychowałam.
– Do taty też jeszcze nie dzwoniłam. Isabella i Alex również nie wiedzą – wspomniałam o przybranym rodzeństwie. – Muszę zapłacić za zakupy…
– Oczywiście. Chciałam ci tylko pogratulować normalnej pracy. W twoim wieku bieganie za jakimiś patologicznymi smarkaczami nie uchodzi. Dobrze, że się dowiedziałam, że Elijah kogoś szuka.
Nim zdążyłam coś na to odpowiedzieć, rozłączyła się.
Byłam adoptowana, a Victoria i Timothy nigdy tego nie ukrywali. Długo starali się o własne dzieci, ale żadna z metod nie zadziałała. Najpierw przygarnęli Isabellę, o rok ode mnie starszą. Potem w ich domu pojawiłam się ja, następnie pięć lat młodszy ode mnie Alexander, a na końcu najstarszy z nas – Julian. Jednak o nim nie wolno było rozmawiać. Zniknął z naszego życia, gdy jeszcze chodziłam do szkoły średniej. Reszta Harrisów odetchnęła wtedy z ulgą, ale nie ja. Mnie jego nagłe odejście złamało serce, a najgorsze, że nikomu nie mogłam tego powiedzieć.ROZDZIAŁ 2
Pakowałam rzeczy do tekturowego pudła i coraz bardziej się dziwiłam, ile niepotrzebnych szpargałów człowiek może uzbierać przez dwadzieścia trzy miesiące. Dokładnie tyle czasu minęło, odkąd pierwszy raz przestąpiłam próg Centrum Edukacji dla Dzieci i Młodzieży, które mieściło się w Akron. Z pewnością najlepszym, co mnie tutaj spotkało, okazało się poznanie Valerii. Byłyśmy w tym samym wieku, co pomogło nam nawiązać świetny kontakt już pierwszego dnia.
– Nie wierzę, że nie będziemy chodziły na kawę i te okropne parówki w bułce do budki za rogiem. – Moja przyjaciółka opierała się o ścianę i przypatrywała mi z nieskrywanym żalem.
Mimo że urodziła się w Stanach, nazywanie czegokolwiek do jedzenia „gorącym psem” było dla niej nie do pomyślenia.
– Myślę, że Joshua z chęcią potowarzyszy ci w tych wyprawach – wymieniłam imię naszego kierownika. Od wielu tygodni próbował się umówić z Val na kawę, ale do tej pory zręcznie go zbywała.
– Taaa, nie wątpię. – Zaśmiała się i podeszła, aby mnie wyściskać.
– Spokojnie, przecież nie wyprowadzam się do innego stanu. Nadal będziemy się widywać. – Przytuliłam ją mocno.
– Nawet się nie waż znaleźć sobie innych przyjaciół. – Pogroziła mi palcem, gdy już wypuściła mnie z objęć.
– Nie mam takiego zamiaru, a na razie planuję wylegiwać się na kanapie przez najbliższy miesiąc.
Właśnie tyle liczyła przerwa pomiędzy zakończeniem jednej a rozpoczęciem drugiej pracy. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz miałam urlop, dlatego pomysły na wykorzystanie tego czasu mnożyły mi się w głowie.
Z sentymentem rozejrzałam się po sali, w której prowadziłam zajęcia z historii Ohio, a także warsztaty plastyczne, podczas których uczyłam podopiecznych rozmaitych technik szycia, ozdabiania i układania kompozycji. Tę część lubiłam najbardziej, zwłaszcza jeśli mogłam używać igły i nici. Wtedy nawet kompletny bałagan, jaki dzieci zazwyczaj po sobie zostawiały, nie psuł mi humoru. Pomieszczenie nie było duże, przypominało raczej szkolną klasę z ławkami, drewnianymi krzesłami i biurkiem. Na jednej ze ścian wisiała biała tablica, a na bocznej znajdował się regał wypełniony pracami podopiecznych. W tygodniu odbywały się tu warsztaty dla uczniów szkół podstawowych, natomiast popołudniami i w weekendy do Centrum przychodziły dzieci mieszkające w okolicy.
– Wiedziałem, że ta chwila nadejdzie wcześniej czy później. – Męski głos przywrócił mnie do rzeczywistości. – Będzie nam ciebie brakowało, zwłaszcza dzieciakom.
– To bardzo miłe, Joshua. – Uśmiechnęłam się do szefa.
Josh dobiegał trzydziestki. Średniego wzrostu, szczupły, z pokaźnym zarostem. Sprawiał wrażenie kompetentnego, choć ja kierowałabym ośrodkiem w nieco inny sposób. Niejeden raz dochodziło między nami do spięć, gdyż nie zgadzaliśmy się w kwestii programu zajęć, ale zawsze potrafiliśmy w cywilizowany sposób rozwiązywać problemy.
– Obyś w nowym miejscu spotkała równie zajebistych ludzi co w tym. – Bez żadnego ostrzeżenia zamknął mnie w uścisku.
– Trzymaj się, Lottie. – Pozostali pracownicy również przyszli się pożegnać, przez co poczułam, jak wilgotnieją mi oczy. Nie planowałam urządzania łzawych scen, ale zachowanie wszystkich naprawdę mnie wzruszyło.
Oprócz mnie ośrodek zatrudniał jeszcze trzech innych animatorów, pomagało także kilkoro wolontariuszy, zbierających dzięki temu punkty potrzebne do aplikowania na studia.
Josh zaniósł mój karton na parter i pomógł mi umieścić go na bagażniku roweru. Powinnam sprawić sobie auto, ale powiedzieć, że kierowca był ze mnie fatalny, to jakby nic nie powiedzieć. Egzamin zdałam dopiero za trzecim podejściem i mimo że miałam sporo wyjeżdżonych godzin, nadal nie czułam się za kierownicą zbyt pewnie.
– To co? Idziemy na ostatnią bułkę z parówką? – Val uśmiechnęła się z nadzieją.
– Przekonałaś mnie. – Schwyciłam ją pod rękę.
– Nie zabierzecie mnie ze sobą? – Nasz kierownik wyglądał, jakbyśmy właśnie ukradły mu szczeniaczka.
– A co tam! Skoro to mają być nasze pożegnalne parówki, niech będzie hucznie. – Przyjaciółka pociągnęła go za rękaw.
U Sama to nieco obskurny food truck, w którym kiedyś sprzedawano taco. Nowy właściciel nie usunął wszystkich starych reklam. Dlatego obok naklejki z menu, w którym znalazły się hot dogi, corn dogi, hamburgery i frytki, widniały obrazki przedstawiające meksykańskie specjały.
Zamówiliśmy trzy porcje, za które zapłacił mój już były szef, i po chwili staliśmy przy wysokim stoliku z parasolką i jedliśmy średnio dobrą bułkę z parówką, zapijając ją kawą.
– Co będziesz tam robić? – przerwał ciszę Joshua.
– W muzeum? – upewniłam się, że chodzi mu o moje nowe stanowisko.
– Mhm. – Odgryzł spory kawałek hot doga i zaczął powoli go przeżuwać.
– Będę współtworzyć program dla szkół i pomagać przy wystawach czasowych, a także próbować namówić właścicieli eksponatów, aby to właśnie u nas je wystawili – wyjaśniłam pokrótce.
– Czyli to, co u nas, plus milion innych rzeczy, ale bez kontaktu z dziećmi – podsumowała moją wypowiedź Valeria.
Wiedziała, że to prowadzenie warsztatów sprawiało mi największą frajdę. Rozstanie z podopiecznymi było czymś, z czym nie do końca jeszcze się pogodziłam.
Romeo, save me, I’ve been feeling so alone. I keep waiting for you, but you never come. Is this in my head? I don’t know what to think.
Taylor Swift i jej Love Story przerwało naszą rozmowę. Joshua wyciągnął telefon z kieszeni i momentalnie zmarszczył nos.
– Tak, kierownik nie może nawet na pięć minut opuścić posterunku, żeby coś nie wybuchło – mruknął i wpakował do ust resztę hot doga. – Do zobaczenia, Lottie. Mam nadzieję, że w nowej pracy uda ci się wspiąć na sam szczyt – pożegnał się i ruszył w kierunku Centrum, jednocześnie przykładając do ucha komórkę.
– Nie wierzę, że przez ten cały czas potrafił zachowywać się jak przyzwoity człowiek – skomentowała Valeria.
– Przestań, wcale nie jest taki zły.
– Raz postawił ci parówkę w bułce i już zapomniałaś, jaki potrafi być wredny? – wytknęła mi.
– Nie zapomniałam, ale ma też swoje dobre strony. – Wzruszyłam ramionami.
– Lepiej powiedz, jak tam idzie ci z Wyattem.
– Wrrrr.
Wyatt to syn przyjaciół moich rodziców. Z nieznanych mi powodów Victoria uparła się, że powinniśmy zostać parą. To ona umówiła mnie z tym dwudziestoośmioletnim psychiatrą. Facet nie był brzydki, a wręcz mógł uchodzić za przystojnego, jednak po czterech miesiącach randek śmiało dało się stwierdzić, że brakowało między nami chemii. Nie oszukujmy się – to nie tylko mały problem, nad którym mogliśmy popracować. Tak naprawdę Wyatt Moore w ogóle mnie nie pociągał, a wysłuchiwanie jego wykładów o wpływie platform streamingowych na nasze samopoczucie było powyżej moich możliwości.
– Powinnaś z nim zerwać. Dla dobra własnego zdrowia psychicznego. – Val wzięła spory łyk kawy.
– Planuję to zrobić, ale nie wiem jak… Aktualnie jest w Tennessee na konferencji.
– Może umrze tam z nudów i kłopot sam się rozwiąże? – zażartowała.
– Pamiętaj, że jest jeszcze Victoria – bąknęłam.
– Może już czas, abyś z nią pogadała o tym, że aranżowane małżeństwa były modne kilka wieków temu?
– To nie jest takie proste. – Pokręciłam zrezygnowana głową.
– Skarbie, to, że cię przygarnęli, gdy byłaś dzieckiem, nie oznacza, że jesteś im coś winna. Nie możesz spieprzyć sobie życia tylko dlatego, że twoja matka uważa, że wie wszystko lepiej od ciebie. Nie powinnaś wyjść za kogoś, do kogo czujesz jedynie niechęć.
– Nieprawda – zaprotestowałam. – Wyatt nie jest taki zły. Jest po prostu…
– Nudny i skupiony na sobie, wszystko analizuje i uwielbia włazić w tyłek twoim starym?
– Jak wróci, zdecydowanie muszę z nim porozmawiać.
– I w końcu mówisz z sensem. Zasługujesz na kogoś lepszego niż Pan Diagnoza.
W tym momencie mój telefon zapiszczał, informując o nadchodzącym mailu. Otworzyłam wiadomość i aż zamrugałam zdumiona.
– Co jest? – Valeria z zaciekawieniem zajrzała mi przez ramię.
– Victoria organizuje zjazd rodzinny. Wszyscy mają pojawić się w rezydencji przed piątkiem.
– I wysłała ci zaproszenie mailem?
– Moja rodzina nigdy nie była normalna.