To czego nie widać - ebook
Pewnego losowego dnia nastoletniego Artura dopada nadzwyczajny sen, determinując wachlarz chwytających za nerwy i serce przygód. Przez kilka następujących po sobie nocy nachodzą go kolejne rozmyte w złudną rzeczywistość mary… by niepokojące doznania z nagła prysły, przywracając mu spokój ducha. To czas, w którym zawiera pamiętną znajomość z dwiema zgrywnymi rówieśniczkami u boku franta przyjaciela Mateusza. Przypadkowe spotkanie z upływem roku rodzi coś więcej niż tylko przyjaźń. Jednak ubiegłe kurioza powróciły, definiując dosadnie swe ciemne oblicze wiążące się z kresem chłopaka…
Faktorami jego nieszczęść są dwie budzące odmienne doznania postacie o mrocznych fizjonomiach: nieziemska forma wzorem niepodobna do niczego; blady sąsiad o ekscentrycznych zwyczajach kojarzący się wieloznacznie.
To powieść z humorem, przeplatana doraźnymi nastrojami lęku, powłócząca nieuchronnie w stronę cienia. Osobliwy świat pełen emocji wrażliwego młodego chłopaka pod pieczą empatycznej i rzutkiej opiekunki Anny, z którą trwa od niepamięci…
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68432-49-7 |
| Rozmiar pliku: | 728 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dlaczego pokój wypełnił się tak przenikliwym chłodem? I skąd ten przeciąg? Przecież okna były zamknięte. – Wypowiadając w myśli ostatnie słowo, odniósł wrażenie, że znajduje się na świeżym powietrzu.
Po chwili zignorował to uczucie, uznał je za niedorzeczność. Jego powieki były ciężkie, jakby miały pozostać zamknięte na wieczność. Czuł, że są sklejone, co w niczym mu nie przeszkadzało. Nie miał zamiaru ich otwierać – przynajmniej na razie. Wyzwolony impuls zaczął jednak kiełkować, rozwijając zdeformowane liście przeczuć, pnące się po ledwie wyrośniętych łodygach niepewności, wysączając wewnętrzny spokój i pochłaniając jednorodny chaos myśli. Intuicja wypierała stan ograniczonej – bądź pozornie ograniczonej – świadomości. To nie mogły być złudne doznania, czuł na sobie lekki powiew.
Leżał tak, jak mu się wydawało, kilka chwil. Jego ciało – ciężkie jak powieki, zrośnięte z łóżkiem, sprawiało wrażenie, jakby miało spoczywać w nim po wsze czasy, niczym nieboszczyk w drewnianym łożu, kilka stóp pod ziemią, ogarnięty głuchą, nieprzenikliwą, ciszą kołyszącą do snu. Z każdą chwilą odczuwał jednak narastający niepokój. Chłód i wcześniejsza myśl, że znajduje się na świeżym powietrzu, wzmagały się, odbierając mu stopniowo możliwość kontynuowania namiastki śmierci.
Jak nie zamknę tego niewzruszonego niczym okna – bo musi to być otwarte okno, nie ma innej możliwości – to mogę pożegnać się ze snem – pomyślał i, nie otwierając oczu, postawił stopę na… miękkim. Puszystym. Wilgotnym… W tej chwili ciepło z jego wnętrza rozeszło się po całej skórze: od opuszków palców stóp po czubek głowy. Jednocześnie umysł wypełnił purpurowy, bezkresny rozbłysk otępienia zmieszanego z szokiem. Przez chwilę, trwającą kilkanaście sekund, a być może znacznie dłużej, próbował opanować bicie serca, które sprawiało wrażenie dzikiego szczura usiłującego wydostać się z klatki, tłoczącego rozgrzaną krew po zdrętwiałych członkach.
W momencie częściowego opanowania wewnętrznego łomotu, gdy „wapń na powrót zaczął odpływać do kości”, a ciało przestało być jednolitą masą zesztywniałego kręgosłupa, począł czym prędzej rozklejać powieki i przetarł je palcami. Chciał natychmiast ujrzeć, gdzie tak naprawdę się znajduje. Gdy wzrok odzyskał względną ostrość, powoli się rozejrzał, głęboko oddychając. Po chwili zamknął oczy, wziął jeszcze głębszy oddech i wypuścił powietrze. Następnie rozwarł powieki i ogarnął go tymczasowy, wymuszony spokój. Nie zapomniał przy tym o ostrożności – okoliczności, w jakich się znalazł, kazały mieć się na baczności. Nie chciał wykonywać gwałtownych ruchów.
Rozejrzał się ponownie: otaczał go dębowy las. W górze ujrzał niewyraźny zarys księżyca usiłującego przebić swą poświatę przez mgłę osiadłą tuż nad koronami rozłożystych gałęzi. Drzewa – potężne, strzeliste kolumny, o niezwykle grubych pniach – wzbijały się tak wysoko, że zdawały się dosięgać odległego krańca nieba. Wydawało się, że pewnego dnia spowiją swym mrokiem całą Ziemię. Tymczasem dookoła można było ujrzeć skąpe zarysy flory – głównie mech i paprocie zwykłych rozmiarów. To były dwa, wzajemnie przenikające się światy – niby niegodzące się ze sobą, a jednak nałożone jeden na drugi, stopione w pierwotną jedność, której żadna część nie mogła istnieć samodzielnie.
W jego głowie zrodziły się dwie możliwości. Z jednej strony mógłby wsunąć się pod kołdrę i przeczekać do rana. Może to wszystko było realistycznym, świadomym snem? Mimo to w podświadomości tkwiła inna myśl: „Gdy się obudzę, będzie po wszystkim”.
Jednak rosło w nim przeczucie, że ów stan nie jest tak naprawdę zwykłą marą. Odróżnienie jawy od stanu jawy pozornej nie zawsze jest proste. Ale czy to znaczy, że ignorancja i pozostawanie w bezczynności wobec tego, co się stanie, jest dobrym wyborem? Czy odwlekanie czegoś w nieskończoność sprawi, że to ucieknie? Otóż nie. Wróci do nas w jeszcze gorszej odsłonie. Będzie odradzać się, niczym rozkładający się w nieskończoność trup, który – gdy tylko da o sobie znać, a my spojrzymy w jego zmętniałe ślepia…
Niemniej, jeśli to rzeczywiście jest sen, stan jakże nieprzejednany, przeszywający do głębi – to gdzie mielibyśmy uciec? To przecież konfrontacja z samym sobą. A od siebie… nikt nie ucieknie.
Drugą możliwością było stawienie czoła dalszemu ciągowi tego nieokreślonego stanu.
Po ostatecznym podjęciu decyzji uniósł głowę, a jego powieki mimowolnie się rozszerzyły. Ścieżka pojawiła się przed nim – jeszcze niedawno jej tu nie było bądź jej nie dostrzegł. Wpatrywał się w nią. Z każdą chwilą wstępował w niego spokój i uczucie bezpieczeństwa… jakby płynące prosto od niej. Nagle poczuł, że musi wstać i podążyć tam, gdzie go zaprowadzi. Nie odrywając od niej oczu, ruszył przed siebie. Po przejściu kilku metrów obejrzał się – łóżka już nie było. Pozostała jedynie ciemność. Szedł dalej, stąpał bosymi stopami po ścieżce rozświetlonej nienaturalnym, lecz bajecznym i melancholijnym blaskiem. Reszta lasu pogrążona była w mroku – zupełnie jakby ktoś lub coś wyznaczało kierunek jego wędrówki i chciał lub chciało, by doszedł do konkretnego miejsca, w konkretnym celu… A może to on sam podążał we właściwą stronę, choć jeszcze o tym nie wiedział?
Podążał coraz dalej i dalej, oddalając się coraz bardziej od miejsca, z którego wyruszył – kroczył w kierunku nieznanego. Czas zarówno mijał, jak i pozostawał w miejscu. Przyćmiony księżyc zdawał się przez cały czas górować w niezmiennej pozycji, zwiastując wieczną noc, a las wydawał się nie mieć końca. Otoczenie pochłaniało wszelką orientację w czasie, podobnie jak gęsty mrok z obydwu stron ścieżki, skrywający pewną tajemnicę, która miała w końcu się odsłonić.
Niespełna po chwili – a może po godzinie? – przy samym gruncie zaczęła pojawiać się delikatna mgiełka. Z każdym krokiem wznosiła się coraz wyżej i gęstniała, aż w końcu sięgnęła chłopakowi do pasa. Wraz z jej tężeniem, przygaszającym nieco blask drogi, zaczął powstawać widmowy klimat. Pierwotny kontrast między blaskiem a mrokiem lasu zanikał, a atmosfera przybierała coraz bardziej niepokojący ton.
Po pewnym czasie jego wzrok przykuły potężne kolumny, które wyłoniły się z mgły. Odznaczały się wyraźnie, a coś w ich obecności budziło irracjonalny lęk. Chłopak czuł, że kryją w sobie tajemnicę. Ale nie mógł tego stwierdzić na pewno – aż do momentu, gdy światło księżyca przebiło się przez mgłę i rozświetliło las. W jednej chwili wszystko stało się jasne.
Gwałtownie się zatrzymał. Rozejrzał się od prawej do lewej, a potem – niemal bezwiednie – odwrócił się w kierunku przeciwnym od tego, w którym zmierzał. Teren, który przeszedł, łagodnie opadał w dół. Chłopak wbijał wzrok w jego elementy, a one zdawały się wbijać w niego lęk. Smoliste, ciemne jamy, będące nieodłącznym elementem każdego, jak okiem sięgnąć, drzewa – go otaczały. Księżycowe światło przez nie nie przechodziło – jakby pochłaniała je sama nicość. Wpatrywał się w nie, a oddech mu zapierało w piersi. Wtedy rozbrzmiała głucha cisza promieniująca ze wszystkiego dookoła. Tak głęboka, że mógł usłyszeć własną krew, płynącą przez ciało mętnym, jednostajnym szumem.
Było jednak coś jeszcze bardziej niepokojącego. Na każdym z drzew było swoiste zgrubienie – zdawały się identyczne. Na pierwszy rzut oka przypominały jakąś chorobę drzewną, ogromnego guza, pokrywającego całą szerokość pnia. Chłopak po pewnym czasie wpatrywania się w odległe zgrubienia, usadowione na wysokości jakichś sześciu metrów, dostrzegał ich gładką, kształtną powłokę o wyraziście ociosanych rysach. „Nie… To nie może być… Niech moje przypuszczenia okażą się ułudą. To… nie ja. Łóżko w środku nieznanej mi części lasu… Ale to?”
Ścisnął powieki i rozwarł je momentalnie. Chcąc potwierdzić swoje domysły, wziął głębszy wdech, ale nie udało mu się go wypuścić. Coś trzymało go w jarzmie płuc – było to oczekiwanie. Obrócił się apatycznie ku najbliższemu drzewu, przenosząc ciężar głowy do tyłu. Potem ujrzał obraz, który nie powinien do niego dotrzeć – trwoga splotła się ze zgrozą, tworząc jedność doznania. Odskoczył na ten widok w tył – mimo że karykatury otaczały go z każdej strony – potykając się o nierówność czy korzeń, co skutkowało kontaktem z ziemią. Podczas gdy podpierał się łokciem, by podnieść leżący tułów – rzucił mimochodem przed siebie i… zastygł w przykucniętej pozycji, jak podczas znanej gry „Baba Jaga patrzy”. Dwa metry przed nim widniała smolista jama… Próbował przeniknąć usilnie, co w sobie skrywa – było to jednak niemożliwe. Nie odważył się podejść bliżej. Nadal trwał w bezruchu. W tym czasie narastało w nim uczucie czyjejś obecności – dziwne i nieokreślone – towarzyszące już wcześniej. Zdążył nawet zapomnieć o tym, co ujrzał wyżej, jakby sama podświadomość chciała go przed tym uchronić.
Do jego głowy wpadł nieprzewidziany w skutkach pomysł. W zasięgu swej dłoni miał żołędzie. Pochwycił kilka, starając się nie odrywać wzroku od groty, następnie wstał. Trwał tak chwilę, nie był pewien, jaką decyzję podjąć. Ostatecznie zrealizował wątpliwą wolę. Pierwszy żołądź poleciał w czerń. Natrafił na coś głuchego i opadł na twardy, drewniany grunt wnętrza. Nastąpiły długie sekundy oczekiwania… Nic. Odchylił rękę do kolejnego rzutu… Znieruchomiał w momencie, kiedy dłoń miała się rozewrzeć. Coś we wnętrzu ciemności przesunęło cicho, lecz przeciągle czymś ostrym po drewnie. Ciekawski umysł przełamał chwilowy paraliż. W drugiej kolejności ostrożny i bezdźwięczny krok w tył, drugi, trzeci… I nagle potężne łupnięcie!
Całe jego ciało przeszył silny wstrząs. Po tym nastąpiła desperacka kotłowanina. Coś się szamotało i dobijało od środka, jakby chciało się wydostać z drewnianej formy. Po chwili dołączyły do tego kolejne odgłosy. Coraz więcej… Coraz więcej i głośniej… Szaleńczy rezonans wzmagał się i wzmagał. Rozbrzmiewał już w całym lesie. Uszy chłopaka zaczęły pulsować bólem. Hałas ciągle narastał, dochodząc do kresu jego wytrzymałości, wdzierając się sukcesywnie i pazernie.
Nim z jego ust wydobył się krzyk – kotłowanina momentalnie ustała.
Młodzieniec przyciągnął głowę do klatki piersiowej, osłaniając dłońmi uszy i zaciskając dodatkowo powieki. Serce dudniło mu niespokojnie. Po chwili ogólnej ciszy zewsząd dał się słyszeć skrzypiący, otchłanny odgłos otwieranych drzwi. W czeluści przed nim coś przekroczyło próg swego spoczynku wewnątrz… Następnie coś krucho zatrzeszczało, wykonując rachityczny szelest, prawdopodobnie schylając się oraz prostując. Obserwował z trwogą, co za moment miało się wydarzyć. Czekał i patrzył, czekał i… – z nieprzejrzystości wyleciał żołądź, który poturlał się pod jego stopy… Chłopak natychmiast zerwał się do ucieczki, jak gdyby ostatnie lody paraliżu puściły końcową cienką warstwę. Pobiegł…
W pewnym odcinku potężne kolumny sięgnęły kresu. Oddzielała je pusta łączka o szerokości osiemnastu metrów, rozciągająca się rozlegle w obie strony. Przecinała ją rzeczka o szerokości sześciu metrów, przez którą przerzucono drewniany mostek z barierkami, prowadzący do lasu z naturalnie wyglądającymi drzewami. Już niedaleko – pomyślał, przebiegając przez rzekę. Mknąc znajomą częścią dróżki, dostrzegł z oddali światło dochodzące z okna jego domu. Jeszcze kilkadziesiąt metrów do drewnianego płotu. Dwadzieścia… dziesięć… Przeskoczył przez niskie ogrodzenie. Dotarł do drewnianych schodów i ustał za barierką na hebanowym tarasie. Nasłuchiwał z notoryczną gorliwością, wpatrywał się w dal… Odpowiedziała mu jedynie cisza.
Wtargnął do domu, przekręcił zamek i dwie zasuwy, zabierając się kolejno do rolet w salonie i połączonym z nim przedsionkiem kuchni, na lewo od wejścia przez maleńki hol. Następnie wpadł do salonu naprzeciwko drzwi wejściowych, zasunął bordowe zasłony i nasłuchiwał… Żadne niepokojące dźwięki nie doleciały do jego uszu. Spojrzał w kierunku schodów przylegających do ściany, na prawo, wychodząc z salonu, gdzie paliła się lampa naftowa, i ruszył w tym kierunku zmęczonym krokiem. Naprzeciwko było okno – na tym odcinku schody zakręcały ostrym zakosem w lewo. Stał teraz przed drzwiami, gdy nagle zaświeciła się ostrzegawcza lampka.
„Coś jest nie tak… Zanim wbiegłem do domu, w oświetlonym oknie mojego pokoju ujrzałem kątem oka niewyraźny zarys jednej czy dwóch postaci. Dlaczego więc… nikt nie wyszedł z pokoju, gdy trzasnąłem drzwiami wejściowymi? Odgłos powinien być słyszalny w całym domu. I jeszcze… ta cisza. Jest głucho. Zupełnie jak w lesie”. Przez tę konkluzję poczuł się osaczony przez cały świat.
Przeszywał drzwi oczyma, jakby chciał przez nie przeniknąć. Wyciągnął powoli rękę w kierunku klamki. Gdy dłoń bezdźwięcznie się na niej zacisnęła, począł ostrożnie ją naciskać. Czuł, że robi coś niewłaściwego. Uchylając nieco drzwi, stał w pozycji gotowej do ucieczki w razie konieczności. Czuł, jak ta chwila przeciąga się w nieskończoność. Nie wytrzymał napięcia – pchnął je gwałtownie, aż uderzyły z trzaskiem o boazerię. W tym momencie ujrzał swoich rodziców. Siedzieli nieruchomo wpatrzeni w okno. Trzask nie zrobił na nich żadnego wrażenia. Chłopak nie dowierzał temu, co widzi…
– Mama?… Tata?… Przecież wy nie… – rzekł, nie dokańczając, przy czym wolno posuwał się naprzód, przyglądając się niepewnie. Gdy znalazł się w połowie drogi między drzwiami a rodzicami, drzwi się zamknęły z lekkim szczękiem. Drgnął nieznacznie, nie odwracając się jednak. Był teraz z nimi. W środku. Zamknięty…
– Wróciłeś – rzekły z beznamiętnym smutkiem w głosie nieruchome postacie.
Nie odpowiedział. Odwrócił wzrok w kierunku szyby i ujrzał ich posągowe twarze, niewyrażające żadnych emocji. Tylko oczu nie mógł dostrzec w refleksie tafli, ale nawet bez widoczności tego elementu wyglądali jak marionetki bez duszy.
Od wypowiedzianego słowa nastała chwila ciszy. A samo słowo zabrzmiało tak, że można by do niego dopisać: „Niestety ci się to udało”, nie zmieniając przy tym intencji jego przekazu. Ponadto tembr był niedookreślony i osobliwie mętny, jak gdyby przejrzysty jedynie z oddali, skąd dochodził, a z bliska – nieznany. Chłopak stał w dalszym ciągu, mając tyle samo myśli „za” i „przeciw”, by poczynić kolejny krok. Z jednej strony byli to jego rodzice… z drugiej zaś nienaturalność przeżytych dotąd zdarzeń kazała mu mieć się na baczności.
Chłopak wciąż stał nieruchomo, oni również… Dlaczego tak stali? W czym byli pogrążeni? Odnosiło się wrażenie, że ich ciała tworzą dwa odmienne bądź jeden wspólny równoważący się świat. Nie można było tego w żaden sposób ujrzeć. W każdym razie nie przez zewnętrzną powłokę. Wyczytać to można było jedynie z samego wnętrza ich istoty. Młodzieniec nie wiedział, jak to było możliwe. Od samego początku toczyła się jakaś gra, bo chyba tak to można nazwać? Jednak o co miałaby się toczyć? I czy jej stawką miałaby być wartość życia? Jeśli tak – samo życie staje się celem, a chłopak zamierza mu podołać. Inny scenariusz mógłby nasunąć na myśl pewnego rodzaju próbę… Cokolwiek by to nie było, trzeba się z tym zmierzyć. Zdaje się, że wyboru nie ma, a zagrożenie z ich strony jest ulotne w porównaniu z tymi, przed którym uciekał.
Mgły zamysłu rozpierzchły się w jednej chwili. Przyszedł czas na krok w ich stronę. Nim go uczynił, ozwał się głos obojga, synchroniczny jak uprzednio, do tego nieporadny taki, jakby oswajał się ponownie z tym światem:
– Uważaj, synu. Pierwszy krok bywa ostatnim. – Z ust matki wydobyła się troska, z ojca szyderstwo i dystans.
Niespodziewana odezwa zatrzymała go, wymuszając spojrzenie w dół. Niemal tuż pod jego stopami rozciągała się bezdenna przepaść, tworząca elipsę ostrych, drewnianych konturów. Jeden nierozważny krok… Chłopak doznał czegoś w rodzaju policzka wymierzonego na oprzytomnienie, odrzucając w ich stronę wejrzenie mówiące: „Co to ma znaczyć?”. Tamci w niemej odpowiedzi spojrzeli po sobie. W ich aurze dało się dostrzec wtórujące sobie tępe uśmiechy. Subtelność, z jaką się do siebie zwracali, i lakoniczność ich wypowiedzi oraz tajemnicza powściągliwość, którą go przywitali od chwili wejścia do domu, wkrótce zaczną zmuszać go do wyzwolenia z obojga nieco więcej niż zdawkowe odezwy. Młodzieniec zamierza rozszyfrować tych dwoje ukrytych pod postaciami jego rodziców. Będzie przesuwał strefę tajemniczości w miarę swoich możności, choćby miał wyciągać odpowiedzi z ich gardeł. Będą grać według jego zasad, żeby pierwsi odkryli karty. Trzeba będzie ich jakoś podejść, to pewne. Czuć było, że chcą się bawić, że nie ułatwią mu sprawy.
– Kim jesteście? I co się tu dzieje? – Wiedział, że to mu nic nie da. Czuł, że oba pytania nie wyciągną z nich prawdy. Chciał jedynie pobieżnie rozpoznać sytuację. Nie oczekiwał nawet poruszenia z ich strony, obawiał się, że nigdy nie ocknie się z tej mary, która w nieświadomości go usidliła…
– Po co ta szopka, synu? – rozbrzmiał serdeczny głos matki. – Czy nie jesteś już za duży na takie zabawy z rodzicami? I co miałoby się niby dziać? Wszystko jest w porządku. Jesteśmy jedną… niewielką, kochającą się rodziną.
Kompletnie go to zmroziło. Usłyszał aż za dużo. Jej słowa mówiły niewiele… albo nazbyt wiele.
– Nie odzywaj się! – Zduszony szept przerażonego ojca włączył się do dyskusji. – On… on, za dużo chce wiedzieć. Chce wywrzeć na nas wpływ. Ale tego wiedzieć nie może. Tamten rozdział został już zamknięty. Osłoń swój umysł, kochanie. Nie daj mu dostępu. Prawda jest w nas i on jej nie wyciągnie. Nie może jej poznać…
– Prawda bywa bolesna, jednak ja nic o niej nie wiem. Czy ona istnieje? Jeśli w ogóle jest, to czy nie jest podszyta kłamstwem i rozczarowaniem? Czy da się ją poznać? A może my sami jesteśmy…
– Zamilcz! – Ojciec omal nie zdarł sobie strun głosowych.
Na długą chwilę zapadła cisza. Skarcona żona znieruchomiała niczym drewniana lalka i tak się zachowywała. Stała się lalką, jej słowa jawiły się niczym abstrakcja, jakby nie mogły być wypowiedziane, a tworzyły początek czegoś wielkiego i zakazanego do poznania do tego stopnia, że samo wypowiedzenie tego staje się nieosiągalne w swej pierwotnej istocie, a marność wpływu dojścia do tej czystości nieskończonej rośnie. Kilka nikłych zdań…
Martwą ciszę przerwał ojciec:
– Może i jesteśmy drzewem poznania. Jednak nic z nas nie wyciągniesz – odparł beznamiętnie.
– Drzewo poznania – zaczął ostrożnie chłopak – z biegiem czasu dojrzewa. Z początku jako mała roślinka pnie się w górę i nie wie dokąd. Nim to odkryje, twardnieje i obrasta korą. Wyrasta w nim poczucie potęgi i idei, dla której zostało stworzone, a jest nią rodzenie owoców. Te rozwijają się i czerwienieją. Nim drzewo pozna ich wagę i przeznaczenie, nie zdoła ich utrzymać, spadają. Wnet ktoś, kto nie mógł ich dosięgnąć, podnosi owoc i tu się kończy rola drzewa…
– Nie starczy ci czasu – odparł ojciec niby nieporuszony jego gierką, ostentacyjnie pewny siebie.
– Czas można skrócić, ścinając… – Nie zdążyła dokończyć matka, bo ciąg uwiązł jej w ustach, jakby ktoś zatykał je ręką. Po chwili odzyskała mowę: – Przepraszam, kochanie. Po prostu się o niego martwię. Czy on nie jest naszym synem? A ja – nie jestem jego matką? Rolą matki jest chronienie pociechy i robienie tego, co uważa za najlepsze dla niej. On – zdusiła głos do szeptu – musi znać prawdę! – upierała się.
– Prawdę! Prawdę! – Ojciec dusił obłąkańczą złość. – Każdy jej szuka. Jednej jedynej, tej najprawdziwszej z prawdziwych, dzielonych przez prawdę, dającej wynik prawdy. – Wywód stawał się coraz bardziej piskliwy. – Wielu się wydaje, że już ją poznali, dopadli w swe łapska i nigdy nie wypuszczą. Zanim się obudzą, ta wymyka im się… Później szukają kolejnej i następnej. Może ta jest właściwa… Nie, jednak nie… Albo tamta. Wygląda jak najprawdziwsza, prawdziwa…
Chłopak tylko słuchał. Chłonął cały ten bełkot rozbudzający w nim kolejne podejścia i szanse. „Improwizacja jest dla żywych, a schematy na rzeczy martwe” – pomyślał. „Co zatem należy zrobić, nie mając do czynienia ani z jednym, ani z drugim? Bo czym są oni? Wspomnieniem, imaginacją, zakrzewioną podstępnie iluzją… czymś jeszcze gorszym?…” – namyślał się. Czas leciał.
– A gdzie wasz syn? – zapytał, przerywając mu. – Czy jest z wami?
Nieprawdziwy ojciec zdębiał.
– Jak to? – zdziwiła się kobieta. – Co ty mówisz? Ty nim jesteś? – zapytała matka, jakby nie dowierzała.
– Niech on odpowie. – Wskazał ręką niby ojca.
– Czy ja mam syna?… Artur? Czy to ty? – Oboje się odwrócili. – Artur!
Rodzice wyglądali jakoś niewyraźnie i… zmąceni byli dawnością, która z upływem czasu mogła się jedynie zacierać. Mimo to mógł ich rozpoznać, choć ta nieostrość ich rysów, nie wiedzieć czemu, uspokoiła go i ożywiła wspomnienia. Było w nich coś bliskiego, co dawno przeminęło, a ma szansę się odrodzić. Niepostrzeżenie stali się tacy naturalni, żywi. Jakby w te dwie marionetki nagle wstąpiła dusza. Kolejno wstali. Artur się nie cofnął. Nieufność pozostała. Wiedział, że to dalsza część gry. Na razie wszystko – jak mniemał – idzie według jego planu. Kolejno zaczęli do niego podchodzić. Chłopak wewnętrznie sztywniał ze strachu. Wiedział, do czego zmierzają. Chcą go przytulić, dotknąć… Byli coraz bliżej i bliżej. Dziura w podłodze zaczynała się zasklepiać, nie pozostawiając po sobie śladu pęknięcia. Dystans między nimi a nim się skracał. Nie wiedział, czy im ulec, wciąż czuł strach. Nie miał pojęcia, do czego są zdolni, za to być może uśpiłby ich czujność… Na domiar wszystkiego miał dysonans między chęcią a strachem przed dawnością, która na zawsze pogrąży go w zastoju…
Ręce wyciągały się w jego stronę. On nieśmiało, mimowolnie, wyciągnął swoje. W końcu spotkały się w uścisku. Strach schodził na plan dalszy, ustępując miejsca spokojowi i uczuciu, jakiego nie doznał od bardzo dawna, a pochodziło z dna jego duszy, czekając, aż się rozbudzi jak dawniej…
Zapomniał o swoim planie… Zapomniał, co się dzieje… i kim oni są. Nagle go zmroziło. Desperacko odepchnął się, cofnął, kiedy dotarła do niego jawa. Czuł na sobie…
– Synu, co się z tobą dzieje? Od samego początku jesteś jakiś nieswój. Wyglądasz, jakbyś własnej matki i ojca nie poznawał.
Artur nadal się cofał, następnie przemówiła kolejna marionetka…
– Rozgryzłem cię. Wiedziałem, że tylko udajesz. Ty mały… podstępny… Ja nie mam syna. I nigdy nie miałem. – Nagle się załamał i zaniósł cichym szlochem.
Kobieta zaczęła go przytulać i pocieszać.
– Sprawiasz mi zbyt wiele bólu… Dlaczego mnie zadręczasz, kiedy już nie możesz, a ja odegrałem swoją rolę, przywołując twój byt w tym świecie? Nie chcę… nie chcę cię znać, ty… ty sobowtórze! Daj mi spokój i nie przywołuj…
Artura zaskoczyły te słowa. W tym momencie zrozumiał, że nie ma większego wpływu na wydarzenia. Zupełnie, jakby był małym, słabym dzieckiem, ciągniętym za rękę przez kogoś silniejszego i nieustępliwego, zarazem chytrego, dającego mu złudę kontroli nad sytuacją. Wrażenie, że ktoś ustala wszystko z góry.
Gdy oczy chłopaka coś przyćmiło, usłyszał, jak na podłogę upada coś z głuchym plaśnięciem. Podniósł wzrok na wysokość klatki piersiowej ojca. Dostrzegł w niej głęboką, niekończącą się czeluść. Nie musiał spoglądać na podłogę, dobrze wiedział, co tam leży. Nie przeraziło go to. Nieco wyżej dostrzegł twarz – żywą, z której emanował głęboki smutek. Jemu również się udzielił. Głęboka tęsknota wwiercała się w jego duszę, a za nią ból. Świdrowała go potrzeba odroczenia swych zamiarów… Nawet nie spostrzegł, jak jego spojrzenie powędrowało w dół: bijące do tej pory serce gasło z każdym haustem powietrza. Zgasło przed jego oczyma.
Kobieta spojrzała na męża, potem na syna. I znów na męża. Sama wydobyła organ ze swojego wnętrza, niewidoczny w jej dłoni.
– Weź je, kochanie. – Najostrożniej, jak tylko mogła, umieściła je we wnętrzu bezdennej dziury.
Partner złapał głęboki oddech. Podniosła z ziemi jego serce, które momentalnie rozbrzmiało w jej piersi. Oboje ruszyli bezwolnym krokiem w kierunku okna.
Chłopak poczuł się wewnętrznie rozdarty i winny, samotny i wyobcowany. Rozchwiany pomiędzy zatrzymaniem ich przy sobie a darowaniem wolności… i dojmującą utratą.
– Spójrzcie na mnie! – krzyknął w momencie rozpaczy.
– Jak to spojrzeć? – zaczął mężczyzna.
– Czy my mamy oczy, skarbie? – dodała żona.
Wejrzeli z wolna na chłopaka. Z ich oczodołów ciekła krew. Znów się odwrócili, by wyrzec ostanie już słowa.
– On jest już blisko. Wyraźnie go słychać. Idzie… – Ciała obojga miarowo rozpływały się w powietrzu.
Chłopak został sam, ale nie na długo. Postacie sprzed okna niknęły w nicości, wymalowując przed nim ciemne zarysy podwórza. Ten, przeczuwając najgorsze, zbliżył się ostrożnym krokiem do framugi. Było otwarte. „To dlatego drzwi zamknęły się z trzaskiem” – dumał. Gdzieś na dole również musiało być uchylone… Kątem oka dostrzegł czarną postać kierującą się pod drzwi mieszkania. Nie widział dokładnych zarysów… jednak miał mgliste przeczucie.
Momentalnie rozbrzmiało dobijanie się do drzwi. Ten ktoś rozprawiał się z nimi niczym z grubym kartonem. Zawiasy nie były w stanie utrzymać serii bezlitosnych uderzeń. Próba wdarcia się do środka była nieunikniona. Ostatni pusty odgłos odbicia klamki od ściany oznajmił przybycie. Był już w środku. Kolejno, niespieszne, ciężkie kroki podążały w kierunku schodów, oddając dźwięczne skrzypnięcia. Kroki rytmiczne, konsekwentne, nieprzejednane.
Chłopak skuwał wzrokiem drzwi. Nie myślał o cofaniu się w najdalszy kąt pokoju. Co by to dało? A okno? Był zbyt wysoko. Jaki będzie jego koniec? – te i wiele innych zdawkowych pytań eskalowało w jego głowie… Gdy coś zaczęło się dziać w rogu pokoju, niebieska łuna zabiła przyjaznym blaskiem. Wyłoniły się z niej niewielkie drzwi. Chłopak skoczył w ich stronę, wtem rozbrzmiało uderzenie o drewno. Sięgnął po klamkę, wbiegając do oślepiającego wnętrza, gdy z przeciwległych wyrosła czarna ręka…Jak ewoluuje świat, Ziemia i ludzie, tak tu historia przybiera inną formę.
PAMIĘTNIK ARTURA
Już dawno minęły dni piękne i pełne szczęścia, szczęścia wspólnego, kiedy to jeszcze czworo przyjaciół dzieliło przyjaźń, kiełkującą i rozwijającą się w wartkim tempie, a więzy jej stawały się tak inherentne i tak wieczyście nierozerwalne, że tylko pozazdrościć. Nie inaczej było ze znaną opiekunką i jej podopiecznym. Dwie monolitowe siły… a jednak rozdzieliła ich druga strona – ta granica… ale też i nie do końca, gdyż pamięć i splot, który z tej relacji powstawał, pozostał rozwijany już jedynie na odległość, bardziej podtrzymywany aniżeli kwitnący, a łączyła go i spajała jedna i ta sama osoba – nasz główny bohater. Wszystko jednak się zmieniło przez tamten decydujący i niezwykle smutny dzień przeznaczenia. Nie było już owej czwórki: pozostała jedynie trójka, tak jak końca stało się dwójce. Pozostała samotność, pewna pustka, która nawiedziła całą obecną gromadkę, ta złączyła się w ściślejszą jedność. Wspominali Artura, jak mogli. Nigdy nie utracili go z pamięci. Tak bardzo zakorzenił się w każdym z serc, że stał się ich częścią. Nierozłączną i bijącą tym samym rytmem z osobna, a rytm ich czworga bił dla nich i dla niego.
Zapewne czytelnik zastanawia się, jak do tego wszystkiego doszło? Co się stało w feralnym dniu, o jakim mowa? I co najważniejsze, o czym dokładnie jest mowa? Co ten autor plecie i dlaczego poczynił tak wielki skok przez całą niemal opowieść, lądując pośród smutków i wspomnień po młodym i tajemniczym nastolatku, odkrywającym kurioza nieznanego i swego przeznaczenia w jednym, którego się nie spodziewał, a które dopadło go niemal z nagła, wyzwalając takie, a nie inne poczynania, o których będzie jeszcze mowa.
W poprzedniej części, jakże osobliwej, pełnej uroku – a czar ten nie zmaleje, a odwróci jedynie bieg, by powrócić do początku swej ciągłości, możliwe też, że walory klimatyczne wzrosną… ale potrzeba na to czasu, by mogły z wiekiem dojrzeć – także niezrozumiałej – jeszcze, to pewne, wszystko stanie się jednak klarowne, owa klarowność zacznie pęcznieć i miejscami rozkwitać, aby w kolejnej stać się bujną łąką bez tajemnic. Ale czy dla wszystkich jej bohaterów? O tym, w żadnym razie, nie można jeszcze powiedzieć. Historia odkrywa się stopniowo, tak jak po kawałku odkrywają się jej uczestnicy. Tę, o jakiej obecnie mowa, wyjawi ktoś poznany już wcześniej. Ktoś dojrzały, a nietracący przy tym dziecięcej radości życia… i tyle powinno już wystarczyć.