- promocja
- W empik go
To koniec, Anno - ebook
To koniec, Anno - ebook
Dziennikarka telewizyjna Anna Rogozińska znajduje w skrzynce pocztowej tajemniczą kopertę. Z przesyłki wypada karta do gry – zaproszenie do morderczej rozgrywki – oraz lakoniczny list od siedzącego za kratami Kapelusznika. Czy niebezpieczny kryminalista pomoże Annie zapobiec serii zabójstw?
Problemy prywatne utrudniają śledztwo, w dodatku zwierzchnicy zlecają Annie zadanie angażujące niemal 24 godziny na dobę – reportaż o pracy pogotowia ratunkowego. Dziennikarka nie ma wyboru, musi podjąć wyzwanie, niestety ratownicy są niechętni do współpracy. Anna musi wytrzymać wycieńczające tempo i stan ciągłej gotowości, co więcej – zadanie może okazać się bardzo niebezpieczne…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7150-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wdech. Wydech.
Ma już wszystkiego dość. Szczególnie pojawiających się, odchodzących i wracających mężczyzn. Ma też dość przereklamowanej miłości.
Wdech. Wydech.
Do uszu dociera przyjemnie niski głos Adele:
_– Hello, it’s me_. _I was wondering if after all these years you’d like to meet._
Nie zastanawia się. Chce zapomnieć.
Wdech. Wydech.
Za chwilę się zrelaksuje. Zapach lawendy rozpycha się właśnie w jej nozdrzach. Stopa dotyka lustra wody. Odczuwa przyjemne ciepło. Wdech. Wydech.
Dopasowuje swoje ciało do wanny. Zamyka oczy i skupia się na oddechu.
Ciepła woda rozluźnia jej mięśnie. Schodzi z niej całe napięcie. Cały ten popieprzony dzień.
Wdech. Wydech.
W tej chwili nie ma jej dla nikogo. Co więcej, nikogo nie ma dla niej. Staje się obojętna na dźwięki dochodzące zza ściany. Wyobraża sobie, że jest sama. Sama na całym świecie.
Wdech. Wydech.
Przysięgłaby, że coś właśnie złapało ją za kostki.
Otwiera oczy.
Czuje ból. Dokładnie taki sam zwykle towarzyszy jej w momencie, w którym gałki oczne spotykają się z wodą.
Orientuje się, że jej twarz znalazła się pod taflą.
Wdech.
Woda pojawia się wszędzie. W nosie. W gardle. W przełyku. Chciałaby znaleźć w sobie siłę, żeby zawalczyć o oddech. Złapać się krawędzi wanny. Spojrzeć w oczy tego, który właśnie ją topi.
Nie liczy na to, że zmieni zdanie. Nie jest aż tak naiwna. Pragnęłaby jednak, żeby zapamiętał jej spojrzenie do końca swoich dni.
Szuka siły do walki, ale – mimo ogromnej motywacji – nie znajduje jej.
Skoro sama nie jest w stanie sobie pomóc, szuka innego wyjścia.
Próbuje krzyczeć. Bezskutecznie. Przekonuje się, że układ oddechowy został stworzony do oddychania. Inne jego funkcje, w tym wydobywanie się głosu, są wstrzymane, gdy trwa walka o zaczerpnięcie powietrza.
Chciałaby złapać oddech, ale zamiast tego słyszy szum. Jakby przyłożyła do ucha muszlę przywiezioną znad morza. I bicie serca. Coraz wolniejsze.
Czuje, że odpływa.ROZDZIAŁ 1
Rozdział 1
Anna Rogozińska od dawna marzyła o tym dniu. Wpatrywała się w szpitalne okno i czekała. Cierpliwie czekała, aż odzyska siły i będzie mogła wrócić do pracy. Snuła plany, w myślach analizowała hipotetyczne przeszkody, które będzie musiała pokonać, żeby wrócić na szczyt.
Rekonwalescencja przeciągała się w nieskończoność, za oknem zmieniały się pory roku, a w Ance dojrzewała niesmaczna myśl, że zanim upora się ze skutkami ubocznymi ostatniego dziennikarskiego śledztwa, wszyscy o niej zapomną. Dlatego kiedy dziś wróciła do telewizji, postanowiła dać z siebie dużo więcej niż zwykle. Mimo że zwykle dawała z siebie wszystko.
Zespół przyjął ją chłodno, ale za to szef poznańskiego oddziału Primo TV, Kamil Grabowski, wysłał ją z misją nagrania materiału z poznańskiej Ławicy, zaznaczając, że ma się spisać, bo podobno na lotnisku rozpęta się niezła afera.
Anna najpierw odtańczyła taniec radości, a później zabrała ulubionego operatora kamery, Artura, i pojechała sprawdzić, o co chodzi.
Po godzinie wróciła z obszernym materiałem i wizją, jak zmontować obraz. W końcu robiła to, do czego została stworzona. Zmontowany materiał wysłała do szefa.
– Pani Anno, poproszę do mnie. – Grabowski wychylił się ze swojego gabinetu jakiś kwadrans później.
Pamiętała, że takie spontaniczne wizyty w gabinecie dyrektora mogły mieć trzy powody: głośna bura, cicha pochwała lub przydzielenie zadania specjalnego. Liczyła na to ostatnie. Już raz otrzymała świetną propozycję zawodową, ale z powodu pobytu w szpitalu musiała z niej zrezygnować.
– Pani Anno, co to ma być? – Pozbawiony emocji głos szefa zbił Annę z tropu. Mężczyzna nawet nie poczekał, aż podwładna usiądzie.
– Jak to co? Świetny materiał. – Przyglądała mu się uważnie, próbując z jego twarzy wyczytać intencje.
Nie oczekiwała pochwał, bo Grabowskiemu dobre słowa zwykle grzęzły w gardle. Ale spodziewała się przynajmniej zobaczyć błysk w jego oku.
– Świetny?! – prychnął ironicznie. – Chyba dla osiedlowej telewizji!
– Ale przecież…
– Może zbyt szybko wróciła pani do pracy? Może powinna pani wykorzystać jeszcze zaległy urlop? Najwidoczniej to, czego pani doświadczyła… To zatrucie dopalaczami…
Słowa Grabowskiego mogłyby świadczyć o trosce, nawet jeśli nie przyjaznej, to przynajmniej zwyczajnej, ludzkiej. Mogłyby, ale Anka skupiła się nie tylko na fonii, lecz także na obrazie docierającym do jej oczu.
Tłusta głowa szefa, zwykle kiwająca się na krótkiej szyi, sterczała nieruchomo. Plecy były wyprostowane tak mocno, jakby właśnie połknął pręt, a dłonie, zwykle płynnie tańczące w trakcie rozmowy, teraz leżały na biurku.
Za oknem zbierały się chmury. Obrzydliwie ciemne i kłębiaste potwory zakrywające resztki niebieskiego nieba.
– Szefie – próbowała się bronić – dopalacze nie mają z tym nic wspólnego. Antyterroryści wyprowadzili Syryjczyka z samolotu tylko dlatego, że jedna z pasażerek uznała go za terrorystę. Przesłuchano go i wypuszczono. Nagrałam rozmowy z nim, z kimś ze służby granicznej i ze zniecierpliwionym pasażerem, narzekającym, że samolot nie wyleciał o czasie. Pokazałam kilka perspektyw… – kontynuowała ze słabnącym entuzjazmem. Grabowski jej nie słuchał. Wpatrywała się jednak w niego, mając nadzieję, że w końcu wymusi jego uwagę. – Poza tym zagrożenie terrorystyczne… Ludzie albo je ignorują, albo są przewrażliwieni. Może warto byłoby poruszyć ten temat i pokazać społeczeństwu, gdzie leżą granice? Dzisiejsza sytuacja to przecież dyskryminacja rasowa! Chłopak nie zrobił nic takiego. Po prostu urodził się w Syrii. Gdyby był biały, taka sytuacja nie miałaby miejsca. Gdyby…
– Pani Anno, nie jesteśmy od tego, żeby gdybać.
Zwykle jej tłumaczenia doprowadzały go do szału. Miotał się po biurze, obijając tłuste ciało o meble w kolorze wenge. Jak lew przechadzał się od ściany do ściany i skutecznie unikał wzroku zdenerwowanej dziennikarki.
Kolejna bezemocjonalna wypowiedź Grabowskiego zmusiła Annę do wyciągnięcia wniosków. Niewątpliwie brała udział w przedstawieniu. Ominęła próbę generalną i nie nauczyła się tekstu, w przeciwieństwie do siedzącego za biurkiem mężczyzny, który wydawał się panować nad wszystkim. Nawet nad oddechem.
Gdyby nagle zrzuciła z siebie ubranie i zaczęła tańczyć nago, Grabowski nawet by nie mrugnął.
– Sam pan mnie wysłał na to lotnisko!
– Tak, żeby nagrała pani materiał o tym, jak sprawnie reagują nasze służby, kiedy chodzi o zagrożenie terrorystyczne. Myślałem, że pokaże pani jakiegoś twardziela – wycedził i zacisnął pięści, jakby chciał wzmocnić przekaz słowny prezentacją – który powie, że nic nam nie grozi. Że poznaniacy mogą spać spokojnie. I że przeanalizuje pani sytuację na chłodno!
– Na chłodno? Miałam zostawić ważny problem społeczny?!
– Ważnym problemem jest zagrożenie terrorystyczne! Zamiast skupić się na meritum i pokazać konkret, pani wolała pójść w łzawy ton reportażu. I niby kogo to ma zainteresować? Reportaż o biednym Syryjczyku, którego potraktowano jak zwierzę? I o złej białej kobiecie, która ośmieliła się poczuć zagrożona? Miała prawo się bać! W tym roku naliczyłem już ponad dwadzieścia zamachów terrorystycznych na całym świecie. Słyszała pani, że syryjscy uchodźcy szykowali zamachy w Berlinie?
– Nie słyszałam.
– No właśnie, a to tylko potwierdza moje obawy. Nie nadaje się pani do pracy.
_Czyli dotarliśmy do finału_ – pomyślała Anka i spuściła głowę. Kiedyś zapewne kłóciłaby się z szefem i jak lwica broniła swojego punktu widzenia. Kilkumiesięczny pobyt w szpitalu sprawił jednak, że wypadła z obiegu i straciła sporo pewności siebie.
– Nie interesuje mnie duma jakiegoś brudasa! – Grabowski uderzył dłońmi o blat biurka. – Nie mam czas na prostowanie pani społecznych zapędów. Pracujemy dla ogólnopolskiej telewizji, musimy wpasować się w sztywne reguły!
– Szefie…
– Nie wiem, co z panią zrobić. Jest pani wypalona i przewrażliwiona. Szczerze przyznam, że trzymałem dla pani miejsce, by po chorobie mogła pani do nas wrócić. W końcu, jakby nie było, omal nie straciła pani życia podczas wykonywania obowiązków służbowych. Starałem się, pani Anno. I przyznaję, że kiedyś ceniłem pani podejście do pracy. Niestety teraz widzę, że stare sentymenty to niezbyt dobry sposób na zarządzanie stacją telewizyjną. To jest niedopuszczalne, że ekscytuje się pani sentymentalnymi pierdołami. Pani Anno, to już nie jest dziennikarstwo…!
Bardziej niż kiedyś? Słowa Grabowskiego błądziły po głowie Anki jeszcze długo po tym, jak wyszła z budynku. Nie to spodziewała się usłyszeć.
Sama dzieliła swoje życie na „kiedyś” i „teraz”. Chciała jednak zapomnieć o tej granicy. O rozmowie z mordercą, która uświadomiła jej, że wybrany przez nią zawód dziennikarza śledczego był zdecydowanie bardziej niebezpieczny, niż wcześniej sądziła. Uświadomiła sobie, że powoli traciła świadomość i kontrolę nad własnym ciałem. I o tym, że ambicja i chęć rozwikłania sprawy związanej z dopalaczami sprawiły, że mogła umrzeć.
Żyła bardziej przez przypadek. To podkochujący się w niej Łukasz przyczynił się do tego, że ją odratowano. Pamiętała, jak krzyczał: „Nie zamykaj oczu, nie zasypiaj, zostań ze mną, Anka!”.
– I jak podsumujesz pierwszy dzień w pracy?
Łukasz siedział obok niej na kanapie. Zadomowił się już. Nawet sweter, który miał na sobie, pasował do wystroju mieszkania.
Widziała, że bardzo chciał się wtopić w tło i sprawić, że któregoś dnia Anka powie mu: „zostań”. Bywał u niej właściwie codziennie, odkąd wróciła ze szpitala. Początkowo wynajdywał jeszcze preteksty dla swoich wizyt. Raz przyszedł wymienić uszczelkę w kranie, innym razem przechodził obok, jeszcze innym wnosił na piętro siatki z zakupami, a później przygotowywał kolację. Potem wpadał już jak do siebie. Siadał na kanapie, zamieniał z nią kilka słów, a potem włączał telewizor i szukał kanału informacyjnego.
– Nie mogę narzekać. Pierwsze dni są zwykle trudne. Nieważne, czy w nowym miejscu, czy na starych śmieciach.
– Czyli było ciężko? – Oderwał wzrok od telewizora i spojrzał na nią zatroskany.
– Nie. – Pokręciła głową i uciekła do kuchni.
Nie chciała, by widział jej twarz, by się o nią martwił. Czasami zwyczajnie wolałaby, żeby go tu nie było.
Nie potrafiła mu jednak tego powiedzieć. Był przy niej przez cały ten trudny szpitalny czas. Zawsze cierpliwy i pomocny. Siedział przy jej łóżku, gładził po dłoni, a ona zastanawiała się, czego mu brakuje.
Bo tego, że czegoś brakowało, była pewna. Był przecież bardzo dobrym człowiekiem – inteligentnym, oczytanym i uwielbiającym swoją pracę. Wiele rzeczy ich łączyło. Przyglądała mu się tygodniami, spod przymkniętych powiek, ale jakoś nigdy nie mogła w nim dojrzeć kandydata na kochanka.
Był dla niej bardziej jak brat, nawet przystojny, dobrze ubrany, chełpiący się kaloryferem na brzuchu. Nie potrafiła zauważyć w nim mężczyzny. Dobrze się im rozmawiało, ale brakowało między nimi chemii – specyficznej i bardzo przyjemnej reakcji organizmu na bliskość drugiej osoby.
– Anka, telefon! – Głos Łukasza wyrwał ją z zamyślenia.
Wróciła do pokoju i zerknęła na wyświetlacz komórki leżącej na futurystycznej półce z książkami. Dobrze znała tę kombinację cyfr. Potrzebowała chwili spokoju i odosobnionego miejsca.
– Zrobić ci kanapkę? – zapytała Łukasza, nim odebrała. Chciała mieć pretekst do wyjścia z pokoju.
Kiwnął głową, ale nie oderwał wzroku od telewizora. Na ekranie trzech polityków próbowało się wzajemnie przekrzyczeć.
Wróciła do kuchni, przyłożyła aparat do ucha i odezwała się najbardziej neutralnie, jak tylko potrafiła:
– Halo?
– Cześć, Aniu – przywitał ją męski głos.
Otworzyła lodówkę. Poczuła chłód. Zwykle źle znosiła zimno, ale w tej chwili właśnie tego potrzebowała.
– Cześć.
– Jestem w Poznaniu.
– Życzę przyjemnego pobytu. – Starała się zachować dystans.
Wyjęła z lodówki szynkę, majonez i masło. Sięgnęła do chlebaka. Zamiast oczekiwanego bochenka znalazła tylko jedną bułkę.
– Musimy się spotkać.
– Nie.
– Musimy – powtórzył kategorycznie.
– Zapomniałeś? – syknęła najciszej jak potrafiła. – To już nieaktualne.
– Bardziej aktualne, niż ci się wydaje. Czekam tam, gdzie zawsze.
Mimo że dopiero minęła dziewiętnasta, wokół panowała ciemność. Neon nie przejmował się jednak brakiem słońca. Po dwunastu godzinach siedzenia w domu korzystał z wolności. Zadowolony biegł przed siebie, radośnie poszczekując.
Prokurator Wiktor Braun jak co wieczór spacerował wzdłuż Warty, obserwując swojego psa i rozmyślając nad życiem. Jesienią i zimą okolice koryta rzeki były wyludnione, co bardzo mu odpowiadało. Dzięki otaczającej go ciszy i ciemności korzystał z odrobiny wolności.
W pracy zawsze był na świeczniku. Trzymał się wypełnionego po brzegi planu dnia, procedur i paragrafów. Kontrolował, konsultował, przesłuchiwał i wygrywał kolejne batalie sądowe. Zawsze schludnie ubrany, opanowany i uważny.
W ostatecznym rozrachunku praca przynosiła mu o wiele więcej radości niż zmęczenia, ale były chwile, takie jak ta, że zastanawiał się, czy w jego życiu jest cokolwiek poza pracą.
Od dawna usprawiedliwiał się sam przed sobą, że nie ma czasu ani na przyjemności, ani na przyjaciół, ale chyba nadszedł moment, żeby uświadomić sobie, że to nie czas był największą przeszkodą. Nie miał przyjaciół, hobby ani marzeń do spełnienia.
Gdyby otrzymał kilka godzin w prezencie i tak spędziłby je w pracy. Tylko ona przynosiła mu prawdziwe poczucie satysfakcji.
– Neon! – przywołał do siebie psa, który odbiegł zbyt daleko.
Wyżeł dobiegł do jego nóg. Dał się pogłaskać i znowu ruszył przed siebie.
Braun zatrzymał się przy ławce, przy której widoczne były ślady bytności rdzennie chwaliszewskiego towarzystwa. Porozrzucane butelki po piwie, zgnieciona paczka po papierosach i mnóstwo petów. Powoli się do tego przyzwyczajał. Nie miał wyjścia. Zamieszkał przecież w nowym budynku wybudowanym w dzielnicy, która nie miała najlepszej opinii.
Ślady. Nie lubił do tego wracać. Zwłaszcza jesienią. Cztery lata temu z drzew też spadały liście. I też nieomal nie zdążyłby tego zauważyć. Tragiczny wypadek sprawił, że czas się zatrzymał, a on – skupiony na pracy profesjonalista – zauważył leżące na ziemi liście.
Nie chciał jednak pamiętać emocji związanych z tamtym wydarzeniem. Zamiast nich skupiał się na cyfrach, a one mówiły same za siebie.
Eksperci ustalili, że między pojawieniem się przeszkody na drodze a wciśnięciem hamulca przez kierowcę mija około sekundy. Do tego trzeba doliczyć około pół sekundy na zadziałanie układu hamulcowego. Razem daje to półtorej sekundy, w ciągu której samochód jadący z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę pokona dystans przynajmniej piętnastu metrów.
Tamten jechał właśnie z taką prędkością, a droga jego hamowania wyniosła trzynaście metrów. Razem dwadzieścia osiem metrów.
– Kierujący pojazdem nie miał szans, żeby wyhamować. – Wiktor powtórzył słowa jednego z biegłych wypowiadającego się w sądzie.
Zapamiętał wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły tamtego wypadku. A także to, że zabrakło kilku sekund, kilku metrów. A może jedynie odrobiny szczęścia?
Raport z miejsca zdarzenia pokazał, że kierowca jechał zgodnie z przepisami, a pieszy wtargnął na jezdnię, nie pozostawiając sobie żadnych szans. Znalazł się zbyt blisko samochodu. Trudno było z tym dyskutować. Dla Brauna nie był to jednak byle jaki przechodzień.
Po zakończeniu każdej sprawy resetował tą część umysłu, która się nią zajmowała. Było to niezbędne, by zrobić miejsce na nową sprawę. Wypadek sprzed czterech lat nadal jednak tkwił w jego pamięci. W lecie, zimie czy wiosną udawał, że go tam nie ma, ale jesienią wysuwał się na front i krzyczał: „Jestem tu, jestem! Jak możesz z tym żyć?”.
Z ulgą zamknęła za Łukaszem drzwi. Nie było łatwo się go pozbyć, ale w końcu się udało.
Z przerażeniem obserwowała, co się z nimi działo. Mogła na nim polegać. Sprawdził się w trudnej sytuacji, teoretycznie powinna więc paść mu w ramiona i zadeklarować miłość aż do śmierci. Jednak cały czas spokoju nie dawała jej myśl, że nie mogła w Łukaszu odnaleźć nawet cienia mężczyzny.
Była mu wdzięczna, ale chciała się go pozbyć. Przy Łukaszu jej asertywność i bezceremonialna bezpośredniość traciły niestety na sile.
Z perspektywy fotela, na którym siadała, gdy on zalegał na kanapie, zauważała ogromne podobieństwo Łukasza do jej świętej pamięci ojca. Miała przed oczyma wytłuszczone zdanie, które znalazła ostatnio w jednej z babskich gazet: „kobiety wybierają na partnerów mężczyzn, którzy najbardziej przypominają im ich nieobecnych ojców”. Nawet jeśli było w tym stwierdzeniu jedynie ziarenko prawdy, to zauważała jeszcze jedno podobieństwo: powoli zmieniała się przy nim we własną matkę. Nie chciała tego.
Wróciła do salonu po telefon i wybrała ostatni numer, który do niej zadzwonił.
– Jesteś tam jeszcze? – spytała.
– Jestem. Jedziesz?
– Skończyłam spotkanie, mogę być najwcześniej za pół godziny.
– Tak długo nie będę czekał. Bądź za kwadrans.
W restauracji _Wieniawskiego5_ panował nieoczywisty klimat. Industrialne lampy sufitowe i cegła na jednej ze ścian tworzyły wrażenie miejsca idealnego do prowadzenia rozmów biznesowych. Nastrojowe oświetlenie z kinkietów ocieplało jednak nowoczesne wnętrze, podobnie jak bieżniki zdobiące stoły, stwarzając przyjemne miejsce do nieoficjalnych rozmów, także tych bardziej intymnych. Wszystko to czyniło miejsce sympatycznie niezobowiązującym.
„Spokojnie, to tylko lunch. Co będzie dalej, zależy tylko i wyłącznie od ciebie. Nie zrobię nic, na co nie dasz mi przyzwolenia” – tak odczytała to miejsce, kiedy ponad rok temu weszła do niego po raz pierwszy, przyjmując zaproszenie Roberta, wiceprezesa
Primo TV.
Poczuła się na tyle bezpieczna, że nawet nie zauważyła, że łagodnie przeszli do kolejnego etapu znajomości. Wieczory zwykle rozpoczynali w restauracji, a kończyli w łóżku.
Dzisiaj nie czuła się tu bezpiecznie. Chciała mieć to spotkanie za sobą. Pchnęła drzwi wejściowe i od razu go zobaczyła. Siedział przy ścianie i wpatrywał się w nią. Anna zdjęła kurtkę i powoli skierowała się do jego stolika.
Nie zdążyła do niego podejść, gdy on ironicznie i głośno zapytał:
– Kupić ci zegarek?
Zacisnęła zęby i stłumiła w sobie chęć odwrócenia się na pięcie i wyjścia.
– Nie, dziękuję. Chciałam ci przypomnieć, że skończyliśmy etap dawania i przyjmowania prezentów.
Spojrzał na nią tak, że od razu pożałowała swoich słów. Nadal wydawało jej się, że wszystko w Robercie Zielińskim jest idealne. Interesujące spojrzenie, zawsze dwudniowy zarost, delikatne dłonie oraz mieszanka inteligencji, poczucia własnej wartości, humoru i złośliwości. Nie bez znaczenia było również umięśnione ciało opakowane w dobrze skrojony garnitur i pozycja zawodowa.
Najbardziej jednak idealny wydawał się Ance fakt, że Robert miał żonę i dzieci. To pozwalało im kiedyś na budowanie relacji, w której nie liczyło się nic oprócz dobrej zabawy. Ich spotkaniom nie towarzyszyły obawy, że któreś z nich zaangażuje się na tyle, by mieć wobec drugiego jakiekolwiek oczekiwania.
– Co słychać?
– Dziękuję, wszystko w porządku. A co u twojej żony i dzieci?
Zaskoczyła go. Zawsze go zaskakiwała. Do tej pory nigdy nie negatywnie. Kiedyś wydawała mu się kobietą idealną – inteligentną, atrakcyjną i emocjonalną, ale nierobiącą scen. Teraz ewidentnie dążyła do zderzenia. Czołowego.
– Dziękuję, mają się dobrze.
Nie mógł nie zauważyć, że jest spięta. Zaciskała usta, bez przerwy poruszała dłońmi. Albo pocierała jedną o drugą, albo pastwiła się nad słomką wystającą ze szklanki z colą.
– Schudłaś.
– Ale żyję.
Usłyszał dziś od Grabowskiego, że Rogozińska nie radzi sobie w pracy. Że to, przez co przeszła, mocno odbiło się na jej psychice. Że reaguje zbyt emocjonalnie i nie jest w stanie nad sobą panować. Spotkał się z nią, żeby sprawdzić, czy to, co do niego dociera, jest prawdą, czy tylko plotkami i kwestią panującej w Primo TV antypatii do jednostek zawyżających średnią.
– Aniu…
– Co Aniu, co Aniu? Przestań mi się tak przyglądać! Wiem, że się zmieniłam, ale spędziłam w szpitalu sześć miesięcy, a potem ponad miesiąc w domu. Mam prawo wyglądać mniej atrakcyjnie. Ostatnio widzieliśmy się w lutym. Jest początek października.
– Cieszę się, że jesteś. Wiedziałem, że sobie z tym poradzisz.
– Świetnie. Po co kazałeś mi tu przyjechać?
– Aniu, co się z tobą dzieje?
– A co ma się dziać? Nic. O co ci chodzi?
Przy stoliku obok pojawili się młodzi ludzie. Roześmiana para trzymająca się za ręce i towarzyszący im znajomi. Robert dałby sobie rękę uciąć, że już kiedyś widział gdzieś jedną z dziewczyn. Kojarzył jej kocie oczy i znamię na dekolcie.
– Nic? – powtórzył z nadzieją, że sprowokuje Ankę do rozmowy.
– Nic. – Wzruszyła ramionami.
Udawała obojętną. Jak kiedyś, podczas pierwszego spotkania poza Primo TV. Czekał na nią w tej samej restauracji, a potem wprosił się do jej mieszkania. Mimo że cel wizyty był oczywisty, nie protestowała. Jej sposób bycia dawał mu pewność, że nikt nigdy nie dowie się o tym, że miło spędzają wspólne chwile.
Dziś nie zabrałby jej nawet do knajpy. Unikał spotkań się z dziewczynami rozchwianymi emocjonalnie. Jego żona nie znosiła awanturujących się kochanek.
– Mam nadzieję, że stać cię na szczerość przynajmniej z samą sobą.
Dziewczyna z kocimi oczami pomachała do niego i wyszczerzyła zęby. Kiedy zobaczył szparę między jedynkami, od razu dopasował twarz do sytuacji. A raczej ciało do hotelowego pokoju. Odpowiedział jej krótkim uśmiechem.
Anka musiała to zauważyć, bo odwróciła się, zmierzyła towarzystwo wzrokiem, po czym bąknęła:
– Pójdę już. Na pewno nie będziesz się nudził.
Zanim zareagował, zdążyła wstać z krzesła. Sięgnęła jeszcze po leżącą na stole komórkę. Skorzystał z okazji i złapał ją za rękę.
– Puść! – wysyczała na tyle głośno, by zwrócić uwagę nowo przybyłego towarzystwa.
– Usiądź, to puszczę. Mam ci coś ważnego do powiedzenia. Chodzi o Primo TV.
– Jeśli dotyczy to Primo TV, to zadzwoń do mnie jutro, w godzinach pracy.
Skapitulował. Postanowił przejść do rzeczy. Zakomunikować to, o czym się dowiedział, i wrócić do hotelu. Miał czterdzieści dziewięć lat i był za stary na bezsensowne komplikowanie sobie życia.
– Nie dostarczyłaś zdolności do pracy.
– Że co? – Usiadła.
– Zaświadczenie, że jesteś zdolna do pracy. Od lekarza. Po dłuższej chorobie jest to niezbędne, by wrócić do wykonywania obowiązków wynikających ze stosunku pracy.
– To tylko papierek. – Anka znowu wzruszyła ramionami. – Załatwię go jutro.
– Anka, do kurwy nędzy, otrząśnij się w końcu! – Skoro jego troska nie robiła na niej wrażenia, musiał uderzyć z innej strony. Zależało mu przecież na tym, by wywołać w niej jakąś reakcję. – Podczas twojej nieobecności w Primo TV trochę się pozmieniało. Grabowski wszedł w łaski prezesa i nastawił go odpowiednio przeciwko tobie. Czekali na twój powrót, tylko po to, żeby cię zwolnić.
– Czekali? – Anka roześmiała się nerwowo. – Robert, nie rozśmieszaj mnie. Bądź facetem i powiedz mi to prosto w oczy. Czekałeś na to, żeby mnie zwolnić. Ty, nie oni. I tu nie chodzi o pracę, tylko o twoje pieprzone ego! Musisz mnie zwolnić, bo jest ci to potrzebne, żeby poczuć się lepiej!
– Dlaczego mówisz tak, jakbyś mnie nie znała?
– Nie mam czasu na takie rozmowy. Mówiłam już. Nie dzwoń do mnie. Mam faceta. Jestem zajebiście szczęśliwa. Z nami koniec. Zraniłam cię? Przepraszam. Ale rozumiem, że teraz ty musisz oddać mi z nawiązką?
– Przestań się miotać i posłuchaj mnie, bo to ostatnia rzecz, którą ci powiem.
Weszła do łazienki, zatkała odpływ wanny i odkręciła kran z ciepłą wodą. Strumień uderzył o ceramiczne dno.
Z pokoju sączyła się spokojna muzyka. Sade anielskim głosem wyznawała właśnie, że dała mu wszystko, co miała w sobie, a on wziął jej miłość i odszedł.
Anka nie miałaby odwagi czegoś takiego powiedzieć, chociaż wydawało jej się, że spotkało ją dokładnie to samo. Nie teraz, nie z Robertem ani nie z Łukaszem… Wcześniej. Kiedyś dała całą siebie, w zamian otrzymując ochłapy. To nie była zwykła miłość. To było bolesne doświadczenie, które zmieniło ją na zawsze.
– _I keep crying / I keep trying for you / There’s nothing like you and I baby / This is no ordinary love / No ordinary love._
Rozebrała się, a pod wartki strumień wody wlała swój ulubiony płyn do kąpieli. Łazienka błyskawicznie wypełniła się zapachem lawendy, ylang-ylang i kardamonu, a fioletowa, gęsta ciecz zaczęła zamieniać się w pianę.
Weszła do wanny, zanurzyła ciało, zamknęła oczy i wciągnęła tak dużo powietrza, jak tylko się dało. Lubiła ostry zapach lawendy. Ylang-ylang wyostrzał jej zmysły, tłumił złość i wyciszał myśli. Kardamon wraz z konopiami indyjskimi i makiem był w średniowieczu składnikiem arabskiej mikstury narkotycznej.
– _Keep trying for you / Keep crying for you / Keep flying for you / Keep flying / I’m falling / I’m falling._
Potrzebowała takiej mieszkanki, by zrelaksować się po ciężkim dniu i jeszcze cięższym wieczorze. Musiała zebrać myśli i odnaleźć siebie. Powoli miała siebie dość. Uzmysłowiła to sobie podczas rozmowy z Robertem. Zebrały się nad nią chmury i tylko ona mogła je przegonić.
_Chcą cię zwolnić_ – przypomniała sobie słowa Roberta. – _Prezes podjął decyzję. Postawiłem mu się, ale to był ostatni raz. Aniu, nie mogę dłużej być twoim aniołem stróżem. Mam zbyt wiele do stracenia. To koniec. Uratowałem ci tyłek po raz ostatni. Sprawy wyglądają tak, że mają dla ciebie propozycję. Nie do odrzucenia. Niestety._
– Wyrzucisz śmieci?
– Co?
– Śmieci. – Dziewczyna podeszła do zlewu, otworzyła szafkę i pokazała Muhamedowi, że odpadki nie mieszczą się już w koszu.
– _Of course, hunny_.
Muhamed pocałował swoją dziewczynę i ochoczo zabrał się do wykonania zleconego zadania.
Po wydarzeniach z poranka jego ciało nadal magazynowało w sobie nadmiar energii i negatywnych emocji. Chętnie pozbyłby się przede wszystkim tej negatywnej części, postanowił więc, że zbiegnie z dziewiątego piętra po schodach, a potem wróci pieszo.
O czternastej miał się pojawić w londyńskiej siedzibie kontrahenta i omówić z nim zmiany w umowie. Obudził się rano w dobrym humorze. Zjadł śniadanie, przygotował się do podróży, chwycił walizkę i wyruszył na lotnisko. Odprawa poszła szybko, w strefie bezcłowej wypił kawę i zrelaksowany wsiadł do samolotu.
Potem było już tylko gorzej. Dwóch antyterrorystów chowających swoje twarze za kominiarkami wyprowadziło go siłą z samolotu. Trafił do pokoju, w którym przez kilka godzin odpowiadał na to samo, bezsensowne pytanie.
– Nie jestem terrorystą – powtarzał tak długo, dopóki sam nie zaczął w to wątpić.
Nie zrobił przecież nic złego. Wykonywał obowiązki zawodowe, nie przewoził niebezpiecznych substancji, nie miał na sobie pasa szahida. Nie wytatuował sobie na czole napisu: „_Allāhu Akbar_”.
Mimo to, odkąd pojawił się w Polsce, spotykał się z podejrzanymi spojrzeniami lub dziwnymi uwagami. Część ludzi omijała go szerokim łukiem. Zdążył się do tego przyzwyczaić. Wyróżniał się karnacją, oprawą oczu i intensywnością koloru włosów.
Wyjechałby, gdyby nie Małgosia.
– Dzień dobry. – Na parterze minął sąsiadkę.
Uśmiechnął się do niej, ale nie odpowiedziała. Wykrzywiła twarz i spojrzała na niego z pogardą. Pomyślał, że może pomylił powitania, że po zmroku powinien użyć innego.
Afera na lotnisku skończyła się niezadowoleniem londyńskiego klienta, problemami w pracy, zainteresowaniem mediów i rozmową z adwokatem, który zaoferował Muhamedowi swoją pomoc w wywalczeniu odszkodowania za naruszenie jego praw.
Nie czuł jednak, że ma jakieś prawa. Że jest gotowy do walki. Chciał tylko spokoju.
Chłodny, jesienny wiatr przywitał go od razu, kiedy wyszedł z klatki schodowej. Postawił kołnierz kurtki i ruszył przed siebie. Było już całkiem ciemno, a śmietnik znajdował się za budynkiem.
Na rogu stała osiedlowa młodzież, która jak zwykle nie miała nic do roboty. Małgosia nazywała ich „dresiarzami” i kazała mu ich unikać. Starał się, ale tym razem za późno ich zauważył, przez co nie miał zbyt dużego pola manewru. Mógł wprawdzie się cofnąć i obejść blok z drugiej strony, ale uznał, że jeśli się odwróci, oni uznają to za ucieczkę. Przeszedł więc obok, starając się zachować jak największy dystans i wpatrując się w swoje buty. Nie szukał zaczepki.
– Zobaczcie, pasożyt lezie z workiem! Ciekawe co tam ma! Może coś ukradł?
Kilku mężczyzn podeszło do niego. Jeden szturchnął go ramieniem.
– Ej, brudasie, patrz, gdzie leziesz!
– Nosz kurwa, nie jesteś u siebie!
– Tej, Michu, to terrorysta!
Ignorował zaczepki. Do śmietnika miał już tylko kilka kroków. Postanowił, że wróci inną drogą. Nie będzie rzucał się im w oczy.
– Terrorysta do odstrzału! Na bank ma w tym worku bombę i zaraz rozpierdoli nam osiedle!
Silna dłoń złapała go za ramię. Prawie tak silna jak dłoń antyterrorysty, który wyprowadzał go z samolotu.
– Po chuj tu przyjechałeś, brudasie?!
– Zostawcie mnie – odezwał się i właśnie wtedy otrzymał pierwszy cios.
Najpierw zabolał go nos, potem całe ciało. Kolejne uderzenia posypały się z różnych stron. Słyszał podekscytowane głosy:
– Wracaj do siebie!
– Powiedz swoim kumplom, że jeśli tu przyjadą, to ich zajebiemy!
– I pamiętaj, jeszcze raz tkniesz polską dziewczynę, a połamiemy ci ręce!
Zwinął się w pozycję embrionalną i starał się zakrywać głowę rękoma. Nie wszystkie słowa rozumiał, nie wszystkie był w stanie usłyszeć. Łapał jednak ogólny sens. Mowa nienawiści. Nie mógł jej nie zauważyć. Tracąc przytomność, pożałował, że jednak nie ma na sobie pasa szahida.
Tak, nie powinna wychodzić prosto z wanny na dwór, zwłaszcza że termometr wskazywał tylko dziesięć stopni Celsjusza. Anka w myślach przyznała rację matce.
Zimno atakowało jej rozgrzane ciało. Wciskało się między niedopiętą kurtkę i przenikało do środka, szukając sobie wygodnego miejsca.
– Dobry wieczór, czy znajdę jeszcze jakieś pieczywo? – spytała z nadzieją, kiedy dotarła do celu swojej nierozsądnej podróży.
Czynny do północy osiedlowy sklep stanowił mekkę dla wszystkich zapominalskich, chociaż o tej godzinie przyciągał chyba więcej tych potrzebujących wysokich procentów.
– Niestety. – Ekspedientka pokręciła przecząco głową.
– A może jednak? Coś? Cokolwiek?
– Mam jeszcze jeden tostowy, ale jutro kończy się jego data ważności.
– Na bezrybiu i rak ryba – skwitowała i dodała: – Biorę!
W drodze powrotnej ze zdziwieniem odnotowała, że mimo niesprzyjającej aury grupa osiedlowych dresiarzy stoi przy bloku obok. Być może była już za stara na to, by zrozumieć fenomen rozmawiania ze znajomymi w środku nocy, na wietrze i w ciemności.
Na klatce schodowej panowały ciemności. Pomacała ścianę w poszukiwaniu włącznika światła, a kiedy go znalazła, poczuła się pewniej. To właśnie wtedy jej wzrok padł na skrzynki na listy.
Ta najwyżej położona, oznaczona numerem dziesiątym, wydawała się nie być pusta. Rzeczywiście dawno jej nie sprawdzała.
W środku leżała koperta zaadresowana na Kancelarię Prawną AR.
– Mecenas Anna Rogozińska – odczytała.
List nie wyglądał na przesyłkę reklamową. Koperta była szara, adres odbiorcy wypisany ręcznie starannym pismem. Z tyłu nie było adresu nadawcy.
– Kancelaria prawna? Co to za żarty?
Anka pokonywała schody, jednocześnie zajmując się otwieraniem koperty. Jak zwykle w takich sytuacjach przedmiot martwy wykazał się niebywałą złośliwością. Najpierw okazał się tak mocno zaklejony, że nie mogła go otworzyć, a później, kiedy zdecydowała się na jego rozerwanie, wypadł jej z rąk.
Znowu zgasło światło na klatce, a Anka musiała po omacku odnaleźć włącznik. Tym razem nie poszło jej to tak sprawnie jak na parterze. Tam lokalizację włącznika znała niemal na pamięć. Na trzecim piętrze nigdy wcześniej się nie orientowała, który przycisk odpowiada za uruchomienie dzwonków do drzwi, a który rozpala żarówki.
Po chwili zastanowienia zrezygnowała. Wyciągnęła z kieszeni komórkę i uruchomiła latarkę. Cofnęła się do schodka, na którym upuściła list. Podniosła kopertę i rozsypane kartki, po czym pobiegła do domu.
Dopiero kiedy zamknęła za sobą drzwi, przyjrzała się zawartości przesyłki. Złożona kartka zapełniona była niebieskimi, równymi literami. Uwaga Anki skupiła się jednak nie na liście, ale na dołączonej do niego karcie do gry.
Nie była zwykła, jak w większości talii. Intrygowała i przerażała jednocześnie. Przedstawiała ludzki szkielet przyozdobiony różanym wiankiem. W oczy rzucały się przede wszystkim czerwone plamy, które wydawały się być śladami po kroplach krwi. Na dwóch rogach karty widniało czerwone serce oraz litera „Q”.
– Królowa Kier? – Anka zamarła.
Królowa Kier kojarzyła jej się tylko z jednym. Chcąc wykluczyć rodzące się w jej głowie podejrzenia, zerknęła na koniec listu. Szukała jakiegoś podpisu, czegoś, co pomoże jej ustalić, kto i dlaczego przesłał jej taką kartę.
– Zakład karny. – Jej wzrok padł na ostatnie słowa listu. – Jeśli miałabyś ochotę do mnie napisać, to kieruj listy na adres Zakładu karnego w Rawiczu.