- promocja
- W empik go
To my chuligani - ebook
To my chuligani - ebook
Bohaterem książki jest Paragraf. Kibic który zaczyna swoją przygodę ze stadionem dość niespodziewanie i w bardzo młodym wieku. Jego życiową ścieżką staje się stadion. Zafascynowany futbolem, chłonie atmosferę stadionu i zaczyna czynnie dopingować swoją drużynę. Setki znajomości, kilka przyjaźni, tysiące przejechanych kilometrów po kraju, a to wszystko w szalonych dla polskiego ruchu kibicowskiego latach dziewięćdziesiątych. Od grzecznego chłopaka do … no właśnie, czy aby na pewno chuligana?
Książka jest mocno osadzona w realiach tamtych czasów. W książce spotkamy kibiców Widzewa, Petrochemii Płock, Moto Jelcza Oława, KKSu Kalisz, Wisły Kraków, Legii Warszawa, Miedzi Legnica, Śląska Wrocław, Dozametu Nowa Sól, Polonii Bytom, Zagłębia Lubin, Lecha Poznań, Górnika Wałbrzych, Falubazu Zielona Góra, ŁKSu Łódź i wiele innych ekip głównie z zachodniej części Polski.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-947531-0-8 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Robert, idziesz ze mną na ryby? – to pytanie ojca coraz rzadziej padało w domu.
– Wiesz, że idę na mecz…– nie zdążyłem nawet powiedzieć z kim dzisiaj gramy i usłyszałem odgłos zamykanych drzwi.
Stadion. Już dawno obrałem ten kierunek. Jak miałem osiem lat z chęcią jeździłem nad wodę pomoczyć kija. Do czasu, aż każda większa ryba na moim haczyku, była mi odbierana razem z wędką słowami – Szybko, dawaj, bo się zerwie! – No i musiałem sobie znaleźć inne hobby.
Wracając któregoś dnia ze szkoły, wybrałem okrężną drogę do domu. Krzywe płytki chodnikowe poniosły moje nogi wprost pod słup ogłoszeniowy. Taki zwykły, betonowy, który wrósł w strukturę bloków w mojej małej ojczyźnie, osiedlu Kopernika.
– Chrobry Głogów, Wita Stwosza, sobota – czytałem na głos.
Nie wiedziałem, że ta krótka chwila, na zawsze zmieni moje życie. Może gdybym wybrał inną drogę do domu zafascynowałaby mnie przejeżdżająca fura i wylądowałbym w warsztacie samochodowym. Może zobaczyłbym w akcji strażaków i jeździłbym teraz wozem do pożarów i przyjmował medale za odwagę, jeden za drugim.
Ja wybrałem wydrukowany na żółtym papierze plakat meczowy, wiszący na jednym z osiemnastu słupów ogłoszeniowych w Głogowie.
Przyszedł weekend. Z kilkoma złotymi w kieszeni przepychałem się przez kasy na Chrobrym. Szok! Tyle ludzi w jednym miejscu widziałem chyba pierwszy raz w życiu. Co wtedy czułem? Ciężko powiedzieć. Pewne jest tylko, że stadion stał się moim drugim domem przez następne lata. Nawet dziś nie potrafię odpowiedzieć sobie na to pytanie dlaczego? Nawet nie wiem z kim graliśmy. Drużyna chyba była ze Śląska. Urania, Górnik Pszów albo jakiś inny wynalazek.
Stałem przy metalowym ogrodzeniu, zerkając raz po raz to na boisko, to na trybuny. Tak niewiele rozumiałem z tego co tak naprawdę przyciągało ludzi na to widowisko.
*
– Idziesz pograć na przerwie w nogę? – zapytał Zibi.
– Pewnie! – odpowiedziałem. Zibi ogarniał temat przerw u nas w klasie. W mojej nowej klasie. Starą rozwiązali. Trafiłem dobrze, dużo chłopaków gra w piłkę, Chrobrego znają chyba tylko z gazet, ja miałem to szczęście, że sam już na mecze chodziłem.
– W sobotę jest mecz. Idziemy? – zapytałem na jednej z przerw.
– Będzie problem, kasy nie mam – odpowiedział Kamil, nakładając na ręce rękawice robocze, na których napisał mazakiem nazwisko bramkarza Chrobrego.
– Te… Cuper, coś się wymyśli – zaśmiałem się.
– Może pogadamy z wuefistą? – zaproponował.
Pan Zbigniew, był kiedyś zawodnikiem Chrobrego. Grał co prawda w ręczną, ale nogę też lubił. Dorabiał w klubie. Naprawiał piłkarzom korki i łatał piłki. Naprawdę dobry fachowiec. Urzędował w budynku klubowym, zajmował tamtejsze „lochy” w których smród kleju do butów mieszał się z zapachem skóry. Dla nas, była to okazja, żeby wkręcić się na mecze za darmo.
– Proszę Pana, co tam na Chrobrym słychać? – zagadał Zibi.
– A wszystko w porządku chłopaki, co potrzebujecie? – Ten to dopiero potrafił wyczuć temat.
– Panie trenerze, a nie dałoby się wejść na najbliższy mecz jakoś tak… po starej znajomości?
– Nie ma sprawy, tylko bądźcie godzinę przed meczem, wprowadzę was przez budynek klubowy.
I tak oto udało nam się załatwić wejścia na mecze Chrobrego przez cały sezon. Chodziliśmy w stałym składzie. Przeważnie 6 osób. Siadaliśmy na trybunach. Marek nosił ze sobą zeszyt i notował w nim składy, zmiany w meczach i strzelone bramki. Zbieraliśmy pozostawiane bilety, dłubaliśmy słonecznik i przybijaliśmy piątki z zawodnikami. Nic więcej nam do szczęścia nie było potrzebne.
Następnego dnia w szkole na przerwach potrzebowaliśmy tylko piłki i plecaków, żeby ustawić bramki. Graliśmy tak długo jak pozwalali nam nauczyciele kolejnych przedmiotów. Jak nie ciągali za uszy za spóźnienia, graliśmy dłużej. Zero stresu.
*
Nie pamiętam kiedy zaczęły interesować mnie sprawy kibicowskie. To przyszło samo. Otaczało nas na co dzień. Napisy na murach, awantury na meczach, śpiewy starszych kolesi wracających w sobotni wieczór z dyskotek.
*
– Chodź, musimy porozmawiać! – zwołał mnie tato. – Dałbyś sobie spokój z tymi meczami, nie próbuj czasem nigdzie jechać, tyle się słyszy o tym co się dzieje na stadionach, jeszcze po głowie dostaniesz – powiedział z troską w głosie.
– Tato, przecież wiesz, że zawsze uważam, nie wiem czemu się tak ciągle martwicie?
– Dostaniesz po głowie…
– No przecież nie latam po dyskotekach – nie dałem mu dokończyć - Dobrze się uczę, nie palę, nie piję. Nawet na mecz nie mogę pójść?
– Masz dopiero szesnaście lat, dostaniesz po głowie i wylądujesz w szpitalu. Uważaj na siebie proszę. – powiedział to z udawaną obojętnością, ale wiedział, że nie dam się oszukać. Martwił się o mnie i wiedział, że doskonale zdaję sobie z tego sprawę.
*
Ciągle namawiam chłopaków na chodzenie na mecze. Bez skutku. Chyba ojcowie nie zabierali im wędek na rybach. Nie lubię tego pierdolenia o leszczach, płotkach, jebanych szczupakach. Mecze to jest to! Lubię za to słuchać opowieści starszych kibiców. Starszych to dużo powiedziane. Istnieje prosta zasada w środowisku. Przychodzi wojsko, żegnasz się ze stadionem na dobre, zakładasz rodzinę i stajesz się niewidoczny dla tych którzy teraz rządzą na Chrobrym? Nie jestem w stanie pojąć jak to jest możliwe, że można ot tak zrezygnować z Chrobrego.
Wychodzę z bloku i idę dowiedzieć się co się działo na ostatnim wyjeździe. Dzisiaj pierwszy raz wejdę do młyna, ten dzień musiał kiedyś nastąpić. Na meczu zdałem sobie sprawę, że częściej zerkam na trybuny niż na boisko. Spoglądam na zegarek. Czas mam dobry. Mam dużo wad, ale nigdy się nie spóźniam. Będę sporo przed czasem. Na miejscu zbiórki jest już Diabeł, więc dowiem się jak się bawili na wyjeździe.
– Co tak sam siedzisz ? – zaskoczyłem Diabła zachodząc go od tyłu.
– Cześć Robert, sprawdzam kto gdzie dzisiaj jedzie, dawno nie upolowaliśmy żadnej ekipy – odpowiedział nie odrywając wzroku od książki z rozkładem jazdy pociągów.
– Zostaw tę księgę i opowiadaj jak tam było na wyjeździe! – chciałem to wiedzieć już, teraz, natychmiast!
– Wakacyjnie! – rozpoczął opowieść Diabeł – Wyjechaliśmy Ślązakiem z Głogowa z samego rana. Po meczu planowaliśmy odwiedzić chłopaków z fanklubu Krościenko nad Dunajcem więc jesteśmy obładowani jak nigdy na wyjeździe. Kilka dni w górach pod Zakopanem dobrze nam zrobi. Już we Wrocławiu większość ululana. Pięciu pijaków i Prosty na straży. Wkurwiony na wszystkich, bo jeszcze w Głogowie ustaliliśmy, że nie będziemy się rzucać w oczy i afiszować. Stacja Katowice. Prosty z nadzieją budzi wszystkich. Z nadzieją, że są trzeźwi. Jak się bardzo pomylił, usłyszał po wyjściu z pociągu. On wyszedł, my prawie wypadliśmy z wagonu.
– Chrobry Głogów! Chrobry Głogów! – gromki pijacki bełkot rozniósł się po dworcu.
– Jesteśmy wszędzie tam, gdzie Chrobry Głogów gra! – kontynuowaliśmy „witanie się” przyśpiewkami ze Ślązakami.
Prosty odbił od naszej grupy i udawał pod kasami, że czyta rozkład jazdy pociągów, co chwile zerkając co odpierdalamy.
– On jest z nami, on jest z nami! – pokazywaliśmy na niego palcami, ledwo trzymając się na nogach.
Śmiechu co niemiara. Trochę się ogarnęliśmy, zjedliśmy coś ciepłego i stwierdziliśmy, że trzeba znaleźć transport do Bytomia. Rzucaliśmy monetą, padło na tramwaj. Jedziemy rozglądając się, gdzie do cholery jest ten stadion, godzina do meczu, a my jeszcze błądzimy.
– Autobus, chłopaki autobus, stój kurwa! Motorniczy stój! – jedyny trzeźwy w całej ekipie Prosty krzyczy na cały tramwaj.
Patrzę przez okno a tam nasz autobus klubowy na stacji paliw.
Motorniczy nie reagował na komendy, mimo że Prosty groził mu pięścią przez szybę.
Zatrzymał się na przystanku. My sprintem z tobołami na stację paliw. Zdyszani podbiegamy do kierowcy, który raczy się papierosem.
– My na stadion, podrzuci Pan? – zapytał Świerku.
– Z Głogowa jesteście? No pewnie! – uśmiechnął się kierowca.
Szczęśliwi, że nie musimy już krążyć, rozsiedliśmy się wygodnie i zaczęliśmy z plecaków wyciągać barwy. Szale na szyje, kaszkiety, wyglądamy jak rasowi kibole. Podjeżdżamy pod bramę.
- Tutaj musicie już wysiąść, nie mogę Was wwieźć na stadion– powiedział kierowca.
– Jasna sprawa szofer, serdeczne dzięki – uśmiecham się do niego.
Wysiedliśmy pod samymi kasami. Pewnym krokiem ruszyliśmy do uśmiechniętej kobiety w kasie. Rasowa Ślązaczka: cyc jak dynia, makijaż jak u ruskiej baby.
– Dzień dobry, my z Chrobrego. Poproszę 6 biletów. Ile to nas będzie kosztować i czemu tak drogo? – uskuteczniam bajerę.
– Z Głogowa? Kasa dla przyjezdnych jest z drugiej strony stadionu.
– Jak to z drugiej strony? – nie byłem w stanie ukryć zaskoczenia. – To mamy teraz zasuwać dookoła?
– No tak. Przejdźcie przez ten park, idźcie wzdłuż płotu, na pewno traficie – powiedziała cycata ślązaczka.
Podziękowaliśmy i wyruszyliśmy w – jak się później okazało – najdłuższą podróż w życiu.
Nie uszliśmy 50 metrów w głąb parku, a naszej żartującej ze śląskiej gwary ekipy, ukazał się ciekawy widok. Wzdłuż ścieżki którą zmierzaliśmy na ławkach siedziało na oko 30 – 40 Polonistów. Uciekać? Gdzie?! Nie znamy miasta, na plecach ciężkie plecaki. Nawet na chwilę się nie zatrzymaliśmy.
Mijaliśmy szpaler Polonistów. Byli tak zaskoczeni, że nawet nie zareagowali. Ktoś rozsypał z wrażenia słonecznik, komuś butelka wysunęła się z rąk. Piękny widok.
Dla nas ten przemarsz był wiecznością. Tylko czekaliśmy aż któryś z nich ruszy. Ale nic, cisza.
Weszliśmy na stadion. Tam czekało już nasze Krościenko. Przez cały mecz zastanawialiśmy się, czy Poloniści dalej siedzą na ławkach z opuszczonymi koparami, czy już się otrząsnęli.
– Niezła akcja – powiedziałem i zaczęliśmy przybijać piątki z kolejnymi kibicami, którzy przyszli na zbiórkę.
– Podróż z meczu spokojna, a Ty co… wchodzisz dzisiaj do młyna? – uśmiechnął się Diabeł.
– No pewnie, trzeba im pomóc. Dzisiaj muszą wygrać!
*
Chrobry podporządkował sobie cały mój świat. Chodzę do szkoły, odrabiam lekcję, żartuję z kolegami na podwórku, gramy w piłę, podrywamy dziewczyny. Cały czas towarzyszy mi w tym wszystkim to niewyobrażalne uczucie, że moje życie będzie podyktowane pewnej sprawie. Wyższej sprawie.
Mijają kolejne mecze „u siebie”, czekam aż starsi kibice wrócą z wyjazdów i będą opowiadać co się działo. Coraz częściej myślę o tym jak będzie wyglądać następna sobota. W poniedziałki, jeszcze przed szkołą zasuwam po gazety do kiosku, sprawdzić jak wygląda tabela, na którym miejscu jest mój ukochany klub. Dzieje się ze mną coś dziwnego. Najlepszym sposobem na odreagowanie jest spacer z psem.
– Chodź Brooklyn, idziemy na dwór – wołam mojego boksera. Takie spacery trwają zazwyczaj bite dwie godziny. Zapominam wtedy o tym co mnie boli, znikają problemy.
Dwie godziny dziennie w zupełności wystarczają aby zaplanować swoje życie. Zabawne. Każdego dnia te plany wyglądają inaczej. Zmieniają się jak w kalejdoskopie. Czasami przez tydzień myślę o tym czy nie lepiej jest umrzeć młodo. Żyć szybko i nie zastanawiać się co będzie kiedyś. Równie szybko plany te ulegają korekcie.
Nie tak mnie rodzice wychowywali. Oni uczyli odpowiedzialności za swoje czyny. Czy zostawienie tego wszystkiego i odjebanie jakiegoś numeru ma w ogóle sens? Jedno wiem na pewno! Trafię do nieba, jestem o tym święcie przekonany, za dużo dobrego w życiu zrobiłem, nawet gdybym odjebał teraz ze dwa zabójstwa to uważam, że tyle dobrego w życiu uczyniłem, że ni chuja mnie nie zaciągną do piekła.
–Brooklyn! Nie tarzaj się w tym, kurwa!! –przerywa moje przemyślenia psiak, tarzający się w trawie.
– Skaranie boskie, co jest z tobą! – wkurzony patrzę mu w oczy, trzymając za łeb. Boksery mają bardzo ciekawą przypadłość. Pysk tej rasy jest bardzo umięśniony, każde emocje widać od razu. Nie potrafię się na niego gniewać.
– Zobaczymy co tam pod blokiem słychać – mówię do niego, jak każdy zdrowy na umyśle właściciel psa.
Wolnym krokiem zmierzamy z parku w stronę blokowisk. Brooklyn już wie, że obraliśmy kierunek „dom”. Stara się wykorzystać każdą sekundę na dworze, przedłużając spacer w nieskończoność. Tak jakby każde drzewko było jego własnością. Zbliżamy się do bloku. Wychodząc zza zakrętu widzę, że ekipa już czeka. Nie widzieliśmy się całe dwa dni. Są Braciaki, o dziwo w komplecie. Całe trzy sztuki, są też Fejsik, Czerwo, Bambo. Jest też Kudłaty i chyba jakieś dwie dupy. Siedzą tyłem więc nie wiem co to za raszple się dosiadły.
– Siema chłopaki – witam się kolejno ze wszystkimi.
– Dobrze, że Brooklyn jest, to po Foxa polecę, pobiegają trochę – powiedział Czerwo. Też ma boksera. Śliczny, młody i zakręcony jak słoik na zimę.
– Ja Brooklyna zaprowadzę do chaty, dwie godziny spaceru starczą staruszkowi, chcesz żeby mi padł na serducho? –pytam, poklepując psiaka po karku.
– …a i tak pójdę bo mi znów chatę zaszcza – oparł Czerwo.
Łyk coli w domu, kanapka w rękę i ruszam w kolejną pasjonującą podróż na ławce. Co tam zawsze się wyprawia?! Możemy godzinami wygłupiać się i wkręcać sobie akcje. Kurwa… cieszę się że mieszkam w Głogowie, w tym właśnie bloku, z takimi ludźmi.
– Nadal tam siedzą…– myślę głośno przegryzając kanapkę. Wychodzę z klatki i widzę te dwie na ławce. Wiem, że atmosfera będzie w chuj drętwa, bo pewnie któremuś się lover odpali i będzie pierdolił głupoty.
– My się chyba nie znamy...– zagajam do dziewczyn.
– Kasia, a to Angelika – odpowiada blondynka. W sumie mogła tylko potwierdzić, że się nie znamy.
– Przez „g”? – upewniam się, a ona potwierdza skinięciem głowy. W sumie to mi jej szkoda. Co za rodzice, dają tak na imię dziecku?
No i się zaczyna. Rozmowa o kulturze, muzyce i innych pierdołach. Rzygać się chce. Starszy z Braciaków, Krzysiek schował się za drzewem. Wyczuwam dym. Dwa szybkie skoki i papieros ląduje pod moim butem.
– Robert ile jeszcze?! – czerwienieje na twarzy Krzysiek.
– Wiesz, że przy mnie się nie pali Krzysiu – odpowiadam, dociskając peta pod butem.
– No wiem, wiem. Jak tam Chrobry?! – zagaduje wyciągając kolejnego papierosa.
– 2:0 do przodu, nawet nie próbuj – mówię wskazując na fajki.
– Już mnie wkurwiają te laski – próbuje zmienić temat Krzysiek. – Ale zaraz przyjdzie Czerwo z psem, to się skończy ich panoszenie.
Czerwo nie przychodzi tylko z psem. Ma ze sobą wino. Gdy wychodził z klatki, po jego minie widzę, że jest tak samo zadowolony z odwiedzin dziewczyn jak ja. Czuję, że polecą jakieś pociski w stronę Katarzyny i tej drugiej przez „g”.
Z każdą minutą Czerwo jest coraz bardziej podkurwiony słuchaniem świergotania.
– Dziewczyny. Zapraszam pod nasz blok częściej– zwraca się do lasek Tomek.
Propozycja młodszego z Braciaków przelewa czarę goryczy. Czerwo bierze sporego łyka wina i patrzy spode łba na kumpla. Pewnie myśli jak on śmiał to zrobić.
– Fox! –przerywa to słodkie świergotanie. Myślałem, że poszczuje go na Tomka, ale nie. Dobry Pan po wypiciu połowy flaszki, stwierdził, że pies też wielbłądem nie jest.
– Chodź dam Ci trochę winka –mówi do psa, a ten ochoczo chłepce wino z butelki. Po zaspokojeniu pragnienia psa, Czerwo bierze butelkę do ust i przechyla.
– Fuj! Przecież ten pies jest brudny, tak po psie pijesz?! –zniesmaczona Angelika patrzy na Czerwa. Ten zerka na psa, na butelkę, na dziewczynę, to znów na butelkę, po czym odwraca się do Angeliki wskazując palcem na merdającego resztkami ogona Foxa.
– On jest czystszy od Ciebie –mówi szczerząc zęby.
Tym stwierdzeniem zakończyły się wizyty Kasi i Angeliki przez „g” pod naszym blokiem.
*
Od kilku meczów aktywnie biorę udział w dopingu na stadionie. Powoli odczuwam, że zaczynam należeć do tej grupy. Te chóralne śpiewy, specyficzny slang, barwy wzniesione nad głowę. Apropos barw. Od kilku tygodni próbuję kupić szalik. Nie da się. Dla każdego to świętość i nikt nie chce się żadnego pozbyć. Dziś jest szansa – mecz ze Stilonem. Podchodzę do jednego ze starszych kibiców.
– Jakieś szaliki będą? – pytam wiedząc, że organizuje takie tematy w młynie.
– Ktoś Ty? – patrzy zdziwiony jakby kosmitę zobaczył.
– Robert – mówię na pewniaka. - Z Kopernika – dodaję po chwili milczenia.
– Spierdalaj – odburknął, odwracając wzrok w stronę murawy.
– Potrzebuje szal – nie dawałem za wygraną.
– Tomek, masz jakieś szale? Robert jest ode mnie – podchodzi Diabeł.
– No… skoro od Ciebie. Przyjdź po meczu pod główne wejście młody. Stoję tam autem. Mam jeszcze jeden szal w bagażniku. Jak nikt z ziomków z Oławy nie weźmie to ci go sprzedam.
– Ok, będę punktualnie! – puszczam oko do Diabła, dziękując mu za pomoc i wracam na sektor.
Boże ale zajebiście! Mój pierwszy szal Chrobrego! Towar deficytowy. Jak alkohol w czasie prohibicji. Równo z gwizdkiem sędziego biegnę pod główne wejście. Wychodzę pierwszy i czekam na jegomościa od szali. Prawie wszyscy już wyszli, a jego nadal nie ma.
– Diabeł!!! – staram się wyłowić kumpla z tłumu kibiców opuszczających stadion.
– Ten niebieski Ford – zrozumiał moje zniecierpliwienie – ale poczekasz sobie bo poszedł balować z Moto Jelczem.
– No nie! – załamany siadam na krawężniku. Spędzam tak kolejne dwie godziny.
Kilka razy przeczytałem program meczowy, rozegrałem mecz kamieniem sam ze sobą, zajebałem setki mrówek na chodniku. Kilka razy zastanawiałem się czy nie odpuścić, ale jak inaczej zdobędę szal. Nie wiem gdzie mieszka Tomek. Kiedy przypominam sobie jaki ma stosunek do mnie, to jak przyjdzie i mnie nie będzie to pewnie pożegnam się z szalem. Po dwóch godzinach przychodzi. Nie sam. W towarzystwie gościa z Oławy.
– Sorry młody, kolega jest chętny.
– To kiedy i gdzie mogę przyjechać po szal? –pytam zrezygnowany.
Otwiera auto i wyciąga z niego długopis. Zdecydowanym ruchem wyrywa mi program meczowy i skrobie na nim długopisem. Napisał na nim adres i godzinę.
– Bądź punktualnie, bo do pracy wychodzę na drugą zmianę.
– Na pewno będę!
*
Zły, że nie udało mi się kupić szala, wracam do domu. Teraz tylko czekać na poniedziałek. Od rana nie mogę myśleć o niczym innym. Chuj z gazetą, zresztą mam tylko na szal i odliczoną kasę na bilet na autobus.
Szybka szama, mycie zębów i do szkoły. Po drodze spotykam
kolegę Przemka ze szkoły. Rozmawiamy o sobotnim meczu. Jest chyba jedynym z klasy, który interesuje się Chrobrym. Nie wiem czemu tak ciężko w LO spotkać jakiegoś miłośnika futbolu. W klasie sam, w bloku sam, kurwa ciężki jest żywot kibica. Gdybym wybrał „budowlankę” lub „samochodówkę”, o niczym innym byśmy nie rozmawiali na przerwach.
Tutaj nawet w nogę się nie pogra, nie to co w podstawówce. Tam graliśmy co przerwę, nawet jak trwała pięć minut, graliśmy na korytarzu piłką do tenisa.
Pozostaje smucenie w sklepiku szkolnym. Mimo wszystko nie jest to do końca złe. Jest to jedyny czas, kiedy choć na chwilę udaje mi się zapomnieć o stadionie. Zwolnić obroty. Koledzy z klasy znaleźli sobie fajną zabawę. Zaczyna się od wyciągnięcia ode mnie informacji jak w sobotę grał Chrobry, taka podpucha, że niby nie są ignorantami w tej sprawie. Następnie pada hasło „Na kibola” i rzuca się na mnie dziesięć chłopa. Trwa to zazwyczaj ok. minuty. Wyłapuję wtedy najsłabszego z nich, zazwyczaj jest to Frogu, który służy mi za tarczę. Staram się zbijać grad lecących na mnie pięści, ale przy takiej ilości osób nie ma szans, żeby ktoś nie wyłapał. Niby w żartach a i tak, zawsze ktoś ma ślad łokcia pod okiem, albo rusza mu się ząb. Na szczęście, rzadko te urazy dotyczą mojej osoby. Po dzwonku ekipa szybko rusza do klasy, a ja wtedy „maltretuję moją tarczę”, która na kopach wpada do klasy. Kocham tę zabawę! Potem graba, zbijanie piątek, jak to faceci.
Dzisiaj postanowiliśmy zerwać się z jednej lekcji i korzystając ze słonecznej pogody zobaczyć, co grają w kinie. 45 minut starczy, żeby tempem patrolowym, pozwiedzać miasto.
Wracając z kina ustawiliśmy się na przejściu dla pieszych czekając na zielone światło. Stoję po środku, z prawej mam Froga, po lewej Przemka. Rozmawiamy o pierdołach, gdy nagle ktoś łapie mnie z całej siły za kark. Unieruchomiony, obracam powoli głowę i zadzieram do góry bo trzyma mnie jakiś duży gość.
– Cześć młody – przywitał mnie znajomy głos.
– Pancur! Gdzieś ty się podziewał! – ucieszyłem się na jego widok, jednocześnie próbując uwolnić się z uścisku.
– Fajnych masz kolegów – kpi.
Nawet nie zwróciłem uwagi, kiedy na tym czerwonym polecieli do przodu. Nim sobie o nich przypomniałem, zniknęli za blokami, a że chodnik po prostej liczył dobre sto metrów, bili swoje rekordy życiowe w sprincie.
– Dziwisz się? – zaśmialiśmy się razem, a ja zacząłem rozmasowywać sobie kark.
Pancurowi doszło sporo dziar, również na twarzy. Swego czasu siał spory postrach wśród nacjonalistycznej części miasta. Wysoki, z kilkudziesięciocentymetrowym irokezem, bez oporu wbijał ze sprzętem w liczniejsze grupy.
Potem wyjechał do Niemiec, zaczął robić interesy ze Szwabami. Poszedł siedzieć. Wrócił z ponadnormatywną ilością tatuaży, szerszy, łysy i… z kompletnie odmienionym światopoglądem. Pozostała tylko ksywa.
– Kiedy wyskoczyłeś? –pytam niepewnie.
– Skąd wiesz, że siedziałem? – zaśmiał się i mrugnął znacząco. – Idę na Piastów, odprowadzę Cię kawałek.
– Mów co tam słychać, dalej w Niemczech jesteś? Języka już się nauczyłeś?
– Dalej kiepsko – zasmucił się i wyciągnął papierosa. – Wiem, że Ciebie to wkurwia, ale i tak zapalę.
– Masz silne argumenty, no opowiadaj lepiej co tam u Ciebie!
– No więc wyskoczyłem miesiąc temu, z nauką języka dalej ciężko, za dużo z Polakami pracowałem. W więzieniu poznałem spoko ziomków, trochę mnie uczyli, ale dalej dukam co drugi wyraz. Po wyjściu nie miałem co z sobą zrobić, ulokowałem się u takiego Jurgena. Zabrał mnie któregoś dnia do knajpy, a tam w chuj skinów. Na ścianach Hitler, swastyki, czerwono-czarno. Siedzimy tam sporą ekipą, Jurgen co chwilę zerka na mnie. Kończąc czwarte piwo, wstał i podszedł do baru. Skinął na mnie i pokazał na palcach rąk, czy nie chcę zamówić kolejnego. Przyniósł mi to cudo z białą pianą i postawił na podstawce ze swastyką.
– Co Polak? Nudzisz się? Nie masz z kim pogadać? – zapytał, klepiąc po ramieniu.
– Jest wporządku, wszystko gra – uniosłem kufel w podzięce za troskę.
– Poczekaj chwilę…
–Wyszedł z lokalu –ciągnął opowieść Pancur – zostawiając mnie z roześmianymi neonazistami. Piwo leje się strumieniami, wkurwiający język otacza mnie zewsząd, co chwile wznoszą toasty za zdrowie Adolfa. Nagle otwierają się drzwi, wchodzi Jurgen, trzymając za kołnierz jakiego typa. Ekipa nawet nie zwróciła na to uwagi, musiał to być częsty widok w tym lokalu. Jurgen doholował nowego do naszego stolika, posadził na krześle obok mnie.
– Masz! Przyprowadziłem Ci Polaka, żebyś miał z kim pogadać – z dumą w głosie oznajmił Jurgen.– Spojrzałem na tego nowego. Blady jak ściana. Zaczął się orientować, że źle trafił z przerażeniem odkrywając co zdobi ściany lokalu. Spoglądał to raz na mnie, to na portret Hitlera, znów na mnie i na Hitlera. Jego ręce trzęsły się jakby nagle dostał Parkinsona. Nachylił się do mnie i wyszeptał:
– Spierdalajmy. Oni nas zaraz zajebią. – Po czym z przerażeniem wziął łyk piwa, które przyniósł mu Jurgen.
– Tak się bawiłem młody, a co u Ciebie ? –zakończył opowieść i spojrzał na mnie. Właśnie zbliżaliśmy się do budynku liceum.
– Powoli do przodu, małymi krokami, lecę na lekcję, widzimy się na wyjeździe? – zapytałem z dumą w głosie. W końcu miał to być mój pierwszy wyjazd.
– No pewnie! Do zobaczenia na dworcu w sobotę.
*