To nie jest kraj dla starych ludzi - ebook
To nie jest kraj dla starych ludzi - ebook
1980 rok. Na pustkowiu tuż przy granicy z Meksykiem pewien myśliwy znajduje dwa miliony dolarów. Niedawno w trakcie transakcji narkotykowej doszło tu do krwawej strzelaniny. Llewelyn przywłaszcza sobie gotówkę, marząc o rozpoczęciu nowego życia. Ale jego tropem podąża psychopatyczny morderca…
Filmową adaptację powieści w reżyserii Ethana i Joela Coenów (2007) nagrodzono aż 4 Oskarami.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05324-9 |
Rozmiar pliku: | 1 006 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wysłałem jednego chłopaka do komory gazowej w Huntsville. Jednego jedynego. Sam go aresztowałem i świadczyłem w sądzie. Ze dwa, trzy razy pojechałem go odwiedzić. Trzy. Ostatni raz w dniu egzekucji. Nie musiałem jechać, ale pojechałem. Ochoty nie miałem, wiadomo. Zabił czternastoletnią dziewczynę i powiem szczerze, nie paliłem się, żeby do niego jeździć, a co dopiero na egzekucję, ale pojechałem. W gazetach pisano, że to zbrodnia w afekcie, ale mi powiedział, że żadnego afektu nie było. Chodził z tą dziewczyną, chociaż była bardzo młoda. On miał dziewiętnaście lat. No i powiedział mi jeszcze, że zamyślał zabić, odkąd pamiętał. Powiedział, że gdyby go wypuścili, znów by to zrobił. I wie, że pójdzie do piekła. Jego własne słowa. Nie mam pojęcia, co o tym myśleć. Naprawdę. Zaświtało mi wtedy, że nigdy nie widziałem takiego człowieka, i zacząłem się zastanawiać, czy to aby nie jakiś nowy wychów. Patrzyłem, jak przypinają go do krzesła i zamykają drzwi. Był może trochę niespokojny, ale nic więcej. Widzi mi się, że naprawdę wiedział, że za kwadrans będzie w piekle. Wierzę w to. Dużo nad tym myślałem. Nietrudno się z nim rozmawiało. Nazywał mnie szeryfem. Ja nie wiedziałem, co mówić. No bo co powiedzieć człowiekowi, który się przyznaje, że nie ma duszy? Po co w ogóle mówić? Sporo o tym myślałem. A jednak ten chłopak to nic w porównaniu z tym, co czekało za horyzontem.
Powiadają, że oczy są zwierciadłem duszy człowieka. Nie wiem, czego zwierciadłem były te tam oczy, i chyba szybko się nie dowiem. Ale gdzieś są oczy, co jeszcze inaczej patrzą na świat, i w tę stronę wszystko zmierza. To doprowadziło mnie do takiego etapu w życiu, jakiego bym się nigdy nie spodziewał. Gdzieś tam jest prawdziwy, żywy apostoł zagłady i ja nie chcę się z nim spotkać. Wiem, że istnieje. Widziałem jego dzieło. Jednego razu spoczęły na mnie jego oczy. Drugiego razu nie chcę. Nie będę nadstawiał karku, nie wyjdę mu naprzeciw. Nie chodzi tylko o to, że przybyło mi lat. Chciałbym, żeby o to chodziło. Nie mogę nawet powiedzieć, że to kwestia woli. Zawsze wiedziałem, że aby wykonywać tę robotę, trzeba być gotowym na śmierć. Taka reguła. Żaden powód do chwały ani nic, ale gotowym być trzeba. Bo jeśli człowiek nie jest gotów, oni od razu się połapią. Dojrzą w okamgnieniu. Tutaj chodzi raczej o to, że trzeba być gotowym stać się kimś innym. I widzi mi się, że wtedy człowiek wystawia na szwank swoją duszę. A ja tego nie chcę. Myślę sobie teraz, że nigdy bym nie chciał.
Zastępca szeryfa zostawił Chigurha stojącego w kącie, z rękami skutymi za plecami, a sam usiadł na krzesełku obrotowym, zdjął kapelusz, wyciągnął nogi na biurku i zadzwonił do Lamara na telefon komórkowy.
Dopiero żeśmy weszli. Szeryfie, on ma ze sobą jakieś cudo, jakby butlę z tlenem na rozedmę płuc albo coś. No i rurkę w rękawie połączoną z takim paralizatorem, co ich używają w rzeźniach do ogłuszania. Tak jest. Na to wygląda. Sam pan zobaczy po powrocie. Tak jest. Zabezpieczyłem. Tak jest.
Wstał z krzesła, odpiął z paska klucze i jednym z nich otworzył szufladę, żeby wyjąć klucze do celi. Był lekko pochylony, gdy Chigurh przykucnął i zsunął skute dłonie w zgięcia kolan. Jednym płynnym ruchem usiadł, odchylił się do tyłu, przełożył łańcuch pod stopami i wstał bez najmniejszego wysiłku. Jak gdyby robił to wcześniej wiele razy, i tak właśnie było. Zarzucił skute ręce funkcjonariuszowi na szyję i podskoczył, wbijając mu kolana w kark i szarpiąc za łańcuch.
Runęli na podłogę. Zastępca szeryfa próbował wsunąć palce pod łańcuch, ale mu się nie udało. Chigurh napinał kajdanki, z kolanami wciśniętymi między swoje dłonie i odwróconą twarzą. Funkcjonariusz młócił dziko rękami, przebierał nogami po podłodze, przewracając kosz na śmieci, odpychając krzesło pod przeciwległą ścianę. Zatrzasnął kopnięciem drzwi i skołtunił dywanik. Charczał i pluł na czerwono. Zaczął się dławić własną krwią. Chigurh szarpnął mocniej. Niklowane kajdanki werżnęły się w kość. Pękła prawa tętnica szyjna, krew trysnęła przez pokój i spłynęła po ścianie. Nogi spowolniły bieg i znieruchomiały. Funkcjonariusz miał drgawki. A potem zastygł. Chigurh leżał, oddychając cicho, nie poluźniając ucisku. Wreszcie wstał, zdjął tamtemu klucze z paska i się uwolnił, następnie wcisnął sobie jego rewolwer w spodnie i poszedł do łazienki.
Opłukał nadgarstki zimną wodą, aż przestały krwawić, zębami porwał ręcznik na szarpie, obwiązał przeguby i wrócił do pokoju. Usiadł na biurku i zabezpieczył opatrunki kawałkiem przylepca z dozownika, wpatrzony w martwego mężczyznę gapiącego się z podłogi. Gdy skończył, wyciągnął zastępcy portfel z kieszeni, wyjął pieniądze i wcisnął je sobie do kieszeni koszuli; wsiadł do radiowozu, włączył zapłon, wycofał auto z parkingu i ruszył na szosę.
Na autostradzie międzystanowej wypatrzył nowy model forda z jedną osobą w środku, zapalił światła i na moment uruchomił syrenę. Samochód zatrzymał się na poboczu. Chigurh podjechał z tyłu, zgasił silnik, zarzucił butlę na ramię, wysiadł i ruszył. Mężczyzna obserwował go w lusterku wstecznym.
W czym problem, panie władzo?
Proszę opuścić pojazd.
Mężczyzna otworzył drzwi i wysiadł. O co chodzi?
Proszę się odsunąć.
Zrobił dwa kroki w bok. Chigurh zobaczył wątpliwość rodzącą się w jego oczach na widok zakrwawionej postaci, ale było za późno. Położył mu dłoń na głowie jak uzdrowiciel. Syk powietrza i cichy trzask bolca przypominały dźwięk zamykających się drzwi pneumatycznych. Mężczyzna osunął się bezgłośnie na ziemię, a w jego czole rozkwitł okrągły otwór, z którego buchnęła krew, zalewając mu oczy, przesłaniając widok rozpadającego się powoli świata. Chigurh wytarł dłoń chusteczką. Nie chciałem, żebyś upaprał samochód, powiedział.
Moss siedział na grani, z obcasami wbitymi w żwir wulkaniczny, i lustrował teren poniżej przez niemiecką lornetkę z dwunastokrotnym powiększeniem. Kapelusz zsunięty do tyłu. Łokcie wsparte na kolanach. Karabinem zawieszonym na ramieniu na skórzanym pasku był sztucer powtarzalny z precyzyjną ciężką lufą kaliber .270, wzorowany na klasycznym systemie mauserowskim z 1898 roku, z klejonym łożem z orzecha i klonu. Wyposażony w celownik optyczny firmy Unertl o takiej samej mocy jak lornetka. Antylopy znajdowały się w odległości niecałej mili. Od wschodu słońca upłynęła niepełna godzina, a równiną w dole ciągnęły się długie cienie grani, datilli i skał. Gdzieś tam był też cień Mossa. Opuścił lornetkę i siedział wpatrzony w pejzaż. Hen w oddali na południu postrzępione góry Meksyku. Przełomy rzeki. Na zachodzie spieczona terakota pogranicza. Splunął bez śliny i wytarł usta w ramię okryte bawełnianą koszulą.
Karabin dawał skupienie niecałe pół minuty kątowej. Przy strzałach z odległości tysiąca jardów rozrzut wynosił pięć cali. Stanowisko, które wybrał, aby być w granicach tego dystansu, znajdowało się tuż pod długim osypiskiem zastygłej lawy. Kłopot w tym, że dotarcie tam zabrałoby mu prawie godzinę, a skubiące trawę antylopy się oddalały. Dobrze, że przynajmniej nie było wiatru.
Gdy dotarł do podnóża osypiska, podniósł się powoli i rozejrzał w poszukiwaniu antylop. Nie odeszły zbyt daleko od miejsca, w którym widział je poprzednim razem, ale odległość wciąż wynosiła dobre siedemset jardów. Przypatrzył się zwierzętom przez lornetkę. Kłaczki i zniekształcenia obrazu w zgęszczonym rozgrzanym powietrzu. Nisko zawieszona mgiełka z połyskującego kurzu i pyłków. Nie było innej osłony, nie będzie też drugiego strzału.
Zwlókł się z osypiska, ściągnął but i położył go na skale, a potem oparł na nim czółenko broni, odbezpieczył kciukiem i spojrzał przez celownik.
Stały z podniesionymi głowami, wszystkie, i patrzyły na niego.
Jasna cholera, szepnął. Słońce miał za plecami, więc chyba nie mogły dostrzec błysków światła w celowniku. Po prostu go zobaczyły.
Sztucer miał język spustowy Canjara z naciskiem ustawionym na osiem uncji, dlatego Moss ostrożnie przysunął bliżej do siebie broń i but i znów spojrzał, sytuując krzyżyk celownika tuż nad grzbietem zwierzęcia ustawionego najbardziej bokiem w jego stronę. Wiedział dokładnie, ile wynosi opad pocisku w przeliczeniu na każde sto jardów. To odległość była problemem. Wsunął palec w zakrzywienie spustu. Kieł dzika, noszony na złotym łańcuszku na szyi, zsunął się w zgięcie łokcia opartego na kamieniu.
Mimo ciężkiej lufy i hamulca wylotowego nastąpił silny odrzut. Gdy Moss znów dojrzał zwierzęta w celowniku, stały tak jak przedtem. Dotarcie pocisku o masie 9,7 grama do celu trwało prawie sekundę, dźwięk wymagał dwa razy więcej czasu. Patrzyły na obłok kurzu w miejscu trafienia. A potem bryknęły. Prawie od razu pognały ile sił w nogach na barrial, ścigane przeciągłym hukiem wystrzału, odbijającym się echem od skał i przetaczającym z powrotem przez otwarty teren w ciszy wczesnego poranka.
Stał i patrzył, jak uciekają. Podniósł lornetkę. Jedno ze zwierząt zamarudziło z tyłu, pociągając nogą, i pomyślał, że pocisk prawdopodobnie odbił się od niecki i trafił antylopę w zadek z lewej strony. Nachylił się i splunął. Cholera, mruknął.
Patrzył, jak znikają za występami skalnymi na południu. Blady pomarańczowy kurz zawieszony w nieruchomym porannym powietrzu zbladł i też się rozpłynął. Barrial leżał cichy i pusty w słońcu. Jakby nic się nie wydarzyło. Moss usiadł i wciągnął but, wziął sztucer i wyładował z niego łuskę, włożył ją do kieszeni na piersi i pociągnął za rączkę zamka. A potem zarzucił sobie broń na plecy i ruszył.
Przemarsz przez barrial zabrał mu około czterdziestu minut. Stamtąd ruszył na wulkaniczny stok i dalej grzbietem na południowy wschód, skąd miał widok na teren, gdzie przepadły antylopy. Powoli zlustrował okolicę przez lornetkę. Wędrował tamtędy duży pies bez ogona, czarny. Moss go obserwował. Pies miał wielki łeb, przycięte uszy i wyraźnie utykał. Zatrzymał się. Zerknął za siebie. Potem ruszył dalej. Moss opuścił lornetkę i patrzył.
Powędrował dalej grzbietem, z kciukiem zatkniętym za pasek od sztucera, w kapeluszu nasuniętym na głowę. Koszula na plecach była już mokra od potu. Skały poryte piktogramami może sprzed tysiąca lat. Ci rysownicy byli myśliwymi tak jak on. Nie pozostał po nich żaden inny ślad.
Grzbiet kończył się osuwiskiem kamieni, na dół prowadziła wydeptana ścieżka. Wilczomlecz i koci pazur. Usiadł pośród skał, oparł dla równowagi łokcie na kolanach i zbadał okolicę przez lornetkę. Na równinie w odległości mili stały trzy samochody.
Opuścił lornetkę i spojrzał w dal. A potem znów popatrzył przez szkła. Jakby ludzie leżący na ziemi. Wbił obcasy między kamienie i wyregulował ostrość. Samochodami były pikapy z dwuosiowym napędem, wielkimi terenowymi oponami, wciągarkami i rzędem świateł na dachach. Ludzie wyglądali na martwych. Opuścił lornetkę. A potem znów ją podniósł do oczu. Wreszcie opuścił ręce i siedział. Nic się nie poruszało. Siedział bardzo długo.
Gdy zbliżył się do samochodów, odbezpieczony sztucer trzymał przy biodrze. Stanął. Zlustrował okolicę, potem samochody. Wszystkie były podziurawione pociskami. Niektóre rzędy otworów w karoserii biegły równo jak pod linijkę, zorientował się więc, że strzały pochodziły z broni automatycznej. Prawie wszystkie szyby były strzaskane, opony przebite. Stał w miejscu. Nasłuchiwał.
W pierwszym samochodzie siedział martwy mężczyzna osunięty na kierownicę. Dalej w wiotkiej żółtej trawie leżały dwa trupy. Zakrzepła krew na ziemi. Znów stanął i nasłuchiwał. Nic. Bzyczenie much. Obszedł samochód od tyłu. Leżał tam martwy duży pies, podobny do tego, którego widział biegnącego po równinie. Oberwał w bebechy. Jeszcze dalej zobaczył trzeciego trupa, twarzą do ziemi. Moss spojrzał przez szybę na mężczyznę za kierownicą. Był postrzelony w głowę. Wszędzie krew.
Podszedł do drugiego samochodu, ale w środku nie było nikogo. Potem do miejsca, w którym leżał trzeci trup. W trawie zobaczył strzelbę. Miała krótką lufę, była wyposażona w rękojeść pistoletową i magazynek bębnowy na dwadzieścia nabojów. Czubkiem buta trącił mężczyznę w nogę i popatrzył na niskie wzgórza dokoła.
Trzecim samochodem był ford bronco z podniesionym zawieszeniem i ciemnymi, przydymionymi szybami. Wyciągnął rękę i otworzył drzwi od strony kierowcy. W środku siedział mężczyzna i patrzył na niego.
Moss cofnął się gwałtowanie, podnosząc sztucer. Tamten miał zakrwawioną twarz. Poruszył spieczonymi wargami. Agua, cuate^(), powiedział. Agua, por dios^().
Na jego kolanach leżał pistolet maszynowy Heckler & Koch o krótkiej lufie i z nylonowym paskiem, Moss wyciągnął rękę, wziął go i zrobił krok do tyłu. Agua, powtórzył mężczyzna. Por dios.
Nie mam wody.
Agua.
Zostawił otwarte drzwi, zarzucił sobie pistolet na ramię i się cofnął. Mężczyzna śledził go wzrokiem. Moss obszedł samochód z przodu i otworzył drzwi po drugiej stronie. Szarpnął za dźwignię i pochylił fotel do przodu. Przestrzeń bagażową z tyłu zakrywał brezent w srebrno-metalicznym kolorze. Moss odciągnął płachtę. Ładunek w postaci paczek wielkości cegły, każda zawinięta w folię. Zerkając kątem oka na mężczyznę, wyjął nóż i naciął jedną. Wysypała się strużka brązowego proszku. Poślinił palec, wcisnął go w proszek i powąchał. Potem wytarł palec o dżinsy, zakrył paczki z powrotem, cofnął się i znów zlustrował okolicę. Nic. Odszedł od samochodu, przystanął i spojrzał przez lornetkę na niskie wzgórza. Wulkaniczna grań. Płaski teren na południu. Wyjął chusteczkę, wrócił i wytarł nią do czysta wszystko, czego dotykał. Klamkę w drzwiach i dźwignię fotela, brezent, zafoliowaną paczkę. Obszedł samochód i z drugiej strony też wszystko wytarł. Próbował sobie przypomnieć, czego jeszcze dotykał. Ruszył do pierwszego samochodu, otworzył drzwi przez chusteczkę i zajrzał do środka. Otworzył schowek i zamknął go. Przypatrzył się mężczyźnie za kierownicą. Zostawił drzwi otwarte i obszedł samochód od strony kierowcy. Drzwi podziurawione przez pociski. Szyba. Mały kaliber. Sześć milimetrów. Może śrut czwórka. Taki wzór. Otworzył drzwi i wcisnął guzik uruchamiający szybę, ale zapłon był zgaszony. Zamknął drzwi i stał, wpatrując się w niskie wzgórza.
Przykucnął, zerwał sztucer z pleców, położył go na trawie, chwycił pistolet maszynowy i odciągnął podajnik nasadą lewej dłoni. W komorze był ostry nabój, w magazynku zostały tylko dwa. Powąchał lufę. Wysunął magazynek, zarzucił sobie sztucer na jedno ramię, pistolet maszynowy na drugie, wrócił do forda bronco i pomachał magazynkiem mężczyźnie przed oczami. Otra^(), powiedział. Otra.
Tamten skinął głową. En mi bolsa^().
Mówisz po angielsku?
Nie odpowiedział. Próbował coś wskazać podbródkiem. Moss zobaczył dwa magazynki sterczące z kieszeni płóciennej marynarki. Sięgnął, wziął oba i się cofnął. Woń krwi i fekaliów. Załadował jeden magazynek do pistoletu, a dwa włożył do kieszeni. Agua, cuate, powiedział mężczyzna.
Moss zlustrował okolicę. Już ci mówiłem, odparł. Nie mam wody.
La puerta^().
Moss spojrzał na mężczyznę.
La puerta. Ha lobos^().
Nie ma żadnych lobos.
Sí, sí. Lobos. Leones^().
Moss zamknął łokciem drzwi.
Wrócił do pierwszego pikapa, stanął i popatrzył na otwarte drzwi od strony pasażera. Nie zobaczył w nich śladów po nabojach, ale fotel był pobrudzony krwią. Kluczyk znajdował się w stacyjce, dlatego Moss wyciągnął rękę, przekręcił go i nacisnął guzik uruchamiający okno. Szyba powoli wysunęła się ze szczeliny. Były w niej dwie dziury i drobne rozbryzgi zakrzepłej już krwi od wewnętrznej strony. Stał i rozmyślał. Popatrzył na ziemię. Plamy krwi w glinie. Krew na trawie. Spojrzał na szlak biegnący na południe przez kalderę, tam skąd przyjechał samochód. Jeden człowiek na pewno się uchował. I to nie ten cuate w bronco żebrzący o wodę.
Ruszył na równinę i szerokim łukiem dotarł do miejsca, w którym ukazały się w słońcu ślady kół na wiotkiej trawie. Odbił sto jardów na południe. Tam zobaczył odciski stóp i poszedł za nimi, aż natrafił na ślady krwi. Dalej było jeszcze więcej krwi.
Nigdzie nie zajdziesz, powiedział. Może tak myślisz, ale się łudzisz.
Zszedł ze szlaku i dotarł do najwyższego widocznego wzniesienia, trzymając odbezpieczony pistolet maszynowy pod pachą. Zlustrował teren na południu. Nic. Stał, pocierając palcem kieł dzika na piersi. Schowałeś się gdzieś w cieniu, powiedział, i patrzysz w stronę, z której przylazłeś. Że ja zobaczę cię wcześniej niż ty mnie, jest tak samo prawdopodobne jak to, że dasz nura do morza i się nie zamoczysz.
Przykucnął, wsparł łokcie na kolanach i przez lornetkę omiótł spojrzeniem skały u wylotu doliny. Usiadł, skrzyżował nogi i uważniej zlustrował teren, a potem opuścił lornetkę i siedział dalej. Nie daj sobie odstrzelić tego swojego głupiego dupska, powiedział. Co to, to nie.
Odwrócił się i spojrzał na słońce. Było około jedenastej. Nawet nie wiemy, czy to się stało tej nocy. Może dwa dni temu? A może nawet trzy?
Albo jednak tej nocy.
Zerwał się lekki wiatr. Moss zsunął kapelusz na tył głowy, wytarł czoło bandaną i schował ją z powrotem do bocznej kieszeni dżinsów. Spojrzał nad kalderą, na niskie skały na widnokręgu od wschodu.
Ranne nie lezie pod górę, powiedział. Nie ma tak.
Wejście na grzbiet górski okazało się forsowną wspinaczką i dochodziło już południe, gdy dotarł na miejsce. W oddali na północy dostrzegł sylwetkę TIR-a sunącego przez rozedrgany krajobraz. Dziesięć mil. Może piętnaście. Szosa numer 90. Usiadł i zaczął lustrować teren przez lornetkę. Zastygł.
U stóp skalnego rumowiska na skraju stromizny dostrzegł coś niebieskiego. Patrzył na to długą chwilę przez lornetkę. Nic się nie poruszało. Sprawdził teren dokoła. Potem znowu się przyglądał. Upłynęła prawie godzina, gdy w końcu wstał i ruszył na dół.
Martwy mężczyzna siedział na trawie oparty o skałę, ze służbowym niklowanym pistoletem automatycznym kaliber .45 między nogami. Osunął się na bok. Oczy miał otwarte. Wyglądał, jakby wpatrywał się w coś małego w trawie. Na ziemi i skale za mężczyzną była krew. Ciągle miała ciemnoczerwony kolor, bo miejsce znajdowało się w cieniu. Moss podniósł pistolet, przycisnął samoczynny bezpiecznik na chwycie i delikatnie opuścił kciukiem kurek. Przykucnął i spróbował wytrzeć zakrwawioną rękojeść o spodnie mężczyzny, ale krew za bardzo już skrzepła. Wstał, wetknął broń za pasek na plecach, zsunął znów kapelusz na tył głowy i otarł rękawem pot z czoła. Odwrócił się i zlustrował okolicę. Przy kolanie martwego mężczyzny stała ciężka skórzana aktówka. Moss wiedział, co jest w środku, i przestraszył się tak bardzo, że nie potrafił tego pojąć.
W końcu ją wziął, oddalił się o kilka kroków, usiadł w trawie, zsunął sztucer z ramienia i położył go obok. Siedział z rozsuniętymi nogami, z pistoletem maszynowym położonym na udach i aktówką między kolanami. Potem wyciągnął rękę, odpiął dwa paski, otworzył mosiężny zamek i podniósł klapkę.
Teczka była po brzegi wypełniona banknotami studolarowymi. Ułożone w pliki spięte banderolą, każda ze stemplem $10 000. Nie wiedział, ile tego jest ogółem, ale mniej więcej się domyślał. Siedział i patrzył na pieniądze, a potem zamknął aktówkę i pochylił głowę. Przed nim zastygło całe jego życie. Dzień po dniu, od świtu do nocy, aż do chwili śmierci. Wszystko sprowadzone do czterdziestu funtów papieru w skórzanej teczce.
Podniósł głowę i spojrzał na stromiznę. Lekki wiatr z północy. Rześko. Słonecznie. Pierwsza po południu. Zerknął na martwego mężczyznę siedzącego na trawie. Mocne buty z krokodylej skóry pełne krwi, czerniejące. Kres życia. Tutaj, w tym miejscu. Dalekie góry na południu. Wiatr w trawie. Spokój. Zamknął zatrzask, wsunął paski w szlufki i zapiął sprzączki, wstał, zarzucił sobie sztucer na ramię, podniósł aktówkę i pistolet maszynowy, wytyczył położenie według własnego cienia i ruszył w drogę powrotną.
Był pewien, że trafi do samochodu, przyszło mu również do głowy, żeby przejść pustynię po ciemku. Ale w tej okolicy żyły grzechotniki, a gdyby został ukąszony nocą, najprawdopodobniej dołączyłby do tamtego towarzystwa, aktówka zaś trafiłaby w inne ręce. Z drugiej strony pojawił się problem marszu przez otwarty teren w biały dzień, z automatyczną bronią przewieszoną przez ramię i torbą zawierającą kilka milionów dolarów. Za tym wszystkim kryła się stuprocentowa pewność, że ktoś zacznie szukać tych pieniędzy. Może nawet kilku ktosiów.
Pomyślał, żeby wrócić i wziąć strzelbę z magazynkiem bębnowym. Wierzył święcie w moc strzelb. Przeszło mu nawet przez myśl, żeby zostawić pistolet maszynowy. Posiadanie takiej broni było przestępstwem i groziło karą więzienia.
Niczego nie zostawił i nie wrócił do samochodów. Ruszył w drogę, przedzierając się przez rozstępy w wulkanicznych grzbietach, przecinając płaski i pofałdowany teren między nimi. Późnym popołudniem dotarł do drogi, którą przyjechał po ciemku przed pierwszym brzaskiem, tak dawno temu. Po pokonaniu mniej więcej mili doszedł do pikapa.
Otworzył drzwi i wstawił sztucer do środka. Obszedł auto, otworzył je od strony kierowcy, nacisnął dźwignię, przesunął fotel do przodu i umieścił torbę i pistolet maszynowy z tyłu. Czterdziestkę piątkę i lornetkę położył na siedzeniu, potem wsiadł, odepchnął maksymalnie fotel i wsunął kluczyk do stacyjki. Zdjął kapelusz, odchylił się, zamknął oczy i oparł głowę o zimną szybę za plecami.
Gdy dotarł do szosy, zwolnił i z turkotem przejechał przez kratownicę przy pastwisku, potem wtoczył się na asfalt i włączył reflektory. Ruszył na zachód w stronę Sanderson i przez całą drogę przestrzegał ograniczeń prędkości. Na wschodnim krańcu miasteczka zrobił postój na stacji benzynowej, żeby kupić papierosy i napić się wody, wreszcie dotarł do Desert Aire, zatrzymał się przed przyczepą i zgasił silnik. W środku paliły się światła. Mógłbym dożyć setki, a drugi taki dzień mi się nie trafi, powiedział. Natychmiast pożałował tych słów.
Wyjął latarkę ze schowka, wysiadł, zza fotela wyciągnął pistolet maszynowy i aktówkę i wczołgał się pod przyczepę. Leżał na brudnej ziemi, wpatrzony w podwozie. Tanie plastikowe rury i sklejka. Kawałki izolacji. Wcisnął pistolet maszynowy w róg, naciągnął izolację i leżał dalej, rozmyślając. Potem wypełzł z aktówką, otrzepał się z kurzu i wszedł po schodkach do środka.
Półleżała na kanapie, oglądając telewizję i popijając colę. Nawet nie podniosła wzroku. Trzecia, powiedziała.
Mogę wrócić później.
Zerknęła na niego ponad oparciem kanapy, a potem znowu spojrzała na ekran. Co masz w tej torbie?
Mnóstwo pieniędzy.
Tak, tak. Niedoczekanie.
Poszedł do kuchni i wyjął piwo z lodówki.
Dasz kluczyki?, spytała.
Gdzie cię niesie?
Po papierosy.
Po papierosy.
Tak, Llewelyn, po papierosy. Sterczę tu cały dzień.
A co byś powiedziała na cyjanek? Jak z tym stoimy?
Po prostu daj mi te kluczyki. Usiądę sobie na tym cholernym podwórku i zapalę.
Łyknął piwa i poszedł do sypialni, przyklęknął i wepchnął aktówkę pod łóżko. Potem wrócił. Mam papierosy, powiedział. Zaraz ci przyniosę.
Zostawił piwo na blacie, wyszedł, wziął dwie paczki papierosów, lornetkę i pistolet, zawiesił sobie sztucer na ramieniu, zatrzasnął drzwi samochodu i wrócił do środka. Podał jej papierosy i ruszył znowu do sypialni.
Skąd wziąłeś ten pistolet?!, krzyknęła.
Stamtąd, skąd wziąłem.
Kupiłeś?
Nie, znalazłem.
Usiadła prosto na kanapie.
Llewelyn.
Wrócił.
Co? Przestań wrzeszczeć.
Ile dałeś za tę broń?
Nie musisz wszystkiego wiedzieć.
Ile zapłaciłeś?
Mówiłem już. Znalazłem.
Akurat, tu mi kaktus wyrośnie.
Usiadł na kanapie, wyciągnął nogi na stoliku i łyknął piwa. To nie moje, powiedział. Nie kupiłem.
Lepiej mów prawdę.
Otworzyła paczkę papierosów, wyjęła jednego i przypaliła go zapalniczką. Gdzieś był cały dzień?
Pojechałem po papierosy dla ciebie.
Właściwie to chyba nie chcę wiedzieć. Nie chcę wiedzieć, co ty kombinujesz.
Napił się piwa i skinął głową. No i dobra, odparł.
Im mniej wiem, tym lepiej.
Jak nie przestaniesz kłapać dziobem, to cię zawlokę do sypialni i zerżnę.
Obiecanki cacanki.
No, wysil się jeszcze bardziej.
Tak powiedziała do niego w łóżku.
Tylko dopiję piwo i zaraz się przekonamy, co powiedziała, a czego nie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------