Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

To nie moje imię - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
2 lipca 2025
3399 pkt
punktów Virtualo

To nie moje imię - ebook

Poznajcie Moondrive Shadows – linię młodzieżowych thrillerów, które wciągają, zaskakują i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Odważycie się po nie sięgnąć? Jednak pamiętajcie – to, co straszne, zawsze kryje się w cieniu…

Nie powinna była mu ufać.

Dziewczyna budzi się na poboczu drogi – samotna, przemarznięta, obolała. Nie pamięta, kim jest ani jak się tam znalazła. Kiedy trafia na komisariat, pojawia się zaniepokojony mężczyzna, który twierdzi, że jest jej ojcem. Ma jej dokumenty, rodzinne zdjęcia, zna każdy szczegół jej życia. Mówi, że dziewczyna nazywa się Mary. Mówi, że jest już bezpieczna.

Ale jeśli to prawda, dlaczego instynkt każe jej uciekać?

W tym samym czasie Drew gorączkowo szuka swojej dziewczyny Loli, która po kłótni wysiadła z jego auta i nigdy nie wróciła. Całe miasteczko, policja i rodzina Loli obwiniają Drew za to, co się stało. Nikt nie zamierza dochodzić prawdy. Nikt poza nim.

Dziewczyna, której tożsamość jest tajemnicą. Chłopak, który rozpaczliwie próbuje odkryć prawdę – zanim będzie za późno… Ten mroczny thriller budzi niepokój, od jakiego nie da się uwolnić. Idealny dla fanów „Przewodnika po zbrodni według grzecznej dziewczynki” i książek Natashy Preston.

Zatrważająca, nieoczywista, niebywale angażująca i przyprawiająca o szybsze bicie serca powieść. Ta historia zabierze cię w sam środek kłamstw i każe w nim pozostać. Jednak pamiętaj: prawda czai się między wierszami. Pytanie, czy zdążysz ją odkryć… zanim będzie za późno.

Honorata Zdobylak, @stertaksiazek

Ta historia absolutnie obezwładnia! Mrok, tajemnice i chłopak, zdeterminowany, by odkryć prawdę, od której policja z każdym krokiem się oddala. Przygotuj się na mrożącą krew w żyłach opowieść, która zaprowadzi cię w niewyobrażalne miejsca.

Magdalena Wacławik, @thebookishglimmer

On jest podejrzany o zabójstwo swojej dziewczyny, ona nie pamięta, kim jest. Od początku wszędzie palą się czerwone lampki, ale gdy zaczynasz myśleć, że już coś wiesz, Megan Lally zręcznie udowadnia, że się mylisz. Uczucie niepokoju i dreszcze na plecach nie opuszczą cię aż do ostatniej strony.

Maja Lewicka, @p0czytajka

Megan Lally to autorka powieści, które podbiły listy bestsellerów „New York Timesa” i „USA Today”. Jej thriller młodzieżowy To nie moje imię zachwycił fanów mrocznych, pełnych napięcia historii. Megan mieszka z rodziną na północno-zachodnim wybrzeżu USA. Czas wypełniają jej pisanie, spacery nad oceanem i poszukiwanie idealnej filiżanki do kawy.


Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-561-2
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1
DZIEWCZYNA

Dzień 1

Chyba nie żyję.

Próbuję się pozbierać, ale niczego nie widzę. Nie mam dostępu do zmysłów. Nie czuję nawet własnego ciała. Otulająca mnie cisza, coraz mocniej zacieśniając uścisk, przeraża. Niech przestanie…

Wtedy przychodzi ból.

Uderza niczym potężny cios z pięści. Umysł usiłuje dojść do źródła bólu, ale boli mnie wszystko.

Moja dłoń drga i dotyka czegoś szorstkiego pode mną. Leżę na brzuchu, coś spiczastego przyciska się do moich żeber. Poruszam brodą i szoruję policzkiem po mokrej ziemi. Cuchnie rozkładem i liśćmi.

Pod wpływem strachu mój puls przyspiesza.

Jestem na zewnątrz? Jak, do cholery, się tu znalazłam? Próbuję się rozejrzeć, ale powieki drapią tak, jakby moje rzęsy były zrobione ze szkła i z gwoździ. Zamykam je, zanim zdążę cokolwiek zobaczyć.

Rozlega się warkot silnika. Spinam całe ciało, ból promieniuje do ramion. Gdy mija mnie samochód, podmuch sprawia, że włosy przesłaniają mi twarz, potem znów zapada cisza.

Obok jest droga. Czy kierowca mnie widział? Dlaczego się nie zatrzymał? Podejmuję kolejną rozpaczliwą próbę przyjrzenia się otoczeniu. Tym razem łzy zalewają mi oczy. Mrugam, żeby zobaczyć cokolwiek, i strzepuję włosy z twarzy ruchem głowy.

Cholera. Ale ciemno.

Żadnych latarni, żadnych domów. Nawet gwiazd na niebie brak.

Oczy powoli się przystosowują. Nic dziwnego, że samochód się nie zatrzymał. Leżę w długim rowie przykryta liśćmi i paprociami. Gałązki roślin wiszą w powietrzu jak szpony. Rów przylega do brzegu wąskiej drogi gruntowej, która biegnie przede mną i znika wśród chwiejnej gęstwiny drzew.

Panika ściska mnie za gardło, a umysł wypełniają pytania, na które nie potrafię odpowiedzieć.

Gdzie, do cholery, jestem?

Jak się tu znalazłam?

Czy coś mi zagraża?

Dlaczego wszystko tak bardzo mnie boli?

Muszę się podnieść. Nie wiem, dokąd pójdę, ale wydostanie się stąd wydaje się bezpieczniejsze niż leżenie w rowie. Wbijam palce w ziemię i próbuję podciągnąć kolana. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę z tego, że jestem przemarznięta. Ledwie czuję czubki palców.

Ręce prawie się pode mną uginają, ale w końcu podnoszę się na nogi.

Siniaki rozkwitają na całym ciele i mimowolnie wypuszczam z ust zduszony krzyk. Na chwilę zapominam, jak się oddycha. Ból jest wszędzie. Słyszę dudnienie serca w uszach, mija co najmniej jedenaście uderzeń, zanim zdobywam się na kolejny oddech.

Łzy spływają mi po twarzy, pieką w policzki. Unoszę zmrożone palce do nosa. Jest gorący. Napuchnięty. Odsuwam dłoń, jest zabrudzona i mokra. Czuję smak krwi.

Kurwa. Chyba mam złamany nos.

Muszę się stąd wydostać.

Droga rozciągająca się w przeciwnym kierunku wygląda tak samo – piach i drzewa. Powoli wyłażę z rowu. Pnącza dzikiej róży drapią moje nagie ramiona. Kucam, by nie zahaczyć o konar drzewa, ale jego gałęzie szarpią mnie niczym dłonie.

W głowie bez ostrzeżenia pojawia się obraz. Rzędy maleńkich kwadratowych drzwiczek z dziurkami od klucza, w większej blaszanej obudowie stojącej przy drodze. Może zbiorcza skrzynka na listy? Przepalona latarnia uliczna. Czyjeś wielkie dłonie wyciągające się w moją stronę.

Wzdrygam się i chwiejnym krokiem wychodzę na drogę.

Serce obija się o żebra, aż palą mnie mięśnie klatki piersiowej.

Co to było, do cholery?

Czy ktoś mnie złapał?

To proste pytania, ale umysł nie dostarcza mi żadnych szczegółów. Moja głowa pulsuje. Czuję się tak, jakby pomiędzy mną a zrozumieniem tego, co się wydarzyło, stał mur. Zaciskam zęby i zmuszam się do kolejnego kroku. Potrzebuję pomocy. Może znów nadjedzie samochód albo znajdę jakiś dom. Muszę się ruszać.

Nie wiem, jak długo tak kuśtykam, ale mam wrażenie, że minęły całe godziny. Mój umysł odpływa i powraca do rzeczy­wistości tyle razy, że zastanawiam się, czy nie tracę przy­tomności.

Może już straciłam. Może to wszystko dzieje się tylko w mojej głowie, a tak naprawdę nadal leżę przy drodze. Albo gorzej – nie żyję i trafiłam do piekła. Niekończącego się czyśćca pełnego bólu i samotności – i przyszło mi go przemierzać po kres czasu w poszukiwaniu pomocy, która nigdy nie nadejdzie.

Za moimi plecami błyskają czerwone i niebieskie światła, wypełniając drogę kolorami. Sygnał policyjnej syreny prawie powala mnie na ziemię, ale zalewająca mnie ulga utrzymuje ciało na nogach. Dostanę pomoc. Radiowóz staje z chrzęstem opon, światła malują na ziemi obrys mojej sylwetki. Obracam się…

– Stać! Ręce do góry! Tak, żebym je widział! – krzyczy mężczyzna.

Od razu podnoszę ręce, a chwilę później słyszę trzaśnięcie drzwi.

Co to ma być? Zrobiłam coś złego? Tak się tu znalazłam? Uciekałam przed policją?

Powinnam uciekać?

– Obróć się!

Wykonuję polecenie i mrużę oczy zaatakowane światłem reflektorów. Funkcjonariusz staje obok pojazdu, jego twarz jest skryta w cieniu, dłoń trzyma na pistolecie w kaburze. Czuję, że krew, choć nie zostało jej wiele, odpływa mi z twarzy, gdy bowiem zerkam w dół i przyglądam się sobie w świetle, widzę tylko piach i krew.

Mnóstwo krwi.

– Chryste, przecież to dziecko – stwierdza policjant i zdejmuje dłoń z broni. Powoli idzie naprzód. – Co ci się stało? Ktoś ci to zrobił?

Otwieram usta, by odpowiedzieć, i w tej chwili moje kolana odmawiają posłuszeństwa. Upadam. Gliniarz próbuje mnie złapać, ale oboje uderzamy ciężko o ziemię.

Włącza radio na ramieniu, jednak przez ryk rozrywający mi uszy i tłukące się o żebra dzikie zwierzę uwięzione w mojej klatce piersiowej nie słyszę, co mówi. Wpatruję się we własne dłonie, legginsy i przód szarej koszulki pokrytej plamami zaschniętego błota i ciemnymi smugami krwi.

Czuję chwyt na ramionach. Podnoszę wzrok na policjanta. Jego słowa przebijają się przez mgłę spowijającą mój umysł.

– Słyszysz mnie? Ratownicy już jadą, ale muszę wiedzieć, kim jesteś – mówi proszącym tonem. – Jak masz na imię?

Jak mam na imię?

Mrugam zaskoczona i sięgam w odmęty pamięci po odpowiedź, jednak bez względu na to, jak bardzo się staram, za każdym razem trafiam na ten sam mur co wcześniej. Jak mam na imię? Dlaczego to pytanie okazuje się tak trudne? Usiłuję oddychać, ale to za wiele. Zaczynam rozpaczliwie łapać powietrze. Do oczu napływają nowe łzy.

„Jak masz na imię?”

Łapię się za pulsującą bólem głowę.

– Nie wiem!ROZDZIAŁ 2
DZIEWCZYNA

Dzień 1

Szare ściany komendy mają w sobie tyle życia, ile ja.

Funkcjonariusz, który mnie znalazł, Bowman, siedzi naprzeciwko mnie przy stole. Jesteśmy w sali konferencyjnej – albo może w pokoju przesłuchań. W pomieszczeniu jest tylko jedno okno, ale wychodzące na wnętrze posterunku i na dodatek zasłonięte. Jednak policjant zostawił otwarte drzwi, więc najwidoczniej nie zamierzają trzymać mnie pod kluczem. Chociaż tyle.

Odkąd odmówiłam wizyty u lekarza, bezustannie przygryza wargę.

Może i nie wiem, kim jestem, ale za to wiem, że nikt nie może mnie zmusić, bym pojechała do szpitala. Ostre światła, głośne dźwięki, jeszcze więcej nieznajomych twarzy, brak możliwości rozpoznania, kto stanowi zagrożenie, a kto nie… Podziękuję.

Kilka godzin temu ratownicy zmyli ze mnie krew, ponoć była to w całości krew z mojego nosa, który jest obity, ale nie złamany, choć i tak boli jak diabli. A z boku głowy mam guza. Poinstruowano mnie, bym przez najbliższych kilka dni była czujna na objawy wstrząśnienia mózgu. Pozostałe obrażenia uznano za powierzchowne. Zabandażowali, co się dało, i po sprawie.

– Nie wyglądasz najlepiej – powiedział Bowman tuż po tym, jak ratownicy po raz kolejny próbowali namówić mnie, bym pojechała do szpitala. – W takich sytuacjach obowiązują nas pewne procedury. Powinien obejrzeć cię lekarz, trzeba sprawdzić, czy nie doszło do gwałtu…

Nie słuchałam reszty. O pewnych scenariuszach nie jestem jeszcze w stanie nawet myśleć. Nie dziś. Może nigdy. To jeden z nich.

Gdy w końcu zrozumieli, że nie pojadę na pogotowie, ratownicy i policjant wymienili kilka znaczących spojrzeń, po czym zostawili mnie na noszach w karetce i wyszli na zewnątrz porozmawiać. Jeśli nie chcieli, żebym ich podsłuchała, powinni byli mówić szeptem. Wokół panowała martwa cisza, więc ich głosy bez żadnych przeszkód docierały do wnętrza ambulansu.

– Wszystkie siniaki wyglądają na świeże. Zgaduję, że powstały w ciągu ostatnich kilku godzin. Opuchlizna tak samo – poinformował wysoki i szczupły ratownik. – To plus obrażenia twarzy wskazują na jakieś zderzenie. Może wypadek samochodowy. Nie ma obtarć od pasów bezpieczeństwa, ale obrażenia nosa mogły spowodować poduszka powietrzna albo kierownica. Stłuczenie z lewej strony głowy wygląda jak spowodowane uderzeniem w szybę po stronie kierowcy. Ale to tylko podejrzenia. Tak czy inaczej, wszystkie parametry życiowe w porządku. Jej zdrowie nie jest bezpośrednio zagrożone.

Postanowiłam trzymać się tej wersji wydarzeń, zaciskając pięści na papierowym prześcieradle. Wypadek samochodowy jest lepszy od innych, mroczniejszych opcji. I nie wymaga obdukcji.

Bowman sporządzał notatki, a Wysoki-i-szczupły wsiadł z powrotem do karetki i podał mi świeży okład z lodu. Gdy pomagał mi wysiąść, życzył mi powodzenia.

Okład leży teraz na stole pomiędzy mną a Bowmanem, już ciepły. Siedzę tu od kilku godzin. Policjant mruży oczy, jakby oczekiwał, że zaraz zacznę krzyczeć albo głowa obróci mi się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Kto wie, może rzeczywiście tak się stanie. W zasadzie mogłabym być bohaterką horroru dla nastolatków.

Zakrwawiona? Jak najbardziej.

Posiniaczona? Owszem.

Przerażona, włócząca się w środku nocy? Zgadza się.

Koło rozmrożonego okładu stoi parujący kubek gorącej czekolady, ale po niego nie sięgam. Nie ruszam się. Nie odzywam się. Zawinięta w drapiący koc, którym policjant przykrył mi ramiona, staram się nie myśleć. Alternatywą jest meandrowanie pośród dziur w pamięci, a tego mam już dość.

Krzesło, na którym siedzi Bowman, trzeszczy, gdy ten pochyla się do przodu. Wygląda całkiem… młodo. Ma może dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem lat. Z tą buźką jak u dziecka i przejętym spojrzeniem niebieskich oczu przypomina lemura z odznaką.

– Powinna to pani wypić – stwierdza, wskazując głową na kubek. – Może być pani w stanie szoku.

Wzruszam ramionami.

Kiedy ratownicy odjechali, Bowman zmienił nieco nastawienie. Najwidoczniej uznał, że postara się najlepiej, jak umie, poprawić moje samopoczucie. Zabrał mnie do komisariatu, ale nie pamiętam za wiele z trasy. Po tym, jak zauważył moje zniszczone buty – nie wiem, jaki wcześniej miały kolor, ale teraz wyglądały jak ręcznie farbowane krwią i błotem – dał mi parę świeżych czarnych skarpetek ze swojej torby i bluzę. Granatową z napisem „Wydział Policji w Alton” u góry po prawej. Wyglądam, jakbym owinęła się zasłoną prysznicową, ale materiał jest miękki i ciepły.

Gdy już przebrałam się w suche ubrania, posłał mi uśmiech.

– Lepiej?

Owszem. Aż do momentu, kiedy kątem oka zobaczyłam swoje odbicie w ciemnej szybie i nie poznałam osoby, która na mnie spoglądała. Nie chcę rozmawiać. Już nigdy. I tak nie mam mu nic do powiedzenia. Jestem nikim, nie mam imienia, mam za to twarz obcej dziewczyny.

– Halo! – mówi. – Słyszy mnie pani?

Przytakuję.

– Musi pani coś wypić. Naprawdę wolałbym, żeby pozwoliła pani zabrać się do szpitala. Jest pani bardzo blada.

Na myśl o pogotowiu moje ciało przeszywa kolejne ukłucie strachu. Bladość to moje najmniejsze zmartwienie. Kręcę głową.

Bowman wzdycha.

– Proszę pani…

Gromię go wzrokiem.

– Proszę przestać tak do mnie mówić.

Odchyla się na krześle, które znowu skrzypi.

– Dobrze, to jak mam mówić?

Cholernie dobre pytanie.

– Nie wiem, ale nie „pani”.

Mój głos dobiega jakby z odległości tysiąca kilometrów. Czy to jeden z objawów wstrząśnienia mózgu wspomnianych przez ratownika? Powinnam uważniej go słuchać.

Bowman przesuwa kubek w moją stronę.

– A może mały układ. Wypijesz trochę, a ja spróbuję dowiedzieć się, skąd jesteś, przestanę nazywać cię panią i nakłaniać do wizyty w szpitalu. Przynajmniej na razie.

Patrzę na niego wymownie.

– Nabiłaś sobie niezłego guza, ale jesteś przytomna i reagujesz na bodźce. Chodzisz o własnych siłach i zdaje się, że nie przeszkadzają ci światła. Jeśli zaczniesz bełkotać, tracić równo­wagę, zwymiotujesz, stracisz przytomność albo wykażesz jakiekolwiek inne objawy wstrząśnienia mózgu, pojedziemy na pogotowie. A tymczasem przyniosę ci świeży okład i pogadamy. Zgoda?

Jak sobie chce. Przytakuję i upijam łyk.

Nie przyznam tego na głos, ale ciepło przyjemnie rozlewa mi się po gardle. A potem ląduje ciężko w żołądku, jak kamień wrzucony do kałuży, więc dochodzę do wniosku, że pewnie od jakiegoś czasu nic nie jadłam.

Mężczyzna wychodzi z pomieszczenia, a ja poprawiam koc na ramionach. Wełna łaskocze mnie w kark, ale nie mam dość energii, by się tym przejmować. Dzięki kocowi i bluzie zbudowałam wokół siebie kokon ciepła, lecz i tak nie mogę przestać się trząść.

Bowman wraca z nowym okładem z lodu. Ostrożnie przykładam go do linii włosów. Piecze, ale osłabia pulsowanie.

Policjant wyciąga notes z kieszeni i siada.

– Dobra, to pogadajmy. Dla porządku muszę zaznaczyć, że nic ci nie grozi. Chcę tylko ustalić, co ci się stało.

Skąd miałby wiedzieć, czy coś mi grozi, skoro żadne z nas nie ma pojęcia, skąd się tu wzięłam? Mogłam dźgnąć kogoś w twarz, a on nie byłby tego świadomy.

– To jest nas dwoje.

Ściąga brwi.

– Niczego nie pamiętasz? Co się działo, zanim obudziłaś się w tym rowie?

Kręcę przecząco głową.

– Wydawało mi się, że widziałam sięgające w moją stronę dłonie, ale może przeraził mnie jakiś kształt w ciemności.

Pisze coś w notesie.

– Wiesz, ile masz lat?

– Nie.

– A co z twoją rodziną? Byłabyś w stanie powiedzieć mi, kim są twoi rodzice?

Wpatruję się w zegar na ścianie, wodzę wzrokiem za sekundnikiem.

– Nie.

– Dobra. Wyglądasz, jakbyś wciąż chodziła do szkoły. Pamiętasz, jak się nazywa? Może to, jaka jest wasza maskotka? Numer telefonu, pod który moglibyśmy zadzwonić? Co­kolwiek?

Znów wzruszam ramionami.

– Nie wiem.

– Uciekłaś?

– Tego też nie wiem.

– Czy to możliwe, że miałaś wypadek samochodowy?

Wzdycham najciężej, jak potrafię. Ile razy będę musiała powtórzyć „nie pamiętam”, zanim wbije to sobie do łba?

Nie odpowiadam, więc marszczy czoło i stuka się długopisem w brodę.

– Nowy plan. Zaraz wracam. – Znika za drzwiami, a po minucie wraca z laptopem. – Szczerze mówiąc, to nie moja liga. Ja głównie wypisuję mandaty. Zadzwoniłem do szefa, ale pewnie nie odezwie się do rana, do otwarcia komisariatu, a nie chcę aż tyle zwlekać z szukaniem odpowiedzi.

Ponownie: to jest nas dwoje.

– Dlatego na razie zróbmy, co w naszej mocy. Nie masz żadnego dowodu tożsamości, dlatego przeszukamy zgłoszenia zaginionych osób, najpierw z miasta, a potem zwiększymy obszar poszukiwań. Ktoś musiał zgłosić twoje zaginięcie, może twoje zdjęcie jest już w naszej bazie, a wraz z nim imię i dane kontaktowe do twojej rodziny. Pewnie trochę nam to zajmie, ale jeśli chcemy dowiedzieć się, co się wydarzyło, pierwszy krok to ustalenie, kim jesteś. No to zobaczmy, co uda nam się znaleźć, hm?

Kiwam głową, a on zaczyna stukać w klawisze.

Następną godzinę spędzamy, przeglądając zgłoszenia. Od razu odsiewamy pierwszą hipotezę. W mieście zgłoszono tylko jedno zaginięcie – jakiegoś staruszka, wyglądającego jak Święty Mikołaj, który „zaginął” podczas zwiedzania miejscowych barów. Bowman narzeka, że musi go szukać regularnie co dwa miesiące, a potem przechodzi do listy zaginionych z hrabstwa. Okazuje się, że Alton leży mniej więcej w połowie wybrzeża Oregonu.

Czekam, aż którakolwiek z tych informacji wyda się znajoma, ale tak się nie dzieje. Nie mogę nawet stwierdzić, czy mieszkam w tym samym stanie. Czy to nie jest chore?

Głównie siedzę i piję gorącą czekoladę. Bowman namawia mnie, żebym wypiła jeszcze jeden kubek i zjadła kanapkę, którą przygotował sobie na nocną zmianę.

– Na pewno nie masz jedenastu lat, więc to nie ty – mamrocze jakoś o wpół do drugiej w nocy. Otwiera następny raport i mruży oczy.

Zastanawiam się, jak długo będziemy to ciągnąć. W którymś momencie będę musiała stąd wyjść, nie? Ta myśl napełnia mnie przerażeniem. Dokąd miałabym pójść?

– Co się stanie, jeśli nie uda ci się ustalić, kim jestem?

Spogląda na mnie życzliwymi oczami lemura.

– Masz niezłe ciuchy, gdyby nie ta cała krew. Markowe buty. Jesteś zdrowa. Nic nie wskazuje na to, byś żyła na ulicy. Ktoś musi cię szukać. Albo my ich znajdziemy, albo oni nas. Ale możliwe, że rano trzeba będzie przenieść twoją sprawę na lepiej wyposażony posterunek. Tu mamy tylko niewielkie biuro, odpowiednie dla niewielkiego miasteczka. Nie dysponujemy takimi zasobami jak większe ośrodki. Muszę przeglądać raporty po jednym, sprawdziłem ledwie połowę z tego hrabstwa, a przecież są jeszcze stanowe i nie tylko.

Kiwam głową. Brzmi sensownie. Cały tutejszy posterunek to raptem dwa biurka w otwartym pomieszczeniu, ta salka konferencyjna, krótki korytarz z łazienkami, pokój socjalny z kserokopiarką i jedna cela.

Z przodu budynku dochodzi nas głośny huk. Zeskakuję z krzesła i chowam się w rogu pokoju.

Bowman wygląda na zewnątrz i odwraca się do mnie z wyciągniętymi dłońmi, jakby chciał uspokoić wystraszone zwierzątko. Ktoś puka do drzwi wejściowych.

– Jesteś bezpieczna. Tu nikt nic ci nie zrobi.

Przytakuję. Kręci mi się w głowie po tym, jak szybko wstałam, a serce wali jak bas w piosence Lizzo.

O, patrzcie, najwidoczniej pamiętam Lizzo. Cokolwiek by się działo, przynajmniej mam dobry gust muzyczny.

– Zostań tutaj, zaraz wrócę – informuje Bowman. Wychodzi i po chwili słyszę zgrzyt metalu o metal, dźwięk otwieranych drzwi. – Mogę w czymś pomóc?

Nie widzę go, nie z tej perspektywy. Owijam się ciaśniej kocem i podkradam do drzwi, ciekawa, kto zawitał o tej porze do zamkniętego komisariatu.

– Boże, mam nadzieję – odpowiada mężczyzna. Jego głos jest znacznie głębszy niż policjanta, ale też cichszy.

Muszę się pochylić w stronę progu, żeby usłyszeć resztę.

– Zaginęła moja nastoletnia córka. Nie mogę się do niej dodzwonić. Od kilku godzin jeżdżę po okolicy i próbuję ją znaleźć. Chyba muszę zgłosić zaginięcie.

O cholera. Zaginiona córka? Czyżby Bowman miał rację? Znaleźli mnie?

Przesuwam się bliżej, aż mogę wyjrzeć za próg. Bowman stoi w uchylonych drzwiach, ciałem zasłania wnętrze komisariatu. Nie widzę stojącego przed nim mężczyzny.

– Jak się pan nazywa? – pyta posterunkowy.

– Wayne Boone.

– Dobrze, panie Boone. Ile lat ma pańska córka i jak wygląda?

– Ma siedemnaście lat, krótkie brązowe włosy, piegi i zielone oczy. Około stu sześćdziesięciu pięciu centymetrów ­wzrostu.

Bowman zerka przez ramię, nasze spojrzenia się spotykają. Wskazuje wzrokiem na salę konferencyjną, więc niechętnie znikam mu z oczu, walcząc z chęcią spojrzenia we własne odbicie w szybie, by sprawdzić, czy na opuchniętym nosie mam jakieś piegi.

– Proszę wejść. Muszę też prosić o okazanie jakiegoś dowodu tożsamości.

Drzwi skrzypią, a sekundę później słyszę kliknięcie oznaczające, że się zamknęły.

– Oczywiście – potwierdza głęboki głos, teraz już wyraźniejszy. – Mam też jej zdjęcia, gdyby były potrzebne.

– W zasadzie mam tu dziewczynę pasującą do pana opisu i chciałbym…

– Tutaj?! – krzyczy mężczyzna. – Mary tu jest?!

Mary? Mój muzyczny puls przyspiesza. To o mnie chodzi?

Znów wyglądam zza rogu. Mężczyźni stoją w wejściu przy długiej drewnianej ławce. Pan Boone sprawia wrażenie krzepkiego. Wydaje się, że ma odrobinę za krótkie ręce jak na swój wzrost, a jego włosy wyglądają, jakby rozważały przejście na siwiznę, ale jeszcze nie zdecydowały się w pełni. Srebrne kępki okalają uszy, lecz większość przygładził do tyłu. Nie kosmetykami – po prostu przez nieustanne przeczesywanie dłońmi nie miały wyboru, musiały się temu poddać. Ma na sobie czarny sweter i ciemne dżinsy.

Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek go widziała.

Ale co ja tam wiem.

– Mam tu dziewczynę – powtarza ostrożnie Bowman.

Pan Boone krzyżuje ramiona, wygląda na zniecierpliwionego, a gdy rozgląda się po posterunku, zauważa, że się w niego wpatruję. Spuszcza ramiona i na jego twarzy odmalowuje się ulga.

– Mary?

Zamieram.

Próbuje postąpić krok w moją stronę, ale policjant zatrzymuje go, kładąc mu dłoń na piersi.

– O mój Boże. Godzinami cię szukam. Nic ci nie jest? Co ci się stało w twarz? – Wszystko to mówi jednym tchem. Każde słowo przesycone paniką bardziej niż poprzednie sprawia, że się wzdrygam, bo wiem dokładnie, o co mu chodzi.

Też doznałam szoku, gdy na siebie spojrzałam. Wyglądam, jakbym przegrała walkę z belką.

Wpatruję się w niego i czekam… Na przypływ świadomości? Na wielką żarówkę, która rozświetli to otępienie i przybliży mi, kim jestem? Na to, aż jego twarz odblokuje moją pamięć? Nic się nie dzieje. Wciąż jest obcy.

– Wszystko z nią w porządku, jest tylko trochę poobijana. Możliwe, że doznała wstrząśnienia mózgu – wyjaśnia policjant, nadal zastępując mężczyźnie drogę. – Muszę pana prosić, by dał jej pan trochę przestrzeni, a ja sprawdzę pana dowód i potwierdzę tożsamość.

Mężczyzna patrzy na Bowmana i w końcu cofa się o krok.

– O co panu chodzi? Przecież ją widzę. Ona panu powie, kim jestem. – Patrzy na mnie, wyraźnie nie rozumiejąc, dlaczego jeszcze do niego nie przybiegłam.

– Ona niczego nie pamięta, panie Boone. A teraz proszę usiąść, a ja zajmę się, czym trzeba.

Pan Boone znowu na mnie spogląda, jego dezorientacja przechodzi w zaniepokojenie.

– Nie pamiętasz mnie?

Nie wiem, co powiedzieć. Jak to możliwe, że stoi przede mną mój domniemany ojciec, a ja wciąż go nie pamiętam?

– Udowodnię to panu – mówi. – Mogę udowodnić, kim jestem. Mam zdjęcia w telefonie.

Zdjęcia? Przesuwam się powolutku w bok, aż znajduję się poza salą konferencyjną. Obietnica wskazówek pcha mnie naprzód. Pan Boone wyciąga telefon z kieszeni i przesuwa kilka razy palcem po ekranie. Staję za funkcjonariuszem Bow­manem, a mężczyzna obraca telefon.

Jasne, to ja. Nieznajoma z odbicia, dziewczyna, którą opisał w drzwiach. Ciemne brązowe włosy do brody, zielone oczy, piegowaty nos – choć twarz wygląda inaczej bez opuchlizny i siniaków. Na zdjęciu siedzę na kamiennych schodkach, uśmiecham się do aparatu i wystawiam język. Mężczyzna przeciąga po ekranie i oto ja z grupą dzieciaków w moim wieku na pomoście przy jakimś jeziorze albo stawie. Kolejny ruch palcem, teraz jestem młodsza, siedzę w restauracji otoczona torebkami prezentowymi, z których wystaje różowa bibuła. Przede mną stoi pokryty tęczową posypką tort urodzinowy z wielkimi świeczkami w kształcie „15” topiącymi się na ciasto. Uśmiecham się zawadiacko, siedząc obok mężczyzny, który teraz stoi przede mną. Na zdjęciu Wayne szczerzy się od ucha do ucha.

Nic z tego nie wygląda znajomo… może z wyjątkiem świeczek? Nie wiem, czy naprawdę je poznaję, czy zwyczajnie tak desperacko pragnę więzi, że mój mózg właśnie to wymyślił.

Ale na zdjęciach jestem ja. Trudno się nie zgodzić.

– Naprawdę niczego nie pamiętasz? – pyta mężczyzna.

Jest tak zdenerwowany, że aż mam ochotę udawać, że pamiętam, ale to nikomu by nie pomogło. Nic nie mówię, a on kręci głową. Jego smutek ulatuje, zastępuje go coś przypominającego… determinację?

Wyciąga dłoń.

– Nazywam się Wayne Boone – mówi. – A ty jesteś moją córką, Mary Boone. Masz siedemnaście lat. Żyjesz w domu pełnym miłości i… cieszę się, że w końcu cię znalazłem.

Patrzę na funkcjonariusza Bowmana. Kiwa głową, więc niepewnie wyciągam rękę i ściskam dłoń Wayne’a. Ma miękką skórę, a jego dłoń jest ciepła, moja zaś lodowata.

– Może usiądziemy i porozmawiamy – sugeruje policjant, dyskretnie stając znów pomiędzy nami. – W sali konferen­cyjnej?

Przytakuję i wracam na swoje krzesło. Boone siada naprzeciwko mnie, a policjant po mojej lewej. Wgapiam się w Wayne’a. Wygląda na doświadczonego życiem. Skóra na jego policzkach zdaje się szorstka, jakby stale smagana wiatrem, ale jest gładko ogolony. Ma ostre rysy: kości policzkowe, nos, szczękę. Jakby ktoś wyrzeźbił go z granitu, ale zapomniał wygładzić krawędzie.

Posyła mi uśmiech i część tej twardości znika.

– Zacznijmy od początku – prosi Bowman, stukając długo­pisem o notes. – Jak doszło do tego, że się rozdzieliliście?

Wayne pochyla się do przodu, przedramiona ułożył na blacie.

– Mamy w domu mały remont. Wymieniamy podłogi. Dlatego żeby nie łazić po izolacji, nie kręcić się pomiędzy narzędziami, stosami mebli i nie walczyć z kurzem, postanowiliśmy z Mary, że na kilka tygodni zatrzymamy się w moim domku nad rzeką, gdzie jeżdżę łowić ryby. Zapakowałem furgonetkę, ona zapakowała się w swój samochód i mieliśmy się spotkać na miejscu. Nie dojechała.

Nie spuszczam z niego oczu. Nie brzmi to dla mnie jak prawda, ale jak kłamstwo też nie.

– Kiedy to było? – pyta Bowman.

– Wyjechaliśmy z domu około czwartej po południu. To godzina drogi. Mieszkamy w McMinnville. Co oczywiste, pierwszy dotarłem do chatki. O piątej trzydzieści już robiło się ciemno i zacząłem się martwić. Zadzwoniłem do niej, ale nie odbierała. Więc zacząłem jej szukać.

– Gdzie znajduje się ta chatka? – pyta policjant.

– Przy Ridge Road. W górę stąd.

Bowman kiwa głową, jakby wiedział, gdzie to jest.

– Blisko miejsca, w którym ją znalazłem. Schodziła z góry.

Przed oczami pojawia mi się las. Ciemność, szarpiące gałęzie, wyciągające się w moją stronę… Zerkam w dół, na podrapane dłonie. Chcę, żeby już było po wszystkim.

– Znalazł ją pan, schodzącą z góry, w takim stanie? – W głosie Wayne’a wyraźnie słychać zaniepokojenie. Pokazuje na moją poharataną twarz. – Czy ktokolwiek widział, co się stało? Gdzie jest jej samochód?

– Nikt nie zgłosił znalezienia samochodu. Kiedy ją zobaczyłem, szła pieszo i była ranna.

Wayne wygląda, jakby chciał zadać więcej pytań, ale policjant unosi palec.

– Chwileczkę, zanim przejdziemy do pozostałych tematów, dokończmy pana zeznanie. Co się stało po tym, jak opuścił pan chatkę, by szukać córki?

Wayne kręci się na krześle, wyraźnie niezadowolony, że musi poczekać z pytaniami.

– Wróciłem trasą, którą jechaliśmy. Najpierw wokół góry, a potem dalej aż do McMinnville. Sprawdziłem wszystkie zjazdy, sklepy i stacje benzynowe. Obdzwoniłem szpitale, ale nigdzie jej nie przyjęto. Zadzwoniłem nawet tutaj. Dwa razy. Nikt nie odebrał. Przyjechałem tylko dlatego, że zauważyłem światło. Przejeżdżałem dziś przez miasto milion razy.

Bowman marszczy czoło.

– Przykro mi. To niewielki komisariat. Za mały, by obsadzić go ludźmi przez całą dobę. Normalnie zamykamy się o szóstej. Nocne zmiany to wyłącznie patrole. Jestem tu tylko ze względu na nią – wyjaśnia, uśmiechając się do mnie. – Powinien pan zadzwonić pod numer alarmowy. Wysłaliby kogoś do pana lub zadzwoniliby po mnie.

Wayne wzdycha.

– Powinienem był tak zrobić. – Kręci głową. – Nie myślałem jasno.

Wygląda na… załamanego.

– Pewnie nie zrobiłoby to żadnej różnicy – mówię cicho i obaj wbijają we mnie wzrok. – Bez względu na to, po kogo by pan zadzwonił, leżałam nieprzytomna w lesie. Skoro jeździł pan w górę i z powrotem i mnie nie zauważył… co innego miałaby zrobić policja? Tak czy inaczej, w końcu wygramoliłam się na drogę. Nikt nie mógł temu zapobiec. – Dotykam delikatnie opuchniętej skóry pod oczami.

Wayne patrzy na mnie.

– Tak. Jasne. Pewnie masz rację.

Bowman odchrząkuje.

– Może pan wyjaśnić, co stało się córce, panie Boone? Doznała wielu obrażeń.

Wayne nie spuszcza ze mnie zaniepokojonego spojrzenia.

– Kiedy ostatni raz ją widziałem, miała się dobrze. Skoro znalazł ją pan na drodze, podejrzewam, że rozbiła samochód. Nie przychodzi mi do głowy żaden inny powód, dla którego nie dojechała do dom­ku. Wspomaganie kierownicy w jej wozie trochę ostatnio szwankowało, ale nie pomyślałem, że to mogłoby doprowadzić do wypadku. Może przestało działać i Mary straciła kontrolę nad samochodem. Na górskich drogach nie brakuje zakrętów.

Gdy mówi, wyobrażam sobie kręte drogi i zacinającą się kierownicę. Rozbicie się o drzewo. Swoją twarz uderzającą w poduszkę powietrzną. Bezwładnie obijające się ciało. Głowę walącą w okno.

Czuję mrowienie ulgi. Może to był wypadek.

– Jaki to samochód? – dopytuje Bowman.

– Oldsmobile kombi z dziewięćdziesiątego szóstego. Szaro-granatowy olbrzym z różowymi pokrowcami na siedzeniach. Ktoś na pewno go znalazł. Może złożył zawiadomienie o wypadku?

Bowman kręci głową i wszystko zapisuje.

– Z tego, co mi wiadomo, nie, ale sprawdzę to.

– Byłbym wdzięczny. – Wayne zauważa moje spojrzenie i puszcza do mnie oko.

Nagle spływa na mnie świadomość i otula jak podmuch ciepłego powietrza. Odchylam się na krześle.

Chyba go pamiętam.

Wayne podnosi wzrok na zegar.

– Przepraszam, ale ile to jeszcze potrwa?

Bowman unosi brew.

– Będę potrzebować od pana jeszcze sporo informacji. Spieszy się pan?

Wayne pociera twarz dłonią.

– Nie, oczywiście, że nie. Ale jest bardzo późno i… – Macha w moją stronę, jakby moja twarz wystarczyła za koniec zdania. – Dziewczyna sporo dziś przeszła. Chciałbym zabrać ją do domu, żeby mogła odpocząć.

– Rozumiem, panie Boone. Naprawdę. Ale nie mogę wydać nieletniej pod opiekę obcej osoby, szczególnie kiedy mowa o nastolatce, która przeżyła traumatyczne zdarzenie.

Wayne zamyka oczy. Napina mięśnie szczęki i ramion.

– Nie jestem obcą osobą. Jestem jej ojcem.

– Może pan to udowodnić? – Funkcjonariusz patrzy na mnie i odwraca się z powrotem do mojego potencjalnego taty. – Ma pan jej prawo jazdy albo jakikolwiek dowód potwierdzający tożsamość? Muszę ustalić nie tylko, kim pan jest, ale także kim jest ona. Dla bezpieczeństwa was obojga.

Wayne wyraźnie opada z sił.

– Prawo jazdy na pewno miała przy sobie w samochodzie, pewnie w portfelu. Nie mam go, jeśli pan go nie ma. A od pierwszego roku liceum uczy się w domu, więc nie ma aktual­nej legitymacji szkolnej. – Wyciąga portfel z kieszeni. – Ale wydaje mi się, że mam którąś z wcześniejszych. Ciągle ją gubiła, więc w końcu trafiła do mnie na przechowanie.

Przesuwa w naszą stronę niepozorny kawałek zalaminowanego papieru. Z legitymacji uczennicy szkoły w McMinnville patrzy na mnie czyjaś twarz. Brązowe włosy do brody. Zielone oczy. Radosny uśmiech. Różowa koszulka – ten kolor powraca co chwila. Ta sama nieznajoma co na zdjęciach w jego telefonie, choć nieco młodsza. Okrąglejsza, o miększych rysach. Nie tak posiniaczona.

A w końcu, zaraz obok mojej twarzy, drukowane litery układające się w imię i nazwisko: „Mary Boone”.

Wypowiadam je, pozwalając, by kształt tych sylab odnalazł swoje dawne brzmienie w moich ustach.

Mary Boone.

Może nie pamiętam, co się dziś stało, i może jestem cholernie obolała, ale mam imię. I rodzica, który pamięta wszystko to, czego ja nie pamiętam. To o wiele więcej, niż miałam godzinę temu.

– W domku mam jej akt urodzenia i kartę ubezpieczenia społecznego. Mogę to wszystko przywieźć albo może pan pojechać tam z nami. Będzie pan mógł rozejrzeć się po domu, obejrzeć jej dokumenty i upewnić się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Podpiszę cokolwiek, co będzie pan chciał. Proszę powiedzieć, jak mam udowodnić, że to moja córka – kontynuuje Wayne.

Policjant wygląda na niezdecydowanego.

– Hm… to mogłoby wystarczyć – stwierdza. – Jeśli okaże pan dokumenty poświadczające jej tożsamość, będę mógł wydać ją pod pańską opiekę. I skorzystam z zaproszenia. Do tego rano proszę odezwać się z wieściami na temat jej stanu. A zanim pan pojedzie, będzie pan musiał złożyć zeznania w sprawie wypadku i zaginionego auta. Będę potrzebować pana danych kontaktowych, adresu i danych pańskiego pojazdu.

Wayne kiwa energicznie głową.

– Oczywiście. Zrobię wszystko, co trzeba.

Następnie obaj patrzą na mnie. Nagle to ja mam decy­dować?

– Mogę jeszcze raz zobaczyć te zdjęcia? – pytam Wayne’a.

Popycha telefon w moją stronę.

– Jasne.

Czekają w milczeniu, a ja przesuwam palcem, poświęcam chwilę każdej fotografii. Są ich setki, niektóre mają ponad osiem lat. Na części z nich dziewczynka jest malutka, wygląda niemal jak inna osoba. Przeglądam dalej: rośnie powoli, by w końcu stać się mną. To najdziwniejsze uczucie świata – nie rozpoznawać własnej twarzy. Ale dowód mam przed oczami. Jej twarz jest moją twarzą. Na wielu zdjęciach Wayne uśmiecha się do mnie albo obejmuje mnie ramieniem, albo ­śmieje się w tle.

Dopada mnie poczucie ostateczności. To ja.

To jest mój ojciec. Moje miejsce jest przy nim, to moje życie.

Jestem Mary Boone.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij