To nie są moje wielbłądy - ebook
To nie są moje wielbłądy - ebook
Z jednej strony byli projektanci, którzy chcieli ubierać Polaków jak paryżan. Z drugiej było państwo, które chciało ubierać Polaków zupełnie inaczej. A gdzieś pomiędzy ci Polacy, którzy musieli się jakoś ubrać.
Po latach opowiadają o rozkloszowanych spódnicach z siatek na muchy, kurtkach z demobilu zdobywanych „na ciuchach”, białych botkach kupowanych u szewca, ortalionach, nonironach, dżinsach, tetrach i kożuchach, jakby mieli je właśnie na sobie. Opisują kształt guzików przy mankietach, krój kołnierza, deseń podszewki, każdy szczegół. Bo aby te ubrania zdobyć, przemierzyli dziesiątki kilometrów, wystali długie godziny w kolejkach, wyczekiwali w nieskończoność u krawcowych.
Ale to nie jest to sentymentalna opowieść o minionych czasach. To raczej próba zrozumienia, dlaczego w PRL moda miała tak wielkie znaczenie: dla państwa, które traktowało ją propagandowo, i dla ludzi, którzy po wojnie chcieli za pomocą ubrań zachować coś z lepszej przeszłości albo wyróżnić się z szarego tłumu.
A co z tym wszystkim mają wspólnego wielbłądy? Bardzo dużo, bo wszyscy się o nie kłócą.
"Aleksandra Boćkowska przedstawiła najważniejsze, znane już zjawiska kształtujące modę PRL-u, jak ciążący nad wszystkimi poczynaniami nadzór polityczny, kiepską kondycję przemysłu odzieżowego i handlu, ale opowiedziała także o tych instytucjach i osobach, które próbowały przenosić do Polski aktualne wzory mody zachodnioeuropejskiej i przybliżać ją żyjącym za żelazną kurtyną Polakom, a zwłaszcza Polkom. Oddała należny, choć nie czołobitny, hołd Modzie Polskiej i jej twórczyni, Jadwidze Grabowskiej; prześledziła historię niebywałego sukcesu Hofflandu i heroiczne boje jego założycielki , Barbary Hoff, o udostępnienie polskiej młodzieży ubrań podążających za trendami obowiązującymi w modzie światowej; przyjrzała się karierze Jerzego Antkowiaka, obiektywnie oceniając jego wkład w tworzenie i promowanie modnych wzorów. Dużą zasługą Autorki jest przypomnienie działalności projektantek, o których na ogół milczą opracowania poświęcone modzie w PRL-u: Kaliny Paroll, Wandy Borowskiej, Krystyny Buczkowskiej, Ireny Gregori. Aleksandra Boćkowska doceniła też działalność pedagogów i uczniów z Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Łodzi, relacjonując ich zmagania z przemysłem, niechętnym plastykom-projektantom, usiłującym przełamać państwowy monopol „uniformizacji” produkcji odzieżowej i obuwniczej." prof. Anna Sieradzka
"Książka Aleksandry Boćkowskiej jest jedną z najciekawszych, jeśli nie najciekawszą w ogóle pozycją o modzie w PRL. Autorka nie zadowala się obiegowymi „prawdami” o modzie (że czasy były siermiężne, że Hoffland walczył z systemem itp.), tylko drąży poszczególne wątki i dzięki temu, niezależnie od głównego tematu, prezentuje czytelnikowi znakomitą książkę historyczną. Ogromną zaletą "Wielbłądów" (i zarazem powodem do frustracji dla wszystkich noszących się z zamiarem napisania czegoś o modzie i sztuce w PRL) jest bogactwo źródłowe i tematyczne. Aleksandra Boćkowska oddała sprawiedliwość Jadwidze Grabowskiej, Barbarze Hoff, Grażynie Hase, Teresie Kuczyńskiej czy Jerzemu Antkowiakowi. Pokazała rolę „Przekroju” i miesięcznika „Ty i Ja”. Zbadała fenomen „ciuchów” i przyjrzała się, jakie mechanizmy rynkowe i polityczne stały za ofertą Cory czy Mody Polskiej. Książka porywa reporterskim zacięciem i potoczystą narracją. Tekst ożywiają erudycyjne odwołania do prozy epoki oraz bardzo dyskretnie poprowadzony wątek osobisty, który sprawia, że książkę czyta się z jeszcze większym zaangażowaniem." Justyna Jaworska
Kategoria: | Sztuka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-056-7 |
Rozmiar pliku: | 5,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najdziwniej sprawa ma się z wielbłądami. Każdy je widział, każdy pamięta gdzie. Ale potem zeznania się plączą, a wielbłądy przeistaczają w lwy.
Gdy spytać o modę w PRL, większość przypomni sobie coś projektu Barbary Hoff albo rzuci „Moda Polska”. Ale przecież nie wszyscy.
Na przykład pisarka Joanna Bator pamięta jaskrawożółty prochowiec. W latach osiemdziesiątych, gdy dziewczyny w Wałbrzychu – ona również – wyglądały jak okutane na czarno greckie wdowy, kupiła ten płaszcz w pedecie. Wypatrzyła go gdzieś w kącie, lekko przykurzony. Efekt był niesamowity: wszyscy oglądali się za nią na ulicy, a koleżanki wykupiły pozostałe sztuki. Żółty płaszcz zapadł jej w pamięć tak mocno, że wrócił w powieści Ciemno, prawie noc. Główna bohaterka Alicja znajduje go w szafie nieżyjącej siostry. Wkłada i rusza w miasto.
Modelka Małgorzata Niemen przypomina sobie robotniczy kombinezon z kieszeniami na narzędzia, który kupiła w specjalistycznym sklepie przy Krochmalnej w Warszawie.
– Nie lubiłam wyglądać pańciowato. Jeśli odstawać od rzeczywistości, to w sensie smętnym. Niebrzydka dziewczyna w robociarskim kombinezonie: to fajnie działało – wspomina.
Paryska projektantka Krystyna Buczkowska dorastała w Rzeszowie, gdzie był świetny bazar z ciuchami – to między innymi tam górale przywozili paczki z Ameryki i tam po towar przyjeżdżali warszawscy ciucharze. Krystyna upolowała czerwone spodnie do jazdy konnej. Gdy w połowie lat pięćdziesiątych przyjechała w nich na studia do Łodzi, życzliwsi patrzyli na nią jak na cudaka, mniej przychylni – pluli. W tamtych czasach dziewczyna w spodniach była nie do pomyślenia.
Zonia Pionk, w PRL projektantka w Daminie i Telimenie, pamięta scenę z wczesnych lat siedemdziesiątych, gdy była jeszcze studentką projektowania ubioru w łódzkiej Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Dworzec w Koluszkach, ona wraca z Trzebini i musi złapać warszawski pociąg do Łodzi. Na schody nad peronami wdrapuje się w takim stroju: maksymalnie rozszerzone niebieskie dzwony, niebieski płaszcz do pół łydki (kołnierzyk w karczek, różowy), różowy kapelusz i własnoręcznie zaprojektowane wysokie buty na koturnach. Koledzy, którzy siedzą w pociągu i patrzą, jak biegnie w tym wszystkim, dźwigając wielką torbę, pękają ze śmiechu. Zońka wariatka, mówili, dla mody zrobi wszystko.
Krytyczka sztuki Monika Małkowska w latach siedemdziesiątych kupowała kolorowe jedwabie z Milanówka, lekko przeszywała albo motała dookoła bioder i miała gotową sukienkę. Najlepiej ten jedwab wyglądał zestawiony ze skórzaną kurtką z „ciuchów”. W latach osiemdziesiątych zaczęła trochę szyć. W patchworkowych bluzach, sukienkach i tunikach chodziły wszystkie jej koleżanki.
Maria Błahy, realizatorka dźwięku w szczecińskim radiu, zawsze miała szczęście. Na przykład: po wypłacie idzie kupić rybę, obok sklep Dany, zagląda, a tam wynoszą z zaplecza odrzuty z eksportu. Piękna sukienka z ważką. Ustawia się więc w ogonku, sukienka czeka. Mierzy zaaferowana i nagle orientuje się, że na ladzie zostawiła torebkę. Z całą pensją! Więc półnaga wybiega, krzyczy, że torebka, okazuje się, że leży – w ścisku każdy myślał, że to sąsiada z kolejki. Gołębioszarą, skrojoną w prostokąt, zluzowaną w talii sukienkę z ważką nosiła przez wiele lat.
Aleksandra Trella, dziś szefowa działu odzieży w łódzkim Muzeum Włókiennictwa, w latach sześćdziesiątych była uczennicą liceum w Ozorkowie. Na lekcjach chemii jak inne dziewczyny musiała klękać na krześle, by nauczycielka mogła sprawdzić, czy spódnica na pewno sięga za kolana. Nie sięgała, ale za pomocą długiej bluzki można było zdziałać cuda. Gdy cuda nie działały, wzywano rodziców. Przed studniówką ojciec – dyrektor w Zakładach Przemysłu Odzieżowego w Ozorkowie – załatwił skądś belę aksamitu. I wszystkie dziewczyny u swoich krawcowych uszyły sobie aksamitne sukienki.
Krawca lub krawcową w PRL miał każdy, kto chciał dobrze wyglądać. Małgorzata Wróblewska-Blikle, przez kilka lat top modelka Mody Polskiej, opisuje uszyty pół wieku temu płaszcz, jakby miała go przed oczami:
– Redingot, to znaczy mocno wcięty, z dużym stojącym kołnierzem, miał ogromne stębnowania przeszyte do środka z zakładką, szerokie mankiety zapinane na szamerowania, cały z cienkiego czerwonego sukna, podszyty cieniutkim misiem…
Tomek Świtalski, saksofonista Kryzysu i Izraela, ważna postać undergroundu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, już w podstawówce u krawca na Gocławku uszył sobie z wełny w jodełkę dzwony z dżinsowymi kieszeniami. Nogawka miała w obwodzie – gdyby nie pamiętał dokładnie, to może sprawdzić, bo zachował te spodnie do dzisiaj – siedemdziesiąt cztery centymetry.
Z grafikiem Filipem Pągowskim spotykam się w nieco innej sprawie, nie spodziewam się opowieści o ubraniach. Ale on od razu przypomina sobie uszyty pod koniec lat sześćdziesiątych garnitur ojca Henryka Tomaszewskiego, który w 1989 roku zabrał do Nowego Jorku i przez dwadzieścia lat nosił jako najlepszy strój wyjściowy. Przy tym warto wspomnieć, że Filip Pągowski jest otrzaskany ze współczesną światową modą, współpracuje między innymi z japońską marką Comme des Garçons. Gdy przyjechał do Warszawy w 1989 roku, poszedł po warzywa na bazar przy Dolnej.
– Zatrzymałem się przy stoisku, gdzie zdrowe polskie baby sprzedawały ciuchy. Zacząłem przeglądać, przeważnie to było zupełne badziewie, jakieś stare koszule non-iron, aż nagle znalazłem kieckę. Piękny róż, tkany len, ciekawy fason, bardziej płaszczyk niż sukienka, szerokie rękawy trzy czwarte, zapinany na jeden czy dwa guziki, wspaniała podszewka, super jakość.
I metka Mody Polskiej. Towarzysząca mu ówczesna żona – nowojorska modelka – przymierzyła, wyglądała rewelacyjnie, kupili. Znajomi w Nowym Jorku długo pytali, z jakiego to butiku.
Plakat reklamowy Mody Polskiej autorstwa Romana Cieślewicza z 1959 roku
Zdaniem Djurdji Bartlett, badaczki wschodnioeuropejskiej mody, mówi on o socjalistycznej modzie wszystko. Egipska królowa Nefretete umiejscawia ją w wieczności inspirowanej klasycznymi wartościami. Użycie kolażu sygnalizuje nowoczesność. „Socjalistyczna moda miała uciec od burżuazyjnej dekadencji i stać się wieczna jak klasyczna sztuka” – pisze Bartlett.
Moda Polska, choć obok Hofflandu najbardziej zapadła w zbiorową pamięć, nie ubierała Polaków. Jednak to od jej założycielki Jadwigi Grabowskiej wszystko się zaczęło. W kwietniu 1945 roku w Warszawie zamienionej w gruzowisko, na rogu Marszałkowskiej i Koszykowej otworzyła sklep z ubraniami. Wówczas „panowała pionierska moda »darowano-
-szabrowana«: każdy chodził w darowanym albo szabrowanym. Wyciągnięta z gruzów lekko pikowana kołdra, narzucona na niepotrzebną krakowskiej kuzynce wieczorową bluzeczkę, spódnica z koca i związane papierowym sznurkiem łapcie – oto sylwetka uroczej warszawianki Anno Domini 1945”. Sklep nazywał się, a jakże, Feniks, a hitem w pierwszych miesiącach były papierośnice z napisem WARSAW LIVES AGAIN. „Zaraz po wyzwoleniu wszyscy moi krewni i znajomi odbudowywali zniszczoną stolicę. Ja natomiast postanowiłam odbudować polską kobietę. Gdy skończyła się wojna, Polki pragnęły jak najszybciej o niej zapomnieć. Chciały znów zacząć ładnie wyglądać – opowiadała Grabowska”.
Efekt? Półtora roku później w pierwszym numerze pisma „Stolica” dziennikarka relacjonowała: „Obiektem, który najszybciej odbudowuje się w Warszawie, jest niewątpliwie kobieta. Nie chodzi rzecz jasna o naturę: mowa o modzie”.
Jadwiga Grabowska, gdy już kierowała Modą Polską, lubiła powtarzać, że modelki muszą być z dobrego gniazda – co najmniej z maturą, na poziomie. To właśnie – klasa lub wykształcenie – w mniejszym lub większym stopniu łączyło osoby, które zajęły się modą czy też szerzej: kształtowaniem gustu we wczesnej PRL. Niektórzy chcieli tą drogą uciec od systemu, inni – system wesprzeć, a czasem system nie miał z tym nic wspólnego, chodziło tylko o estetykę codziennego życia. Z różnych pobudek, ale z podobnym celem: próbowali przybliżyć Polskę do Zachodu.
W 1945 roku nastoletnia Barbara Hoff wraca z rodzicami z Krakowa do Katowic. Ojciec znów jest adwokatem, zajmuje się sprawami cywilnymi. Przy kolacji opowiada w domu o nowych porządkach, przesłuchaniach, UB. Razem z mamą zachowują pozory, ale nie mają wątpliwości, że sprawy w kraju przybrały zły obrót. Barbara kończy gimnazjum i zdaje na historię sztuki w Krakowie. W 1962 roku, gdy SB zabiera jej ojca na przesłuchanie, z którego nigdy nie wróci, jest już dziennikarką w „Przekroju”. Według jej patentów ubiera się pół Polski. Za kilka lat będzie miała stoisko w domu towarowym, wkrótce powstanie Hoffland. Barbara Hoff próbuje modą wywiercić szczelinę w systemie.
Teresa Kuczyńska, współzałożycielka magazynu „Ty i Ja”, który do dziś wzbudza zazdrość nie tylko redaktorek pism o modzie, w sierpniu 1944 roku wysiedlona z rodziną z Warszawy trafiła do Auschwitz, potem jeszcze kolejno do trzech obozów. W lecie 1945 roku wraca do Kalisza, gdzie mieszkała przed wojną. Wkrótce dowie się, że w obozach zginęli jej rodzice i dwie siostry. Piętnaście lat później w „Ty i Ja” będzie kierować działem kultury życia codziennego, bo tak wtedy nazywał się lifestyle.
– Pisałam o modzie, by nie pisać o polityce. To pozwalało mi nie być związaną z systemem. Zachować wolność – mówi.
„Ty i Ja” zawdzięczało swą wyjątkowość szacie graficznej wymyślonej przez Romana Cieślewicza. Urodzony w 1930 roku we Lwowie, w dzieciństwie podobno z pasją kopiował słynnego Człowieka witruwiańskiego Leonarda da Vinci. Po wojnie wraz z rodziną trafia do Opola, gdzie pracuje jako kreślarz w cementowni. Liceum plastyczne kończy dzięki stypendium ufundowanemu przez jej dyrektora. Po krakowskiej ASP w 1953 roku przyjeżdża do Warszawy. Dziesięć lat później razem z żoną Aliną Szapocznikow wyjeżdża do Paryża, bo jest ciekaw, jak jego plakaty wyglądają w świetle neonów, a nie na parkanach Warszawy. Na początek zostanie dyrektorem artystycznym francuskiego magazynu „Elle”.
W stronę Paryża zerka też dyrektor Albin Kostrzewski, który chce, by Domy Towarowe Centrum były jak Galeries Lafayette. Gdy rusza Junior, pierwszy z nich, obserwujący tłum klientów Francuzi orzekają, że przy takiej liczbie „wybić kasowych” stary Lafayette załamałby się organizacyjnie.
Dla jasności: to nieprawda, że styl Polek właściwie nie różnił się od stylu Francuzek. Wrażliwi estetycznie artyści trafili na potężnego przeciwnika: państwo, które też doceniało rolę ubrań w kształtowaniu świadomości. Centralne zarządy, zjednoczenia przemysłu i masa podobnych instytucji starały się raczej od Zachodu Polskę oddalić. Ale dzięki garstce wykształconych estetów czy rzutkich dyrektorów nigdy to się do końca nie udało.
– Wie pani, gdy źle mi idzie pisanie, zerkam na kartkę, na której wypisałam sobie cytat z jednego z pani wywiadów: „Wygniatam z mózgu jak z zeschniętej tubki pasty” – mówię któregoś dnia do Barbary Hoff.
– Och, świetne. Naprawdę byłam kiedyś genialna! – śmieje się. Po chwili poważnieje. – Ale właściwie po co pani tak wygniata? Przecież to nikogo nie obchodzi.
– Myśli pani, że moda nie jest ważna?
– Moda jest ważna, gdy o coś walczy.
PÓŁ METRA NAD ZIEMIĄ
Przestrzenność naszych placów, wspaniałe perspektywy ulic, monumentalna skala elewacji i szlachetna architektura wnętrz przemawiają najprawdziwiej i najpełniej w zestawieniu z radośnie uśmiechniętym, coraz lepiej i piękniej się ubierającym człowiekiem, który jest nieodłącznym elementem wszystkiego „Nowego” w Polsce.
Moda Polska. Modele odzieży przeznaczonej na międzynarodowy pokaz mody odbywający się w ramach Targów Lipskich w 1954
W PRL moda była polem walki. I to na wielu frontach.
Zaopatrzeniowym: projektanci walczyli o tkaniny, fabryki o przydziały, sklepy o dostawy, a klienci o to, by kupić cokolwiek. Po ubrania naprawdę ustawiały się kolejki. Gazety apelowały do central handlowych, władza prognozowała popyt i podaż i nie szczędząc wysiłku, analizowała dane. Przeprowadzono na przykład badania, „na podstawie których stworzono wizję polskiej stopy, jak się zresztą okazało, dość zróżnicowanej”. Barbara Hoff raportowała w „Przekroju”: „Nasz specjalny korespondent z frontu walki o wysokie boty z naszej kolekcji donosi: Radoskór się poddał. I zrobił tysiąc par tych butów”.
Obyczajowym: w tej kwestii walka była ogólnoświatowa. W połowie lat sześćdziesiątych Mary Quant w Londynie projektuje spódnicę mini, a w Paryżu Yves Saint Laurent garnitur dla kobiet. Tymczasem damskie spodnie wciąż nie są dobrze widziane. Od dawna noszą je Skandynawki, ale na przykład we Francji wciąż obowiązuje przepis z 1799 roku, który nakazuje kobietom uzyskanie zgody policji za każdym razem, ilekroć zamierzają pokazać się publicznie w męskim stroju. Wprawdzie przepis jest martwy, ale Francuzki do pracy i tak muszą chodzić w spódnicach. W Nowym Jorku w 1965 roku po premierze filmu Viva Maria! nie wpuszczono do restauracji ubranej w spodnie Brigitte Bardot. W Polsce w 1969 roku badania dotyczące typów odzieży w „grupach asortymentowych odzieży damskiej” nie uwzględniają jeszcze spodni, choć od kilku lat lansują je gazety i projektanci.
Wreszcie estetycznym. Walczyła władza. Autorzy wydanego przy okazji Międzynarodowych Targów w Lipsku w 1954 roku katalogu Moda Polska przekonywali, że piękne ubranie to ważny punkt „wielkich osiągnięć i zwycięsko realizowanych jeszcze wspanialszych planów”, których celem jest „człowiek – z szerokim i stale wzrastającym zakresem potrzeb materialnych i duchowych”. Walczyli projektanci. Przemycali, by nie rzec kopiowali, paryskie trendy, a fabryki przykrajały je do ówczesnych możliwości, zmieniając a to fason, a to kolor, a to tkaninę. „Nie mogę zaręczyć, że zaprojektowana przez nas czarna marynarka nie okaże się ostatecznie buraczana lub pomarańczowa z powodu trudności tkaninowych, braku priorytetu i stu innych powodów”, mówił w 1984 roku Jerzy Antkowiak, wtedy zastępca dyrektora Mody Polskiej do spraw wzornictwa. Moda maxi przyszła na przykład, gdy w magazynach zalegały jeszcze mini. By zapobiec marnotrawstwu tkanin, władza wydała dyspozycję, by maxi nie promować. Wybawieniem dla tych, którzy chcieli się wyróżniać, były słynne w tamtych czasach bazary – warszawskie „ciuchy”, krakowska „tandeta” czy wrocławski plac Nankiera. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych na „ciuchach” w Warszawie w kolejkach po używane ubrania z paczek spotykali się wszyscy. Chcieli się wyróżniać, choć niekoniecznie dlatego, by sprzeciwić się władzy – chodziło raczej o atrakcyjność, a jeśli bunt, to przeciw regułom społecznym. Dobitnie objaśnia to Tomek Świtalski:
– Pod koniec lat siedemdziesiątych, miałem już wtedy wygląd punkowski, godzinami wystawaliśmy na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich. No więc stoję, strzelam szlugiem, poprawiam fałdę na spodniach, jest godzina, powiedzmy, piętnasta, panowie w szarych garniturkach i beretach z antenką wychodzą z biur. I nagle jeden z nich podchodzi do mnie i konfidencjonalnie szepcze: „Bardzo dobrze, dawaj tym mieszczuchom”. W sumie tego właśnie chcieliśmy: dopierdolić mieszczaństwu, być w kontrze do karnej kompanii idącej do pracy.
Walka więc, choć jej przedmiot może się wydawać frywolny, była zacięta. Zaczynała się tam, gdzie moda bierze swój początek, czyli na wybiegu. „Oto zwięzły komunikat bojowy z frontu tegorocznej mody jesienno-zimowej – relacjonował pokaz Mody Polskiej w 1960 roku lektor Polskiej Kroniki Filmowej. – Rozkaz numer jeden: tak należy chodzić po Zakopanem. Rozkaz numer dwa: tak na popołudnie w Warszawie. W takich uniformach nasza armia pomaszeruje śmiało od zwycięstwa do zwycięstwa” – pointował znów w wojennej retoryce, a modelki w długich sukniach wdzięcznie kłaniały się publiczności.
Królowa Jadwiga nadaje ton
– Dość tego! Rozbieramy nasze panie i jazda do domu! – komenderowała po pokazach.
Kiedy trzeba było coś załatwić, nigdy nie pisała podań – wiedziała, że wtedy łatwo o pieczątkę „Odmowa”. A tego słowa nie lubiła.
Szła więc do ministerstwa i na schodach wypatrywała urzędnika, do którego miała sprawę. Wiedziała, że w końcu go spotka. Kiedy się pojawiał, łapała go za klapę marynarki i tak trzymając, zaczynała perorować. Ministrowi, dyrektorowi, kierownikowi departamentu, nawet jeśli nie miał szczególnie dobrych manier, nie wypadało strącić ręki starszej pani. A ona trzymała za tę klapę tak długo, aż usłyszała: „Załatwione”.
Jadwiga Grabowska z modelkami, 1965 rok
Pierwsza dyrektor artystyczna Mody Polskiej dbała, by trzymały fason także poza pracą. A więc w Paryżu nosiły szpilki od rana do wieczora, w Odessie musiały uważać, żeby się nie opalić. „Pokazała mi, jak trzymać fason ogólnoludzki”, wspomina jedna z nich. Inna dodaje: „Byłyśmy znane. Szłyśmy ulicą, świetne ciuchy, włosy rozwiane, a ludzie mówili: »Idą nasze lalki«”. Kiedy Moda ogłaszała nabór modelek, przed wejściem do biura kłębił się tłum, a kandydatki mówiły reporterom, że pracować z panią Grabowską to byłoby coś.
Gdy upatrzyła sobie kandydatkę na modelkę, potrafiła wybiec z biura i zaczepić ją na ulicy. Albo pójść do rodziców z prośbą, by pozwolili córce pozować. Kiedy jednak wśród kandydatek na modelki zjawiała się dziewczyna o obfitych kształtach, rzucała w kierunku asystentki:
– Jakie wymiary były brane pod uwagę, pani Izo?
Stalowym tonem.
Gdy obejrzała koncert Beatlesów, powiedziała do Jerzego Antkowiaka, wówczas jej asystenta:
– Jureczku, przeczeszesz się. Teraz będziesz nosił grzywkę i zapuścisz baki.
Przeczesał się.
Wracając z pokazów w Paryżu, depeszowała do męża, by czekał na nią na Okęciu w odświętnym stroju – wieczorem idą na przyjęcie. Czekał.
Jadwiga Grabowska, postać. Przeważnie w turbanie. Zawsze w garsonce, bywało, że od Chanel. Czasem, w przejęciu, z giewontem w ustach. Czasem, na przyjęciu, ze srebrną cygarniczką. W oficjeli – gdy nie spełniali jej oczekiwań – podobno rzucała popielniczką, a w dyrektorów administracji wieszakami. Pierwsza dyrektor artystyczna Mody Polskiej.
Gdy popłynęła Batorym do Stanów, w Los Angeles notowała: „Ulice handlowe usiane są reklamami. Roi się od napisów. Jedna reklama prześciga drugą w utwierdzaniu odbiorcy, że tylko ten właśnie towar jest doskonały. Wiele do czytania na ulicach Los Angeles. Kiedy przejeżdżałam po raz pierwszy przez miasto, powiedziałam do moich przyjaciół: »Macie tu tyle do czytania, że niepotrzebne są wam książki«. Rzeczywiście, w pięknie urządzonych domach amerykańskich rzadko widać półkę czy szafkę z książkami. »To« się nie liczy”.
Tymczasem dla Grabowskiej „to” się liczyło. Gdy nudził lub denerwował ją jakiś urzędnik, co gorsza – fatalnie ubrany – szeptała do Antkowiaka:
– Jureczku, spytaj go, czy czytał Scotta Fitzgeralda.
Urodziła się w 1898 roku w rodzinie Seydenbeutelów. Matka Paulina Eber była siostrą Edwarda Ebera, ważnego przedwojennego architekta, projektanta luksusowych kamienic czynszowych, nieistniejącego już dziś kina Napoleon przy placu Trzech Krzyży czy budynku, w którym mieściła się słynna restauracja Adria. Nad nim pracował zresztą wspólnie z Edwardem Seydenbeutelem (lepiej znanym jako Sułkowski), bratem Jadwigi, który specjalizował się w projektowaniu wnętrz. Ojciec Jadwigi Stanisław był zamożnym przedsiębiorcą budowlanym. Mieszkali przy Marszałkowskiej 63 w należącej do rodziny kamienicy Pod Syrenami.
Krótko mówiąc, dorastała w świetnej okolicy i dobrym towarzystwie. Edward Eber był mężem Alicji Frenkiel, siostry Marii Morskiej, przyjaźnił się chociażby z Iwaszkiewiczami. Matka – zawsze elegancka – od najmłodszych lat wpajała Jadwidze i jej siostrze estetykę ubioru. Mała Seydenbeutelówna w sąsiedztwie sypialni miała „specjalny pokój szafowy z czterema wielkimi pomieszczeniami na garderobę o pojemności doskonałej”. Po maturze poszła na dziennikarstwo, bo jak mówiła wiele lat później: „Nigdy nie myślałam, że będę musiała zarobkować”.
Jako dziennikarka pisywała artykuły do „Kobiety w Świecie i w Domu”, dodatku do „Bluszczu”. Tłumaczyła Galsworthy’ego, no i jeździła do Paryża. „W 1924 roku trochę dłużej przebywałam w Paryżu i skończyłam tam wówczas kursy projektowania, ale bez zamiaru podejmowania pracy w tym zawodzie” – wspominała.
A tam Coco Chanel właśnie uwalnia kobiety z gorsetów i w zamian daje im wygodne kostiumy, zwane w Polsce garsonkami (od francuskiego le garçon – chłopiec). To była pierwsza poważna rewolucja w modzie XX wieku i pierwszy ważny dowód na to, że moda wypływa z przemian społecznych. Jadwiga Grabowska zachwyca się nowym stylem i z Paryża wraca odmieniona. „Gdy po raz pierwszy pokazałam się mamie w chanelowskim kostiumie i po męsku ściętymi włosami, była przerażona. Wówczas to była naprawdę moda przyszłości” – opowiadała.
W PRL przylgnie do niej przydomek „polskiej Chanelki”. Nie będzie się wypierać tej fascynacji: „Jedyną rewolucjonistką w modzie naszego stulecia była Coco Chanel. Spotykałyśmy się wielokrotnie, podziwiałam jej talent i wyobraźnię, a przede wszystkim odwagę w proponowaniu zupełnie nowych rozwiązań, które przecież do dziś się nie zestarzały. W latach dwudziestych wylansowany przez nią typ kobiety – chłopczycy wyswobodzonej z gorsetu – był prawdziwą rewelacją, ale i szokiem. A dlaczego przetrwała w prawie nie zmienionej postaci do dziś? Ponieważ była i jest funkcjonalna. Chanel stworzyła to, co jest najtrudniejsze. Styl”.
W latach trzydziestych wychodzi za mąż za Tadeusza Grabowskiego, piłkarza Polonii Warszawa, potem kronikarza klubu, ważnego człowieka w świecie sportu. Wprowadzają się do mieszkania przy ulicy Dąbrówki na Saskiej Kępie, w którym zostaną już do końca życia.
I to właściwie wszystko, co o przedwojennym życiu Jadwigi Grabowskiej wiadomo na pewno. Reszta to strzępy opowieści, które zapamiętali jej późniejsi współpracownicy – przeważnie młodsi od niej o dwie albo trzy dekady. Że bez wątpienia ubierała się u paryskich projektantek – Elsy Schiaparelli i Coco Chanel. Że być może prowadziła w Warszawie jakiś krawiecki biznes – stąd znajomości z doświadczonymi krojczyniami i słynną również po wojnie kapeluszniczką Haliną Górską-Szpilową. Że bywała w świecie, na wakacje jeździła do San Remo, Cannes i Nicei. Podobno – zaprzyjaźniona z Grabowską Małgorzata Krzeszowska zapewnia, że to prawda – któregoś razu pożyczyła na plaży krem opalającemu się w pobliżu mężczyźnie. Następnego dnia do jej hotelu przyniesiono kosz kwiatów z bilecikiem: „Uratowała mi pani życie”. Na odwrocie widniało nazwisko: Hermann Göring. Gdy w czasie okupacji do domu przy Dąbrówki weszli Niemcy, Grabowska pokazała im wizytówkę Göringa i powiedziała, że dobrze go zna. Wycofali się.
Rodzice trafiają w tym czasie do getta, w 1942 roku przedostają się na stronę aryjską. Jako Apolonia i Stanisław Starzyńscy osiedlają się przy ulicy Walecznych.
A potem przychodzi kwiecień 1945 roku. Warszawa szykuje się do odbudowy. Jeszcze nie jeżdżą tramwaje, po wiosennej odwilży przez most na Wiśle można przechodzić tylko w określonych godzinach, powoli zaczyna działać elektryczność.
Reporter „Życia Warszawy” notuje: „Sączący się wąziutkim korytem strumień życia poczyna wyraźnie przybierać na sile i rozgałęziać się w coraz to nowe ulice i zakątki śródmieścia. Centrum Warszawy zdaje się wyraźnie odżywać. Wprawdzie potworne zwaliska straszą wciąż oczy żałosnym konturem spiętrzonych cegieł i poskręcanych konwulsyjnie szyn. A jednak… Z asfaltowej jezdni Krakowskiego Przedmieścia znikły już zwały gruzu. Ulica Chmielna poczyna na nowo błyszczeć szybami wystaw i z całą bezczelnością, na jaką tylko warszawska ulica zdobyć się potrafi, odzyskuje sławę ulicy eleganckich magazynów mody i wytwornej galanterii”.
Z Częstochowy przyjeżdża znana fotografka Zofia Chomętowska – od Biura Odbudowy Stolicy dostała zlecenie sfotografowania tego, co zostało z miasta. Dołącza do niej Maria Chrząszczowa. Gdy po latach, już na emigracji w Argentynie, Chomętowska będzie wklejać zdjęcia z tego czasu do albumu, na okładce napisze: „W-WA ŻYJE!”.
Popatrzmy. Nowy Świat. Fasada kamienicy bez okien, w ścianach ślady po pociskach. Na ulicy – zwały gruzu, a na niej ocalała gablota z szyldem: „Obuwie. Brunon Kamiński”. W środku jakieś buty.
Nowy Świat w okolicy placu Trzech Krzyży. Drewniany barak z wymalowanym napisem: „PEDICURE MANICURE na miejscu”. O fragment powalonego słupa opiera się kobieta. Sukienka do kolan, krótkie, chyba ufarbowane na czarno włosy, pod pachą torebka. Na lewej nodze zgrabny pantofelek z paseczkami na niewysokim obcasie, prawą założyła na kolano tak, że odsłania czarną podeszwę.
Róg Wspólnej i placu Trzech Krzyży. Za kilka lat stanie tu gmach Głównej Komisji Planowania (obecnie Ministerstwa Gospodarki), na razie w sąsiedztwie wypalonych kamienic ulokował się bazar rowerowy.
Tuż obok drewniany domek z wybitą szybą. O ścianę oparte dwa rowery, przy stoliku wystawionym na zewnątrz siedzi para. On zamyślony, ona uśmiechnięta, rozmawia z kelnerką. To kawiarnia Zofii Potockiej.
Sienkiewicza 8. Widać jedynie witrynę – okno podzielone na dziewięć kwadratów, na każdym inny napis: „Herbata”, „Bigos z kiełbasą”, „Kawa”, „Zakąski”, „Dania” (dalej szybka wybita), „Ciastka”, „Śniadania”, „Obiady”, „Kolacje”. I szyld: „Paszteciarnia »Na gruzach«”.
Znów plac Trzech Krzyży. Na tle ruin przechylona kolumna kościoła Świętego Aleksandra. Wspięli się na nią wyraźnie rozbawieni młodzieńcy i ochoczo pozują do zdjęcia. Podpis: „Ludzie usuwający gruz”.
Zofia Chomętowska, Manicure, pedicure, 1945 rok
Fotografka Zofia Chomętowska na zlecenie Biura Odbudowy Stolicy dokumentowała, wraz z Marią Chrząszczową (to ona pozuje przy budce z manicurem), to, co po wojnie zostało z miasta. Ich zdjęcia pokazują ruiny i odradzające się życie.
W takiej scenerii Jadwiga Grabowska zakłada w kwietniu 1945 roku Salon Mody Feniks. „Uważałam, że niezwykle ważne dla psychicznego odrodzenia się jest wyrobienie przekonania, że mimo tych wszystkich okropieństw, które się stały, i tego, co nadal było tak trudne, trzeba żyć normalnie, pełnią życia, na którą składa się także ubiór i uroda” – opowiadała wywiadach.
I wreszcie Marszałkowska. Góry cegieł, kamienice powypalane albo zburzone do fundamentów. Ludzie: mężczyzna w jasnym prochowcu, z teczką i w kapeluszu, ufryzowana kobieta w czarnej sukience starannie dopasowanej do figury, klientka przy stoisku z mlekiem w znoszonym ubraniu, ale pod szyją zawiązała kokardę czy może apaszkę. I życie. Z cegieł i płyt chodnikowych ktoś ułożył stragan, sprzedaje pieczywo. Mężczyzna w marynarce i kapeluszu przegląda książki wyłożone w witrynie bez szyby. W zniszczonym tramwaju urządzono zakład fotograficzny, w ramach usług dodatkowych: zelowanie obuwia. Przy skrzyżowaniu z Alejami Jerozolimskimi ktoś handluje ziemniakami, ktoś trzyma pod pachą gęś. Tramwaj, dorożki, z rzadka jakiś samochód. W tle – naprędce odnowione partery domów, z których nic poza parterami nie zostało.
Kilkaset metrów stąd Jadwiga Grabowska otwiera Salon Mody Feniks. Po wojnie została bez środków do życia. „Skończyłam dziennikarstwo, ale dziennikarz musiał wtedy przestrzegać pewnej linii politycznej. Ja nie miałam żadnych przekonań politycznych” – wspominała na krótko przed śmiercią.
_Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży._PRZYPISY
Grażyna Woysznis-Terlikowska, O warszawskiej modzie, „Stolica” 1946, nr 1.
Anna Dzierwa, Vive Madame Polonaise. Rozmowa z Jadwigą Grabowską, „Gazeta Krakowska” 1984, nr 96.
Grażyna Woysznis-Terlikowska, O warszawskiej modzie, dz. cyt.
Agnieszka Wróblewska, Miłość państwa do polskiego Lafayette’a, „Magazyn Gazety Wyborczej” 1998, nr 9.
Moda Polska. Modele odzieży przeznaczonej na międzynarodowy pokaz mody odbywający się w ramach Targów Lipskich w 1954, oprac. graf. Roman Szałas, Włodzimierz Horn, Warszawa 1954, bez nr. s.
Danuta Mąkowa, Łódzka formuła handlu, „Magazyn Rodzinny” 1978, nr 9.
Barbara Hoff, Krótkie spodnie, „Przekrój” 1977, nr 1662. Militarna narracja była w tym przypadku uzasadniona. Buty z Radoskóru miały się znaleźć na stoisku Barbary Hoff w Juniorze w listopadzie poprzedniego roku. Projektantka zapowiadała w „Przekroju” (1976, nr 1651): „Tak. Przetrzyjcie oczy, bo to rzeczywistość. Mamy buty! W tym kolorze żółtym, co trzeba, z takim obcasem skórzanym i zelówką, jak trzeba, za ok. 1500 zł, buty Hoff wzorowane na prawdziwych brazylijskich chłopskich butach. Made in Radoskór – tylko dla nas. Uff”. Decyzja o tym, że Radoskór zrobi buty (dziesięć tysięcy par) według projektu Hoff zapadła w maju 1976 roku. „Gdy nadszedł czas, Hoff złożyła w redakcji »Przekroju« kolejną Modę na co dzień – uzyskawszy w przeddzień telefoniczne zapewnienie dyrektora Radoskóru, iż terminu dostawy dotrzyma . Po czym 24 listopada – gdy buty powinny być już w drodze z Radomia do Warszawy – zastępca onegoż dyrektora wystosował do »Centrum« list, w którym donosi, iż butów nie zrobi, bo nie ma z czego, natomiast wzory ich przedstawi do kontraktacji na wiosennej ogólnopolskiej giełdzie i jeśli jakieś przedsiębiorstwo handlowe zamówi, to je za rok będzie miało”. Zaprotestowała dyrekcja Domów Centrum, sprawę opisała prasa i wreszcie buty trafiły do Juniora. Na koniec zamiast na początek zimy. Barbara Hoff wieści z frontu zamieszczała właściwie co tydzień, aż wreszcie zakończyła: „A oprócz tego mamy nareszcie buty z Radoskóru. Ponieważ masę osób z całej Polski pyta o nie, informuję, że są w Juniorze w Warszawie, nie na darmo jeździłam na miotle nad miastem” („Przekrój” 1977, nr 1675).
Przepis ów wykreślono dopiero w 2013 roku.
Alicja Kucińska, Zasoby odzieży w środowisku konsumentów miejskich. Opracowania i materiały 1969, Warszawa 1970.
Moda Polska, dz. cyt.
Kazimierz Sobolewski, Na zamówienie. Zbigniew Jerzy Antkowiak, „Kurier Polski” 1984, nr 20.
Polska Kronika Filmowa, 1960, nr 38, Wytwórnia Filmów Fabularnych Warszawa.
Jadwiga Grabowska, List z Los Angeles, „Ty i Ja” 1960, nr 11.
Anna Dzierwa, Vive Madame Polonaise. Rozmowa z Jadwigą Grabowską, „Gazeta Krakowska” 1984, nr 96.
Elżbieta Stępkowska, U schyłku dnia, „Kurier Polski” 1989, nr 15.
Teresa Brodzka, Ostatnia była Chanel… Rozmowa z Jadwigą Grabowską, „Życie Warszawy” 1978, nr 305.
Maria Kujawa-Szymonowicz, Ten szyk, ten wdzięk, „Panorama” 1984, nr 1.
Tamże.
(tere), Dzielnice Warszawy. Serce Stolicy – Śródmieście, „Życie Warszawy” 1945, nr 112.
Elżbieta Stępkowska, U schyłku dnia, dz. cyt.