To nie sen - ebook
To nie sen - ebook
Pracująca w agencji nieruchomości Hollie Walker musi zastąpić kelnerkę podczas świątecznego przyjęcia. Czuje się niekomfortowo w stroju elfa, w zbyt krótkiej sukience i na wysokich szpilkach, lecz to właśnie teraz – a nie gdy siedziała za biurkiem w eleganckim kostiumie – zauważa ją ich najważniejszy klient, hiszpański milioner Maximo Diaz. Po przyjęciu odwozi ją do domu i wstępuje na kawę…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-8606-0 |
Rozmiar pliku: | 592 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nie, nie mogę… – słowa Hollie zabrzmiały jak stłumiony krzyk rozpaczy.
Trzymała w ręku kiczowaty strój, który miała właśnie założyć.
W sam raz na przedgwiazdkowe przyjęcie. Kusy i złociście zielony. Błyszczał w jaskrawych hotelowych światłach, jeszcze bardziej kłując w oczy. Znów spróbowała wcisnąć go na siebie.
– Naprawdę nie dam rady, Janette…
– Czemu?
Jej szefowa uniosła brwi.
– Bo jest… – Hollie wahała się przez chwilę.
Zwykle wykonywała polecenia potulnie jak baranek. Nie lubiła się stawiać. Wolała od razu zażegnywać kłopoty. Harowała jak wół i bez szemrania robiła wszystko, co jej kazano. Ale tym razem…
– Za mały… – wykrztusiła zduszonym głosem.
Jednak Janette nie znosiła sprzeciwu.
– W twoim wieku nie ma chyba nic zdrożnego w założeniu tak śmiałego kostiumu. Jesteś młoda. Zobaczysz, polubisz odmianę.
– Ale…
– Żadnych ale, Hollie. Sponsorujemy dzisiejsze przyjęcie. Będzie masa VIP-ów. Kelnerka jest chora i ktoś musi ją zastąpić. Musisz tylko parę godzin pobiegać w stroju elfa i rozdawać kanapki. Wielkie mi co! Gdybym była młodsza, sama bym w niego wskoczyła. Zwłaszcza że przyjdzie… Maximo Diaz. – Janette uśmiechnęła się porozumiewawczym uśmiechem. – Nigdy nie mieliśmy takiego klienta. Gruba ryba. Miliardy na koncie. Jeśli sprzedamy mu ten hotel przed Bożym Narodzeniem, dostaniesz wielką premię. Chyba go pamiętasz?
Pamiętała. Nie sposób było zapomnieć wrzawy, jaka wybuchała zawsze, gdy ten przystojny Hiszpan zjawiał się w małym miasteczku Trescombe w hrabstwie Devon. Hollie zaszyła się tu, gdy przez własną naiwność straciła oszczędności całego życia. Kto zapomniałby mężczyznę, który jak mroczny bohater filmu „Anioł zemsty” nagle zstępował na ziemię w garniturze szytym na miarę u najlepszego londyńskiego krawca? Widziała Diaza kilka razy. I zawsze, gdy spojrzał na nią twardym zmysłowym wzrokiem, przeszywał ją dziwny dreszcz. Czuła się jak przyszpilony motyl.
Nie ona jedna. Zawsze, gdy Diaz zjawiał się w agencji nieruchomości, gdzie pracowała, natychmiast jak magnes przyciągał wzrok wszystkich kobiet. Nie odrywały oczu od jego muskularnej sylwetki i ciemnooliwkowej karnacji.
Ten mężczyzna na stałe zajął miejsce w wyobraźni Hollie. Przerażał ją i podniecał. Uosabiał męskość i seksualność. Wypełniał jej wyobraźnię, jak woda wypełnia po brzegi filiżankę.
Podczas swoich krótkich wizyt w agencji Diaz jej nie zauważał. Bo dlaczego wpływowy miliarder miałby zwracać uwagę na zwykłą szarą myszkę siedzącą przy biurku? Czasem podawała mu kawę z leciutkimi herbatnikami, które sama piekła i przynosiła do agencji. Pamiętała, jak kiedyś spróbował jednego w roztargnieniu i spojrzał na niego zdziwiony, jakby nigdy przedtem nie jadł czegoś tak słodkiego. Bo nie jadł. Słowo „słodki” było ostatnim, jakie kojarzyło się z tym mrukliwym mężczyzną. Najchętniej używał słów twardych i szorstkich.
– Pamiętam. – Hollie wróciła ze wspomnień na ziemię. – To bardzo ważny klient.
– Właśnie. Dlatego wszyscy nasi politycy i grube ryby marzą, by się z nim spotkać. Może zrobić tu wiele dobrego. Zwłaszcza gdy przywróci staremu zamkowi dawną hotelową świetność. My też zmienimy wtedy to szpetne biuro na lepsze. Więc nie narzekaj i załóż ten kostium.
Hollie zrezygnowana kiwnęła potakująco głową. Nie miała wyjścia. A jeśli go nie masz, zachowuj się z gracją, pomyślała.
– Dobrze – odpowiedziała.
– W porządku. Biegnij i przebierz się. Zostawiłam ci też moje wysokie szpilki. Będą pasować. I rozpuść włosy. Nie wiem, dlaczego zawsze tak uparcie ukrywasz to, co masz najlepsze!
Hollie wcisnęła strój pod pachę i wyszła na ozdobiony kolorową serpentyną i zalany światłem korytarz hotelu, próbując skupić się na wieczornym przyjęciu. Janette była apodyktyczna i wszelki upór wobec jej poleceń nie miał sensu. Do Gwiazdki brakowało jeszcze dwa miesiące, ale agencja co roku wydawała przedświąteczne przyjęcie.
Boże Narodzenie. Wyczekiwane z utęsknieniem wytchnienie od codziennej szarości. Czas kolęd i świecących lampek na choince. Śniegu, zapachu jodeł i pieszczących ucho dźwięków dzwoneczków. Hollie nie miała rodziny, z którą zasiadłaby do stołu, ale i tak zawsze cieszyły ją święta. Bo niosły jakieś nieokreślone poczucie nadziei. Zmiany na lepsze.
Kochała to uczucie.
Z kolorowej feerii świateł weszła w ciemny korytarz prowadzący do szatni. Miała wrażenie, że nagle zstąpiła do piekła. Zawsze jednak starała się nie tracić humoru.
Strój elfa składał się z obleczonej sztucznym białym futerkiem zielonej sukienki i rajstop w jaskrawe czerwono-zielone prążki. Kątem oka Hollie dostrzegła stojące w kącie przerażająco wysokie purpurowe szpilki.
Jak w nich chodzić?
Rozebrała się i, stojąc przed lustrem, wcisnęła na siebie kostium. Gdy modląc się, by nie puścił w szwach, z trudem zapinała suwak, zrozumiała, skąd brał się lęk przed tą przebieranką.
Z lustra patrzyła na nią inna kobieta. Zaskoczona zamrugała powiekami. Nie myślała nawet o stroju… Kelnerka, dla której go uszyto, musiała być sporo od niej niższa. Futerko sięgało Hollie ledwie połowy ud. I te niebotycznie wysokie szpilki!
Wyglądała jak ktoś obcy. Ktoś, kogo nie znała. Jak jej matka, gdy rozpaczliwie oczekiwała na wizytę ojca Hollie, wierząc, że obcisły ubiór maskuje niedoskonałości ciała. Jak gdyby jedyną rzeczą potrzebną kobiecie, by kochał ją mężczyzna, była zwykła szałowa kiecka! A przecież matce nigdy się nie udawało. Hollie pamiętała wyraz goryczy na jej twarzy, gdy trzaskała drzwiami po wyjściu ojca.
Pamiętała słowa matki.
Nie sprawisz, by pokochał cię mężczyzna, bo oni nie potrafią kochać.
Hollie nigdy nie zapomniała tej lekcji. Ból niespełnionej miłości matki na zawsze pozostał w jej pamięci.
Najchętniej zdarłaby z siebie kiczowaty strój elfa, rzuciła szpilki w kąt i wróciła do swojego skromnego wynajętego domku. Sprawdziłaby nowy przepis na ciasto, które zamierzała upiec w czasie weekendu, i oddała się marzeniom o swoim przyszłym małym biznesie. I niezależności. Jeszcze rok oszczędnego życia i odłoży potrzebną sumę. Tylko tym razem zrobi to sama. Bez przyjaciółki. I nie w anonimowym Londynie, lecz w miejscu, które już sobie upatrzyła – właśnie w malowniczym Trescombe. Tu łatwo można zniknąć wszystkim z oczu i stać się… niewidoczną.
Wtedy zbytnio zaufała swojej rzekomo najlepszej przyjaciółce. Obudziła się dopiero, gdy pewnego dnia zobaczyła swoje puste konto, a przyjaciółka znikła. Hollie dostała twardą i brutalną lekcję. Obiecała sobie, że nigdy nie pozwoli się nikomu oszukać, lecz jej wiara w ludzką naturę rozsypała się jak domek z kart.
Teraz jednak wspomnienie tej lekcji przyszło jej z pomocą. Powinna zrobić wszystko, by przyjęcie się udało. Jeśli Maximo Diaz kupi położony na podmiejskim wzgórzu stary zamek, który kiedyś był hotelem, dla miejscowych nadejdzie złota era. Napłyną turyści.
Hollie pragnęła wziąć udział w tym odrodzeniu. Może tajemniczy Hiszpan nie nadawał się do roli zbawiciela, ale takie jest życie. Czasem sprawia niespodzianki i ze zdziwieniem odkrywamy, że ludzie nie zawsze pasują do prostych schematów, w jakie ich wciskamy. Diaz był bajecznie bogatym gwiazdorem światowego biznesu. Ale czemu miałby nie być też dobrym człowiekiem?
Przypomniała sobie o uwadze Janette i rozpuściła włosy, które miękką falą opadły jej na ramiona i piersi. Miały jasnobrązowy kolor, choć złośliwe koleżanki w szkole nazywały go „mysim”. Teraz lekko przykryły dekolt, którego głębokość ją przerażał.
Włożyła na głowę śmieszny czerwono-zielony kapelusik z dzwoneczkiem i znów spojrzała w lustro.
– Odwagi, gwiazdkowy elfie! – powiedziała mocnym głosem i, chwiejąc się na szpilkach, niezgrabnym krokiem ruszyła do drzwi.
Maximo Diaz nie chciał uczestniczyć w przyjęciu.
Udział w nim traktował jak dopust Boży. Mimo że już prawie dopiął korzystną transakcję kupna zamku, czuł się wyobcowany bardziej niż zwykle.
I znudzony.
Rozglądał się po sali udekorowanej święcącymi wszystkimi kolorami tęczy ozdobami i serpentynami. Jedną ze ścian zajmowała ogromna jodła obwieszona złotymi lampkami i bombkami. Do tej zapadłej dziury z widocznym w dali morzem święta nadeszły już w październiku? Zasłonił dłonią usta, by nikt nie widział, że ziewa.
Tak naprawdę nie chciał teraz być nigdzie. Ani w swoim madryckim, ani w nowojorskim apartamencie. A już na pewno nie w Trescombe. Bo wszędzie, gdzie bywał, zawsze zabierał ze sobą siebie samego. Maximo nie potrafił uciszyć kołaczących mu w głowie myśli. Pierwszy raz w życiu nie umiał się wyłączyć, a to wzmagało jego niepokój.
W przeszłości miewał trudne sytuacje. Kto ich nie miał? Ale czasem Maximo czuł, że miał ich więcej, niż zasłużył. Wracała wtedy do niego pamięć ciemnych i mrocznych zdarzeń, która groziła mu oślepieniem. Zawsze jednak potrafił się odbić i wrócić do życia. Do perfekcji opanował sztukę żelaznej samokontroli. I był dumny, że potrafi dać radę choćby najcięższej przeciwności losu. Z chaosu, jaki czasem funduje nam życie, zawsze wychodził nietknięty i wzmocniony. Odradzał się jak feniks z popiołów. Ale wtedy po jego stronie były młodość, ambicja i żądza sukcesu, które jak tarcza chroniły go przed bólem i zranieniem. Uwierzył, że jest jednym z nielicznych szczęściarzy, których nikt i nic nie zrani. A że ludzie – zwłaszcza kobiety – mieli go za człowieka zimnego i pozbawionego uczuć… Co z tego? Ich problem.
Jednak nawet w najgorszych chwilach nie przypuszczał, że śmierć kogoś, kim pogardzał, przebije mu serce ostrym mieczem.
Nie widział matki przez lata. Nie chciał widzieć kobiety, która dała mu życie. I miał tysiąc powodów. Powinien czuć gniew czy odrazę. Przeklinać brak sprawiedliwości na tym świecie. Lub wszystko to razem. Gdy jednak któregoś dnia zakonnice niespodziewanie wezwały go do przytułku, gdzie umierała kobieta, którą opiekowały się w jej ostatnich dniach, pojechał, by się z nią pożegnać. Zaskoczyła go i rozzłościła własna reakcja. Miał przecież nigdy już niczego nie odczuwać w ten sposób. Trzymał bladą jak papier dłoń matki i czuł, że wzbiera w nim głęboki smutek. Przytłacza poczucie utraty, które pozostanie z nim na zawsze.
Zabraniał sobie takich uczuć. I wtedy i później.
Ale musiał żyć dalej, bo aż za dobrze wiedział, że życie nie ma litości dla słabych. Strząsnąć z siebie kurz bezsensownego żalu tak, jakby nigdy go nie poczuł. Jaki wybór miał ktoś, kto zimną obojętność przekształcił w formę sztuki? Maximo przeszedł nad śmiercią matki do porządku dziennego, bo zawsze tak czynił. I rozgrzeszył się z tego krótkiego wypadu w świat lukrowanego sentymentalizmu, który nigdy go nie pociągał.
Rzucił się w wir pracy i nieuchronnej pogoni za dojściem na szczyt i sukcesem. Pomnażał swoją fortunę na przebudowie infrastruktury jednego kraju za drugim. Budował drogi i linie kolejowe, a jego dochody przyprawiały biznesowych rywali o ból głowy i zazdrość. Na listę swoich inwestycji wpisał sieć luksusowych hoteli. Pieniądze lgnęły do niego jak złoto do króla Midasa. Ale ku zaskoczeniu Maxima bogactwo nie dawało mu satysfakcji, jakiej pragnął. Zwracało za to uwagę i przyciągało pożądliwe spojrzenia pięknych kobiet, które chętnie dawały się zapraszać do którejś z jego nadmorskich letnich rezydencji czy na pokład luksusowego prywatnego odrzutowca. Choć zgromadził fortunę, której przez lata nie wydałaby cała ludność małego miasta, nie zwalniał kroku. Bo kochał sukces. Choćby tylko chwilowy. Kochał go bez pamięci i z wzajemnością. Nie dla pieniędzy, ale dla znanego tylko ludziom bajecznie bogatym chwilowego błysku spełnienia. Jakby cały czas udowadniał komuś, kim jest. Jeśli nie matce i ojcu, którzy go porzucili, to samemu sobie.
– Skusi się pan na coś, panie Diaz?
Miękki kobiecy głos wyrwał go z mrocznej plątaniny myśli. Odetchnął z ulgą i spojrzał na stojącą przed nim z dużą tacą kobietę. Ale jego uwagę przyciągnęły nie maleńkie kanapki, lecz ona sama.
Z pewnością mogłaby go… skusić.
Ta myśl przyszła mu do głowy zupełnie znienacka. Zdziwił się, bo w swoim kostiumie nieznajoma wyglądała dosyć zabawnie. Mimo to poczuł przyspieszone bicie pulsu. Zabawnie? Tak, ale jak seksownie!
Bardzo seksownie.
Przez chwilę pomyślał, że skądś ją zna. Wpatrywał się w nią ze wstrzymanym oddechem. Wyglądała tak… tak… zupełnie niezwykle. Fascynująco. Głęboka zieleń kostiumu podkreślała porcelanową bladość jej skóry, a białe futerko przy odsłoniętych ramionach przyciągało wzrok do kremowego ciała nieznajomej. Skierował wzrok w dół i spojrzał na jej długie jak u modelki nogi, które w wysokich szpilkach zdawały się jeszcze dłuższe.
Seksowne purpurowe szpilki, o jakich fantazjuje większość mężczyzn…
Zdziwiło go, że jakby wbrew jawnie prowokacyjnym wysokim obcasom, na mlecznobiałej twarzy kobiety nie dostrzegł ani śladu makijażu. Widok fali jej włosów, na których tańczył odblask choinkowych lampek sprawił, że poczuł coś, czego dawno nie odczuwał – skryty, ale nieustępliwy przypływ pożądania, który wlewał się w jego żyły jak słodki i ciemny miód.
Zacisnął usta, rugając się w myślach. Widok tej dziwnej kobiety ubranej w jeszcze dziwniejszy kostium poruszył martwe ostatnio libido Maxima. Czyżby był już tak zblazowany, gdy chodzi o seks, że kusi go nawet ta kiepsko odgrywana scenka?
– Hm… Mamy pyszne kanapki… I koreczki…
Jej łagodnie miękki włos sprawił, że znów poczuł gęsią skórkę.
– Z ananasem i serem… Wiem, że nie każdy lubi… Ale szefostwo uznało, że goście mogą chcieć trochę smaku retro – powiedziała Hollie, rumieniąc się.
Jej rumieniec nagle wydał mu się pełen wdzięku.
– Niby czemu? – zapytał.
– Bo Boże Narodzenie to czas głębokiej nostalgii – odparła z wahaniem w głosie.
– Jeszcze do nich daleko.
– Wiem, ale święta zawsze wprawiają ludzi w dobry nastrój. Jakoś milej z lampkami i choinką.
– Nie mnie. – Maximo rzucił okiem na choinkę i kolorowe pudła imitujące prezenty. – Wygląda okropnie.
Hollie spojrzała na niego z wahaniem w oczach.
– Chyba nie lubi pan świąt?
– Mało powiedziane – rzucił chłodnym głosem. – Nie znoszę.
– Och… szkoda… – powiedziała, przygryzając dolną wargę, jakby szukając właściwej odpowiedzi. – Może więc coś do picia? Mogę przynieść…
Maximo miał już na końcu języka ciętą odpowiedź, ale zauważył zmartwiony wyraz twarzy Hollie. Nie jest uczciwe przenosić na innych własne nastroje. Przyszedł na przyjęcie z przymusu. Musiał po prostu odbębnić krótkie rozmowy z miejscowymi radnymi, którzy przydadzą mu się, gdy zacznie realizować swoje ambitne plany. Żadna przyjemność, ale w końcu hostessa też tylko wykonuje swoją robotę.
Jeszcze raz uważnie przyjrzał się jej twarzy, bo piękne czarne brwi ocieniające duże szare oczy wzbudziły w nim mgliste wspomnienie.
– Chyba cię znam? – spytał nagle.
– Może, panie Diaz. Widzieliśmy się parę razy, gdy przychodził pan do naszej agencji. Pośredniczmy w zakupie zamku…
– Ach, tak. Pamiętam. W porównaniu z Janette byłaś oazą spokoju.
Hollie czasem podawała mu kawę. Ale w pracy miała na sobie zwykłe ubranie, a gęste włosy tak ściągnięte do tyłu głowy, że nawet zakonnica uznałaby tę fryzurę za przesadnie skromną. Patrząc na nią, myślał, że gdyby miał rozkręcać biznes w hrabstwie Devon, byłaby idealną sekretarką i chętnie zapłaciłby jej dwa razy więcej niż agencja.
Nie miał wtedy pojęcia, że szary i pozbawiony wyrazu ubiór okrywa tak zmysłowo szałowe ciało. Nie umiał pogodzić tych dwóch dramatycznie sprzecznych obrazów tej samej kobiety.
– Skąd nagła zmiana ról i… strojów? – zapytał.
– Wiem, ten jest okropny – szepnęła, spoglądając w dół na kostium.
– Nie wiem, czy to dobre słowo, ale wyglądasz naprawdę… szałowo – odparł.
– Pan żartuje? – spytała, patrząc na niego zaskoczonym wzrokiem, ale i z nieśmiałą satysfakcją w oczach.
Jej widoczne jak na dłoni skrępowanie uderzyło jego zmysły z siłą huraganu. Sposób, w jaki delikatnie przygryzła dolną wargę, zwrócił uwagę Maxima na zmysłowe usta, na których pojawił się nieco wstydliwy uśmiech. Wprost zapraszały, żeby obsypywać je pocałunkami. Dziwne. Potrząsnął głową, by pozbyć się zaskakujących skojarzeń.
– Dorabiasz po godzinach? – zapytał.
– Trochę… – odparła.
Ściszyła głos tak, że musiał się nachylić, by ją usłyszeć, i nagle przez chwilę poczuł jej zapach. Jak coś tak lekkiego i delikatnego może pachnieć tak zmysłowo i prowokacyjnie?
– Zastępuję chorą kelnerkę…
– Tu jesteś, Maximo! Ukryty w cieniu…
Skrzekliwy głos Janette z siłą sztormu przerwał ich rozmowę. Miała ten sam wyraz twarzy i uśmiech, jakie widział u niej, gdy pierwszy raz przyszedł do agencji. Znał je dobrze, bo takie uśmiechy spotykał w życiu wiele razy. Zwłaszcza u rozwódek w średnim wieku.
– Mam nadzieję, że Hollie zadbała o ciebie.
Janette rzuciła w stronę Maxima kolejny zalotny uśmiech piranii.
– Nie za bardzo narzucasz się panu Diaz, kochanie? – spytała żmijowatym głosem. – Są jeszcze inni goście. Burmistrz nie odrywa od ciebie oczu, więc…
Hollie odeszła, czując na plecach spojrzenie Maxima, który odprowadzał ją płonącym blaskiem wzrokiem.
Narzucała się? Może. Z pewnością ten mężczyzna coś w niej zmienił. Uwodzący głęboki tembr głosu… Hollie nie mogła oderwać oczu od twarzy Maxima, z której biło dziwnie mroczne piękno. Ale on nie pozostawał jej dłużny. Miała poczucie, że i ona całkowicie skupiła na sobie jego uwagę. Podczas rozmowy ani na chwilę nie spuszczał z niej wzroku i słuchał jej tak, jak nikt inny przedtem…
– Przystojniak, co? – Z zamyślenia wyrwał ją głos burmistrza. – Wszystkie kobiety wpatrują się w niego jak w obraz.
Wzruszyła ramionami. Przez chwilę poczuła się winna.
– Ciekawi je, bo za chwilę stanie się właścicielem wielkiej nieruchomości – odparła obojętnym głosem.
– Myślisz? Może jednak dlatego, że wygląda jak idol z hollywoodzkich filmów?
– Skąd – zaprzeczyła wymuszenie sztywnym głosem. – Proszę wybaczyć, ale muszę wracać do pracy.
Krążyła wśród gości, ale jej myśli krążyły tylko wokół jednego mężczyzny. Maximo Diaz budził w niej niepokój, bo sposób, w jaki wtedy na nią patrzył sprawiał, że czuła…
Nie potrafiła opisać tego dziwnego uczucia. Czuła się… jak ktoś inny… Nie Hollie Walker, lecz ktoś obcy. Jakby w jej ciele nagle zamieszkała inna kobieta. Podczas krótkiej towarzyskiej pogawędki z Maximem jej myśli biegły zupełnie gdzie indziej. Wzrok wracał wciąż w stronę jego zapraszających do grzechu ust. Nie myślała, żeby je całować? Jakby to było znaleźć się w jego silnych ramionach?
Szaleństwo. Ktoś taki jak Diaz nigdy nie zwróciłby na nią uwagi. Był znanym playboyem zawsze otoczonym wianuszkiem kobiet znanych z okładek kolorowych magazynów. Ona – dwudziestosześcioletnią… dziewicą. Czasem myślała, że nic ważnego w życiu nie zrobiła. Owszem, wyjechała do Londynu, ale czym się skończył wyjazd? Klęską. Nigdy nie była blisko z mężczyzną. Nie leżała naga w czyichś ramionach. Nie dostała sentymentalnego drobnego prezentu. Nie jadła następnego ranka wspólnego śniadania, śmiejąc się i żartując z kimś, z kim się w nocy kochała.
Może sama była winna. Jak na swój wiek ubierała się zbyt tradycyjnie. Często wytykano jej ten styl, a Janette wykorzystywała nawet każdą okazję. Ale ludzie ci nie dorastali jak ona, patrząc na kobietę, która swój seksapil używała jako oręża do zdobycia kochanego bez pamięci mężczyzny – ojca Hollie. Która nakładła na twarz gruby makijaż, jakiego pozazdrościłaby jej kurtyzana, i która wciskała ciało w za ciasne stroje, byle tylko popisać się swoją figurą. A i tak nie zdobyła serca wybranka. Straciła lata, walcząc o kogoś, kto jej nie chciał, a Hollie musiała wciąż od nowa patrzeć na ten spektakl pogardy i poniżenia. Przysięgła sobie wtedy, że nigdy nie będzie taka jak matka. Kobieta nie potrzebuję mężczyzny, by wiedzieć, kim jest. Hollie będzie żyć tak, jak sama postanowi.
Uprzątnęła kieliszki i tace po kanapkach. Diaza gdzieś zniknął. Goście powoli opuszczali przyjęcie. Hollie poczuła bolesne ukłucie w sercu. Nawet nie widziała, kiedy wyszedł.
Sala prawie opustoszała. Ktoś zgasił lampki na choince. Hotel nagle wydał jej się zimny i pusty. Zrezygnowana poszła się przebrać. Gdy wychodziła tylnym wyjściem dla personelu, zapadła już ciemna noc. Z nieba lały się strugi deszczu. Nie miała parasolki więc płaszcz szybko przemókł. Kuląc się z zimna, ruszyła biegiem do najbliższego przystanku.
Drżąc, wyglądała świateł autobusu, ale wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Już sięgała po telefon komórkowy, by wezwać taksówkę, gdy nagle z cichym warkotem silnika przed przystankiem zatrzymała się czarna limuzyna.
Nigdy jej nie wiedziała. W Trescombe nikt nie jeździł limuzynami. I to z szoferem w eleganckiej czapce z daszkiem. Szybko jednak rozpoznała pasażera, który bezszelestnie opuścił tylną szybę. Maximo Diaz patrzył na nią błyszczącymi czarnymi oczyma. Przez strugi deszczu dostrzegła, jak otwiera usta.
– Wskakuj – powiedział.