-
W empik go
To nieprawda, że umarł Tristan - ebook
To nieprawda, że umarł Tristan - ebook
Powieść jednej z najpopularniejszych autorek PRL-u!
Napisana poetyckim językiem powieść o miłości. Uczucia i emocje wysuwają się tu na pierwszy plan, odbierając pierwszeństwo akcji. Powieść wymyka się klasyfikacjom oraz ramom czasowym, a jej niezwykły język i kunsztowna narracja zachęcają do zdumienia i zachwytu nad miłością.
| Kategoria: | Klasyka |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-87-267-0903-2 |
| Rozmiar pliku: | 421 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zdarzyło się to w sześćdziesiątych latach, w czasie budowy odkrywki w Koninie. Była wczesna wiosna, główną ulicą spływały strugi brudnego błota. Kopyta końskie człapały po jezdni w rozmieszanej z solą śniegowej papce, zabarwionej moczem na żółto. W górze niebo jak szara płachta prawie leżało na dachach miasta, w dole brunatniała rozryta glina odkrywkowych dołów.
Hotel robotniczy, sklecony z pionowo zbitych ze sobą desek, przypominał barak. Salka, gdzie odbywały się spotkania autorskie z aktywem robotniczo-technicznym, opalana kozą, przyozdobiona czerwono-różową bibułką od ostatniej akademii ku czci kogoś lub czegoś, ziała opuszczeniem, nudą, stawała w gardle jak razowy chleb popijany wodą.
Tkwiłam sztywno za ustawionym na poczekaniu stolikiem, zamazanym kółkami po szklankach. Ludzie w waciakach wchodzili i wychodzili, szurając ciężko nogami. Glina obciążała buty, podeszwy nasiąkały wodą z wykopów. Śmierdziały pety ćmionych Sportów. Ciepło kozy rozbierało, sklejało oczy sennością.
O czym powinnam mówić tym ludziom? Czułam lekkie nogi, jeszcze z rana się wykąpałam. Buty natarłam pastą, więc żadnej gliny ani wody nie nabrały. Ręce nie drżały mi z wyczerpania. Oczy wystarczająco jasno oceniały sytuację, w jakiej się znalazłam. Nie obciążały je spuchnięte że zmęczenia powieki.
Z bezradności, w jaką popadłam, wyratowały mnie dwie twarze. Dwoje młodych ludzi milcząco dodawało mi odwagi.
Ona — zadbana i bardzo ładna i on — inteligent w zmiętym ubraniu, o twarzy zmordowanej jak twarze ludzi w waciakach. Inżynier z budowy i jego żona.
Po spotkaniu przecisnęłam się do nich i poprosiłam, żeby mnie wzięli ze sobą na kawę. Zaambarasowali się oboje. Po chwili doszli do wniosku, że kawę można wypić w nowej restauracji, niedawno otwartej, na rynku. Tam nie ma tylu pijaków.
Piłam kawę, patrzyłam na nich. Ci ludzie kochali się głęboką i mocną miłością. Nie ukrywali jej, lekceważąc sobie otoczenie. Byli niemodni, przez to nieciekawi dla innych i zupełnie nic sobie z tego nie robili. Nagle chłopak roześmiał się do mnie. Po prostu odgadł moje myśli.
— Ależ Dawidzie... — wtrąciła się wtedy dziewczyna z naganą w głosie.
— Co „ależ” — rozgniewał się Dawid — pani i tak wie, co w nas siedzi.
— Proszę pana!— zaprotestowałam, oblewając się niemal rumieńcem.
Znów się roześmiał.
— To nie znaczy, że każdy piszący zaraz coś wie — sprostował zwięźle. — Ale pani wie o nas sporo, pewnie za dużo, jak na gust Annabeli. Wie pani, Annabela jest w Warszawie. Nie mam jej tu przy sobie. Dziś to przypadek, akurat przyjechała. Ja ją okropnie kocham, wie pani?
Pomyślałam, że nigdy nie wylecą mi z pamięci ich imiona. Przypuszczałam, że sami się nimi obdarzyli, ale tak nie było. Po prostu takie imiona dostali od rodziców i tacy się spotkali.
Później, po latach, Annabela dała mi do ręki listy swego męża.
— Niech pani... niech pani stworzy na nowo Dawida — powiedziała zdławionym głosem. — Jeszcze raz.
Starałam się więc to zrobić, ale odtwarzałam z tych listów także Annabelę, ponieważ bez niej nie byłoby Dawida. Oni oboje byli po prostu jednością, w czasach, w których kochankowie są tak niemodni.ANNABELA DO DAWIDA
To nieprawda, że kiedyś umarł Tristan. Romeo nigdy nie zadał sobie śmierci. Orfeusz zawsze czeka na Eurydykę.
To nieprawda, że czas, epoka zmienia kochanków. Przemijają ery, kochankowie zostają, niezmienni jak kształt owada zatopiony w kropli bursztynu. Raz nazwani imieniem Tristana i Izoldy, kiedy indziej Romea i Julii, Orfeusza i Eurydyki albo Annabeli i Dawida. Wieczni, jak wieczne są rozbłyski i gaśnięcia gwiazd, zapalające nowe światła, aby zniknęły w mroku, oddając swój blask następnym.
W stałym obrocie rzeczy miłość, raz dana człowiekowi, nigdy nie będzie mu odebrana, ona jedna, choćby sądził, że gubi jej ślad. Tristan odszuka swoją Izoldę, Abelard — Heloizę, aby zaświadczyli sobą o niezmienności kochania. Romeo przejdzie przez stalowe miasta, Orfeusz odetchnie sztucznym powietrzem dalekich planet, nakrytych plastykowymi czaszami spadochronów, Tristan zatrzyma się w sztucznym ogrodzie Arktyki, podziwiając barwę róży, kształt albo wielkość orchidei. Abelard będzie rozpaczał w podziemnych stolicach, wcale nie zwracając uwagi, że robi to w fałszywym świetle ziemskiego dnia. Ono nigdy nie wyda mu się falsyfikatem, ponieważ jego rozpacz będzie prawdziwa.
Może zejdziemy na dno oceanów, aby tam kochać i być kochanymi wśród alg, lasów koralowych, obok zatopionych przed wiekami okrętów, pogrążonych na dnie wód cywilizacji. Dla nas — tak bardzo pospolitych, ponieważ zawsze i przede wszystkim kochamy.
Czy ja ci to kiedyś powiedziałam, może niedokładnie takimi słowami, czy dziś mi się tylko tak zdaje? A może ty napisałeś tak do mnie w swoich listach. _że_ nigdy tak nie pisałeś? Może dosłownie nie tak, ale taka jest ich treść, Taki był sens twojego, naszego życia.
Zacznijmy Więc to życie od początku, opowiedzmy je twoimi ustami, oczami, słuchem, smakiem, dotykiem, ponieważ to ty kochałeś tak, jak tylko mężczyzna potrafi. Prawdziwy mężczyzna — Tristan, Orfeusz, Romeo, Abelard.
Jestem dziś, jak Wczoraj i zawsze tylko odbiciem twojej miłości, jej kształtem powołanym przez ciebie do życia. Kobietą stworzoną przez nieśmiertelnego kochanka — Izoldą, Eurydyką, Julią, Heloizą.
To śmieszne, w latach sześćdziesiątych naszego stulecia, w których uczeni w piśmie socjologowie ogłosili śmierć miłości — zastąpionej seksem, koleżeńskimi usługami miłosnymi, miłością sportową albo mechaniczną, bo coś trzeba zrobić z płcią, skoro się ją nosi — upierać się, że Tristan nigdy nie umarł i nie Umrze.
Ale oboje zawsze wiedzieliśmy, chociaż oboje byliśmy młodymi barbarzyńcami, że nie ma nic śmiesznego w miłości. To — na szczęście ocaliliśmy.DAWID DO ANNABELI
Miałaś sukienkę w kratkę. W malinową kratkę. Nigdy ci nie przebaczyłem, że ją któregoś dnia wyrzuciłaś. Tłumaczyłaś, że zrobiła się niemodna. Zajmowała ci miejsce w szafie. Byłaś przekonana, że nigdy jej nie włożysz.
Skąd wzięłaś tę pewność? Sama? Beze mnie? Ja — wręcz przeciwnie — byłem pewny, że kiedyś, o jakiejś godzinie, bardzo ważnej, poproszę cię, abyś tę sukienkę jeszcze raz włożyła. Może ostatni? To nieistotne. Mógłbym poprosić cię o to wiele razy.
Odebrałaś mi to prawo, przyjemność czy tylko w głębi duszy skrywane przeświadczenie, że gdzieś wśród gałek kamforowych spoczywa bezpiecznie moja jedynie licząca się przeszłość. Pewnie nigdy nie poprosiłbym cię, abyś tę suknię włożyła. Chciałem tylko wiedzieć, że ona jest, jakaś część ciebie z pierwszego spojrzenia, z olśnienia, z odkrycia, przyszłaś, zjawiłaś się. Przeczucie oblekło się w kształt, nabrało życia w linii ramion, w ruchu twojej głowy. Uśmiech, milczenie, spojrzenie — przemówiło.
Zdjęcie Annabelli, przyszpilone do kilimka, wisiało przez wiele moich szkolnych lat. Była taka aktorka przed wojną. Dzisiaj już nikt jej nie pamięta. Tego zdjęcia nigdy nie wyrzuciłem. W czasie studiów na politechnice wsunąłem je po prostu do szuflady, między papiery. Zapomniałem, aby sobie o nim przypomnieć w piekielnie zimnej jadalni domu wczasowego FWP.
Nigdy nie widziałem Annabelli na ekranie. Zobaczyłem to zdjęcie gdzieś u kolegi. Ci sami koledzy pytali mnie później, skąd wygrzebałem takiego filmowego mamuta. Nie umiałem odpowiedzieć sensownie, bo przecież nie chodziło wcale o to, skąd je miałem, tylko o to, że coś w nim znalazłem, skoro je trzymałem.
Być może dziś potrafiłbym odpowiedzieć swoim kolegom, ale byłoby to wyjaśnienie o kilkanaście lat spóźnione. Na moją wyobraźnię nie działa seks Bardotki ani Lolobrygidy, nie śnił mi się biust Marylin Monroe ani Sophii Loren, tym różniłem się od swoich kolegów, a jest to wbrew pozorom różnica zasadnicza.
Annabella mnie przyciągała jak błękitny księżyc nocą. Gdybym powiedział to któremuś z kolesiów z budy, później politechniki, z moich rozlicznych a nie dokończonych praktyk czy niezdarnych prób urządzenia się w życiu, myśleliby, że mają do czynienia z idiotą. Jasne, szukałem ratunku na obfitych piersiach, ale marzyłem o dziewczynie podobnej do Annabelli. I to przecież prawda, że biodra, uda, pośladki nie stały się moją obsesją, nawet we wczesnej młodości. Prędko zdobywałem kobiety. Te kobiety, których pragnąłem, ponieważ ich pragnąłem.
Dziewczyny nigdy nie mylą się co do prawdziwości pragnienia. Pragnienie zdobywa samo. Dość wcześnie zdałem sobie z tego sprawę. Nie zostałem dzięki temu bałwanem-zdobywcą. Nie chwaliłem się nigdy przed kolegami swoimi sukcesami miłosnymi. Nawet nie myślałem o przelotnych związkach z kobietami w ten sposób.
Ceniłem chyba nieświadomie każdą miłość. Kobietę uważałem zawsze za najciekawszy dar życia. One mnie za to lubiły i ja o tym wiedziałem. Z tego powodu dostawałem przeważnie to, czego pragnąłem.
Jako smarkacz, później młodzik miałem diabelskie siły. Siadałem na motor i waliłem stoczterdziestką na szosę, za miasto. Musiałem wyładować ze siebie jakoś życie, którego żadne biodra nie mogły zaspokoić.
Wpadłem nareszcie któregoś dnia na ciężarówkę i wyszedłem z tego cało. Rentgen nie pokazał żadnych obrażeń. Przeleżałem dziesięć dni. Nie mogłem ruszyć ręką ani nogą.
Chyba wtedy, w trakcie mojej pierwszej przymusowej bezczynności zrozumiałem, że mogę umrzeć. Wpadło mi do głowy, że jakieś drugie nieostrożne zderzenie na szosie może być naprawdę śmiertelne. W czasie odlegiwania tej kraksy dotarło też do mnie chyba pierwszy raz, że jeśli coś mnie uratuje, to tylko miłość. Nie potrafiłem się po prostu w żaden inny sposób wyżyć. Nie potrafiłem się nawet poranić, zderzając się z kilkutonową, rozpędzoną masą materii. I tak było zawsze, zostawał we mnie jakiś ogromny zapas sił, energii, której nie było w stanie wyczerpać zmęczenie fizyczne ani erotyczne. Nosiłem w sobie bombę z zapalnikiem. Zdawało mi się, że ona mnie pewnego dnia rozerwie, jeżeli nie znajdę ujścia dla czegoś nękającego, groźniejszego niż zmora uczepiona gardła, a co w istocie jest pragnieniem znalezienia swego odbicia w drugim człowieku.
Taką potrzebę można spełnić tylko w jednej miłości, w jednej kobiecie. Wiedziałem, że moje życie będzie kompletnie nieudane, jeśli nie znajdę tej kobiety.
Starzy nade mną biadali. Nie mogłem się do niczego przyczepić naprawdę, w nic zaangażować trwale. Nie chciałem im tego tłumaczyć. Nie zrozumieliby mnie. Wyszedłbym dla nich na jeszcze większego nieudacznika. Dziewczyny tymczasem szły mi w ręce, ładne, fajne dziewczyny. One czuły we mnie tę gorączkę, która tyle dziewczynom obiecuje.
Niestety, sprawiałem im zawód, sobie sprawiałem. Dotelepałem się w ten sposób prawie do trzydziestki. Starzy dawno stracili do mnie cierpliwość. W naiwności ducha nie mogliby sobie nawet wyobrazić siły, która miotała mną bezładnie po świecie. Im więcej jednak szukałem mojej wymarzonej dziewczyny, tym mniej miałem szans na jej znalezienie. Miłości w ogóle nie sposób szukać. Miłość przychodzi albo nie. Niechby to jednak potrafił wytłumaczyć sobie jakikolwiek młody wariat. Biegałem jak ogar wypuszczony na pole, skończyłbym na którejś tam kolejnej, ładnej albo pięknej dziewczynie. Nie chciałem tak skończyć. Nie poddałem się nigdy. Nawet gdy starzy przestali na mnie liczyć. Nawet gdy machnęli na mnie ręką. Ja też byłem sobą zmęczony, swoim obijaniem się po biurach, po halach produkcyjnych. Na dobre nigdzie nie zagrzałem miejsca. Nigdzie nie czułem się u siebie, w zgodzie ze sobą. Nawet pieniądze, wysokie zarobki, ich perspektywy nie mogły mnie zmobilizować, bo nie zależało mi na karierze.
Ładne, jednakowe dziewczyny szczerze pragnęły ugasić trawiący mnie ogień. To była tylko moja wina, że się im nie udawało.
Pojechałem któregoś roku na letni turnus FWP. Starzy wybrali się do Jugosławii. Wcale nie zależało mi na zwiedzaniu zagranicy. To niemal obojętne, co się robi i gdzie, gdy nie ma nigdzie tej dziewczyny, z którą chciałoby się spędzać urlopy, chodzić na dyskoteki, żyć, spędzać lato w alejkach przedwojennego, zapuszczonego kurortu. Starych to niemal obrażało.
*
Co było pierwsze, bo przecież nie twarz. Linia ramion To niemal absurdalne i nieprawdziwe, ale siedziałem jak przykuty do miejsca, jakby mnie wprowadziły w hipnotyczny trans kobiece plecy, zakryte kretonem w malinową kratkę. Nie widziałem niczego więcej i jednocześnie w wyobraźni widziałem cię już całą.
Ani przez sekundę nie obawiałem się tej chwili, gdy wstaniesz i będziesz musiała się do mnie odwrócić, aby przejść czerwonym kokosem w stronę jedynych drzwi jadalni. Nie bałem się, ponieważ ja cię wielokrotnie widziałem na starym fotosie kinowym, owal twojej twarzy, szyję przechodzącą w linię ramion, twoje oczy, usta, uśmiech.
Widywałem cię co dzień, zawsze, chyba od dnia narodzenia, i jeszcze wcześniej, gdy zostało postanowione, że będę miał do przeżycia jedno, swoje własne życie.
Nie bałem się wcale jeszcze jednego rozczarowania i byłem tak pewny swego, że siedząc z oczami utkwionymi w twoich plecach, mógłbym palcem w powietrzu narysować twoją twarz.
Odsunęłaś krzesło, wstałaś, odwróciłaś się. Patrzyła na mnie Annabella. Smukła, wschodnia dziewczyna ze starego, kinowego fotosu. Patrzyłaś na mnie i wcale mnie nie widziałaś. To ja miałem cię dopiero zbudzić, powołać do życia — dla mnie. Na razie szłaś po prostu chodnikiem, całkiem nowa w naszej jadalni, bo niektórzy z urlopowiczów mieszkali w ośrodku drugi dzień i ci uważali się już za bywalców.
Minęłaś mnie, nasz stół, a ja ani w tej chwili, ani w kilkunastu następnych nie mogłem wstać z miejsca. Miałem pustkę w głowie, nogi nie utrzymałyby mojego ciężaru, ręce drżały mi lekko, przyglądałem im się, spoczywającym na stole, jak cudzym. Pomyślałem niedorzecznie, że one już nie całkiem do mnie należą. One przeczuwały już twoje ciało. Siedziałe pozornie spokojny, nigdzie mi się nie spieszyło, bo po prostu nie mogłaś mi już nigdy, nigdzie uciec, skoro istniałaś.
Następnego dnia był „Wieczór zapoznawczy”. Zupełnie infantylny to zwyczaj, a przecież ma swój ukryty sens. Dorośli ludzie też nie potrafią się poznać bez wymiany fantów, zamiany krzeseł, ciuciubabki, streszczania życiorysów, produkowania się amatorskim wierszykiem albo piosenką. Szykowałem się na ten wieczór, jak na bankiet w Radzie Państwa. Byłem gotowy się zbłaźnić, spełniając życzenie domowego K. O., śpiewać, deklamować, nosić na nosie szklankę z wodą, przejść samego siebie, jeżeliby mi to pomogło zbliżyć się do ciebie.
Nie pomogło. Po prostu nie przyszłaś, nie zjawiłaś się. Nie chciałaś nikogo „zapoznawać”. Okrutny, sprawiający ból zawód zmieszał się z zadowoleniem. Chwaliłem cię, bo właśnie tak postąpiłaby dziewczyna, na którą zawsze czekałem. Nie zaskoczyłaś mnie, chociaż pragnienie twej obecności było już tak silne, że traciłem rozsądek.
Zacząłem umierać bez ciebie tak prędko, że najprostszy instynkt samozachowawczy powinien mnie był przed tobą ostrzec. Powinienem był zamknąć walizkę i uciec szybko, bezszelestnie, jak złodziej pod osłoną mroku.
Nie uciekłem. Nawet cień lęku mnie nie drasnął. Byłem już oczarowany, zgubiony, nie władałem sobą, oślepły i głuchy. Już szedłem tropem twoich nóg, błąkałem się wokół twoich drzwi. Już pierwszej nocy. Odurzony, pijany, szczęśliwy.
Pamiętam pierwszy dzień prawdziwego lata tamtego roku. Żółte słońce, zapach rozgrzanych sosen, żywicy i piasku. Leżałaś na leżaku w ogrodzie. Siedziałem na balkonie pierwszego piętra i pochłaniałem cię wzrokiem. Uniosłaś trochę suknię, jeszcze nie ufając słońcu po niezwyczajnych, lipcowych chłodach. Skrawki twego odsłoniętego ciała niemal odebrały mi przytomność. Pragnąłem go więcej i mocniej niż czegokolwiek dotąd w życiu. Dotknięcie go już nie wydawało mi się takie proste, konieczne, przeznaczone tylko mnie. Mijał siódmy dzień, a jeszcze nie usłyszałem twego głosu. Nie miałem odwagi ci się ukłonić. Byłaś dalej ode mnie niż pierwszego dnia, w jadalni.
Moje pragnienie cię nie dosięgało. Lekceważyłaś sobie to, co inne kobiety w lot odbierały. Prawdopodobnie dlatego, że były nastrojone tylko na miłość, łowiły jej drgania jak kamertony.
Ty nie chciałaś być instrumentem miłości. Tak świetnie sama sobie wystarczałaś. Nawet we śnie moja myśl pracowała, jak rozbić niewidzialną, szklaną kulę, w której mieszkałaś, która cię chroniła przede mną lepiej niż ściany pokoi, wszelkie nakazy i zakazy, lepiej niż obojętność. Ciebie po prostu nie było.
Pragnąłem cię jeszcze mocniej za nieobecność, za to zatopienie się w sobie, w przyrodzie, w odpoczynku. Dziewczyna z młodzieńczej fotografii też była dla mnie zawsze i na zawsze nieobecna. Niczego nie brakowało z mojego majaku i dlatego on stawał się z dnia na dzień coraz większy, realniejszy i jednocześnie przesłaniający rzeczywistość. Gdybyś nagle znikła, musiałbym zniknąć również.
Aż wreszcie pękła twoja szklana osłona i dokonało się to samo, za sprawą przypadku. W samym szczycie przygotowań do podwieczorku wysiadło światło, ostygły płyty kuchenek, zamilkł grający w świetlicy magnetofon, ucichły radia w pokojach. Nie wystarczyło naciśnięcie guziczka automatycznego korka i kobiety zawiadujące domem wpadły w panikę.
To osobne studium kobiecości, popłoch wobec nieposłuszeństwa urządzeń technicznych, obłaskawionych już i dobrze znanych. Nienaturalny, nie dopasowany do błahego wydarzenia rwetes, jaki podnoszą, ich szybkie, nerwowe kroki, bezładne okrzyki i natychmiast rodzące się w mężczyźnie poczucie władzy. Panowania nad przyrodą, nad instrumentami służącymi do jej okiełzania, zmuszenia do serwilizmu.
Słuchałem w napięciu awantury, jaka wybuchła wśród żeńskiej części personelu, ponieważ w samotności mego pokoju, nieustannej gorączki, jaka mnie nękała, wydało mi się, że każde, najbłahsze zdarzenie może mnie nareszcie wyprowadzić z anonimowości. Wybawić z obsesyjnego łamania sobie głowy, w jaki sposób się do ciebie zbliżyć. Jak dać ci znać, że jestem. Przeznaczony dla ciebie, chociaż jeszcze tego nie wiedziałaś albo nie chciałaś wiedzieć.
Myślałem o tym bez przerwy, godzinami leżąc na zasłanym łóżku, jakby za oknem nie było drzew, nieba, słońca, zapuszczonej zieleni parku, pełni gorącego lata.
Kobiece okrzyki: „to mufa, to na pewno mufa” albo: „będzie dopiero historia, jeżeli to słup w parku” sprawiały mi niemal rozkosz. Rosnące zamieszanie w domu stwarzało zwielokrotnioną szansę. Nie zastanawiałem się, w jaki sposób ją wykorzystam, bo w ogóle nie byłem zdolny do logicznego myślenia. Trafnie jednak, intuicyjnie odgadywałem, że coś się w pewnej chwili stanie, coś, co nas zetknie, co nam uprzytomni nasze przeznaczenie. Czekając na tę sekundę wprost drżałem cały z napięcia, z oczekiwania, z lęku przed spełnieniem się marzenia, z obawy fiaska.
Kierowniczka musiała sobie przypomnieć, że ma wśród gości elektryka, a ja, choćbym miał zginąć porażony prądem, byłem zdecydowany przywrócić światło naszemu domowi.
Wspinając się na kulawym stołku do korytarzowego rozdzielnika, wcale nie wydawałem się sobie śmieszny. Rzeczywiście władałem przez kilka krótkich chwil całym domem, razem z tobą, szczelnie odgrodzoną ode mnie w zamkniętym pokoju. Czułem się na fatalnie kiwającym stołku jak kapitan na mostku, a ponieważ nigdy nie nadawałem się do takiej roli, spadłem ze stołka. Potrzebne mi było solidne krzesło, kobiety rzadko w obliczu technicznej katastrofy rozumują poprawnie. Równie rzadko znajdują odpowiednio dobrane do potrzeb narzędzie.
Musiałem poradzić sobie sam i byłem tak przejęty swoim zadaniem, że nieświadomie otworzyłem te drzwi, za którymi pragnąłem się znaleźć od wielu nocy i dni. Twoje drzwi. W pierwszej chwili nie zauważyłem, dokąd wszedłem. Mój wzrok błądził po otoczeniu tylko w poszukiwaniu krzesła, ponieważ władza nad światłem i ciemnością w mojej wyobraźni prowadziła mnie wprost do ciebie. Zanim jednak skoczyłem w stronę upatrzonego mebla, zobaczyłem cię zbyt nagle. Uprzytomniłem sobie, gdzie się znajduję.
Leżałaś pod kocem, z uniesionymi kolanami, na których spoczywała otwarta książka. Na wysoko ułożonej poduszce twoje obnażone ręce i ramiona wydały mi się bardziej nagie niż nagość aktu. Nie miałaś wiele na sobie, a przecież nie krzyczałaś, nie zakrywałaś sobie piersi kocem, nie demonstrowałaś przykazań obyczaju. Nie udawałaś strachu, pomieszania ani zaskoczenia. Nie zrobiłaś tego wyłącznie na moją cześć. Ty po prostu byłaś taka i nie zamierzałaś tego ukrywać nawet przed kimś obcym. Nie myliłem się, nie mogłem się co do ciebie mylić. Patrzyłaś ha mnie spokojnie, pytająco, przejrzyście, z niedostrzegalną naganą w oczach.
Bełkotałem coś o krześle... Światło... światło wysiadło. Ruszałem się niezgrabnie, traciłem poczucie kierunku, nie umiałem podnieść tego przeklętego przedmiotu ani sobie z nim poradzić, jakby miał sto nóg, nie cztery i każda chciała się zaplątać w moje własne. Wiedziałem, że źle zaczynam. Żadne bowiem krzesło nie powinno wprawiać mężczyzny w takie pomieszanie.
— Proszę, niech pan weźmie krzesło — powiedziałaś bez żadnego nacisku, a ja pierwszy raz usłyszałem twój głos. Wymawiałaś słowa, jakbyś czytała tekst pisany. Twój głos nadawał się do głośnych lektur. Przeniknął mnie i zatargał każdym nerwem bardziej, silniej niż twoje obnażone ramiona.
Musiałem być podobny do ślepca błądzącego w poszukiwaniu wyjścia, bo nagle twoje ledwo uchwytne niezadowolenie rozpłynęło się. Twoje oczy zabłysły ciepłem, lekko, bardzo lekko uśmiechnęłaś się. Do mnie, do mnie, Annabelo. Nie było w twoim uśmiechu ironii, lekceważenia, nasyconej ambicji ani triumfu płci. Nie było też litości.
To byłaś ty, Annabelo, od razu cię poznałem, tylko po linii ramion, pleców, ich drgnięciu, poruszeniu, sposobie noszenia głowy. Jakże ja cię już kochałem!
Nie wiem sam, nie pamiętam, jakim cudem zmieściłem się razem z krzesłem w drzwiach. Leżałaś nieporuszona, coraz poważniejsza i bardziej zamyślona, smagła, kremowa na białej pościeli i patrzyłaś za mną z coraz wyraźniejszym zamyśleniem W oczach.
Nie! Nie chciałem na nie odpowiedzieć zaraz, jeszcze ani natychmiast. Przestraszyłem się tego, do czego tak uporczywie zmierzałem. Kochankowie się spotkali. Ogarnął mnie chłód, pewność losu dokonanego.
Chciałem tę chwilę uczynić wieczną i nie mogłem tego sprawić. Zapaliłem więc światła nad naszymi głowami.
Krzesła ci nie odniosłem. Postawiłem je pod drzwiami. Nie byłem w stanie wejść powtórnie. Nie byłem zdolny pokonać progu, który został pokonany. Nie szukałem ani nie znajdowałem drogi tam, dokąd pragnąłem wejść przez setki godzin, torturowany wyobraźnią, nękany niemocą tak prostego i zwykłego przedsięwzięcia. Bałem się. Bałem się zepsuć, zburzyć byle ruchem, byle słowem ledwo narodzone. Wolałem uciec, aby cię zachować na życie. Zrezygnować z chwili dla przyszłości. Z rozkoszy na rzecz cierpienia. Już wówczas przeczuwałem, chociaż nie pragnąłem tego wiedzieć ani wyrazić w żadnej formie, że nawet w grobie będę cię obejmował ramionami.
*
Dzięki kaprysowi domowego rozdzielnika elektrycznego zdobyłem prawo do codziennego stawiania sobie leżaka obok twego. I tyle zupełnie mi wystarczało. Nie pragnąłem niczego więcej.
Wszystkie moje potrzeby zaspokajało patrzenie na ciebie i rozmowy. Te wczasy, ten urlop, ta wczesna miłość to była jedna nieskończona z tobą rozmowa. Nie dokończona w istocie nigdy. Nie postawiliśmy przez wszystkie wspólne lata żadnej kropki na naszej miłości, żadnego przecinka. Od chwili, gdy cię ujrzałem, nie byłem już więcej sam ze sobą, jedyny i osobny. Byłem tobą, jak ty byłaś mną. Przeżyliśmy rzecz osobliwą, Annabelo, dwa byty w jednym. To największa sprawa, jaka się może zdarzyć człowiekowi, któremu przeznaczone jest tylko jedno własne życie.
Leżąc obok ciebie na leżaku, w ciągu następnych 21 dni dowiedziałem się o tobie wszystkiego i... niczego. Wszystkiego, to znaczy, jak żyłaś od narodzenia do dnia spotkania ze mną. Co czułaś, co myślałaś, do czego zmierzałaś, czego pragnęłaś i oczekiwałaś. Co cię cieszyło, wzruszało, gniewało, wzbudzało pogardę. Poznałem ludzi, którzy przeszli przez twoje życie, krewnych, znajomych, przyjaciół. Nie dowiedziałem się tylko, kim jesteś. Nie dowiedziałem się tego nigdy, tak jak ty — myślę — nie dowiedziałaś się tego o mnie.
Jest to może warunkiem tak zachłannego dążenia ludzi do siebie, jak myśmy to robili. Nie wyczerpanego nigdy, jak nie wyjaśniona jest zagadka ludzkiej osobowości. Wiedząc o tobie wszystko, w byle jakiej chwili odkrywałem cię zawsze nową, nieznaną i tak samo ciekawą, jakbyś wymawiała swoje pierwsze zdanie. Nasza rozmowa nie mogła się skończyć.
Patrzenie na ciebie z leżaka ustawionego poręczą w poręcz, śledzenie toku twoich myśli, drobnych gestów, gry twojej twarzy, wyrazu oczu pochłaniało mnie tak dalece, że na nic więcej nie było w owym czasie miejsca. Odczytywałem cię z intensywnym wysiłkiem człowieka, który chce obcy język opanować w ciągu dni, poznać jego odcienie, subtelności, właściwości, co jest w istocie przedsięwzięciem niemożliwym do wykonania. Miłość jest jednak zamierzeniem niemożliwym do spełnienia w całości.
Zapewne, pragnąłem cię dotknąć — ale to już nie było najważniejsze, ponieważ i tak miałem cię na wyłączną własność. Nie zostawiałem ci ani jednej wolnej od siebie sekundy, nie oddawałem niczemu ani nikomu. Od pierwszej chwili, gdy dałaś mi to najmniejsze z praw — patrzenia i rozmawiania.
Chyba nie wyobrażałaś sobie, że będę umiał zamienić to najskromniejsze prawo we wszystko, że cię zagarnę, zamknę w kręgu swego ja, pochłonę i już nigdy więcej nie wypuszczę.
Może zresztą jeszcze tego nie wiedziałaś. Rozmawiało nam się po prostu dobrze i ciekawie. Park był ładny, rosły w nim wysokie drzewa. W ich cieniu leżało się wygodnie. Może to dla ciebie było wówczas tylko tyle, ale we mnie już żyła pewność, że cię posiadam, opanowałem i już mi nie uciekniesz. Nie będziesz chciała, trochę później, gdy zjednoczą się nie tylko myśli, ale ciała, gdy nie rozróżnisz woni swej skóry od mojej, a każde inne ludzkie ciało wyda ci się nieskończenie obce.
Annabelo, Annabelo, przecież to się wszystko dokonało, spełniło. I nigdy nie skończyło. Ja już wtedy czułem sekunda po sekundzie, godzina po godzinie, dzień po dniu, jak przenikasz we mnie, a ja w ciebie. Ten dar miłosnego przewidywania, przejmujący lękiem, nigdy mnie nie opuścił. Zawsze widziałem nas o dzień naprzód od tego, w którym aktualnie trwaliśmy.
*
Leżeliśmy na naszych leżakach sztywni, nieruchomi, baliśmy się, że byle jakie zderzenie rąk, zetknięcie się ramionami pogrąży nas w szaleństwo. Runiemy z krzykiem na trawnik publicznego parku, zapominając o ludziach i o całym świecie.
Ale miłość, jeśli jest miłością, potrafi nakładać sobie wędzidła, zakładać na twarze maski, nawet jeżeli pragnienie posiadania drugiego człowieka jest tak silne, jak bezwzględny jest dyktat natury, której wszystko, co żywe, łaknące, cierpiące, dążące ku szczęściu — podlega.
Poznaliśmy prędko okrucieństwo miłości, niemal od pierwszych godzin, co nie oznacza, że nie ominęła nas jej łagodna czułość.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.