Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

To, o czym zapomnieliśmy - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 czerwca 2023
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

To, o czym zapomnieliśmy - ebook

Justyna Cichowska z dnia na dzień porzuca swoje życie w Warszawie i wraca do miasteczka, w którym się wychowała. Jednak powroty nie zawsze bywają łatwe, a ona doskonale się o tym przekona. Kilka lat temu zostawiła tutaj Huberta – jedynego mężczyznę, którego kochała. Jedynego mężczyznę, który potrafił zatrząsnąć jej sercem. Co się stało, że wyjechała? Jakie przywitanie ją czeka? Czy o wszystkim jest się w stanie zapomnieć? I najważniejsze… Czy miłość ma termin ważności, czy można kochać nieprzerwanie? Romantyczna i wzruszająca historia miłosna Justyny i Huberta, która bez wątpienia poruszy Wasze serca! A w tle malowniczy krajobraz Miłorzębów… /SECOND CHANCE ROMANCE/ /FRIENDS TO LOVERS/ /DUAL POV/ /MAŁE MIASTECZKO/ /JEDNOTOMÓWKA/

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788396819109
Rozmiar pliku: 349 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Ju­styna

– To nie ma sensu, Ma­rek – szep­nę­łam do męż­czy­zny, z któ­rym od dwóch lat dzie­li­łam ży­cie.

Był późny wie­czór, za oknem już dawno się ściem­niło, a my sie­dzie­li­śmy we dwoje przed te­le­wi­zo­rem, na ogrom­nej, skó­rza­nej ka­na­pie, oglą­da­jąc ja­kiś denny so­botni pro­gram, który miał czło­wieka ro­ze­rwać, a mnie oso­bi­ście je­dy­nie wkur­wiał.

– Mó­wi­łaś coś? – ode­zwał się.

W końcu spoj­rza­łam w jego stronę, ale Ma­rek wciąż wpa­try­wał się w ekran. To, co przed mo­men­tem oświad­czy­łam, było dla niego ni­czym ja­kiś nic nie­zna­czący sze­lest. Mo­głam od­pu­ścić. Mo­głam po­krę­cić głową i rzu­cić zdaw­kowe: „Nie, nic. Oglą­dajmy da­lej”. Ale nie chcia­łam. Nie po­tra­fi­łam dłu­żej tego cią­gnąć. Tkwie­nie w tej apa­tii mnie nisz­czyło. Każ­dego dnia, ka­wa­łek po ka­wałku, coś tra­ci­łam. Praw­do­po­dob­nie sie­bie i swoją przy­szłość, która miała prze­cież wy­glą­dać zu­peł­nie ina­czej.

Już od dłuż­szego czasu pró­bo­wa­łam grać na ze­rwa­nych stru­nach, ale w końcu przy­szedł mo­ment, w któ­rym mu­sia­łam sama przed sobą przy­znać, że to było nie­moż­liwe, że ta me­lo­dia nie była wła­ściwa.

Każde „ko­cham cię” było rzu­cane nie­dbale i nie­praw­dzi­wie – prze­cież ja go ni­gdy tak na­prawdę nie po­ko­cha­łam. Zna­łam mi­łość. To, co czu­łam do Marka, na­wet obok niej nie le­żało. Każde przy­tu­le­nie było ni­czym za­gar­nia­nie do sie­bie kum­pla, a nie dru­giej po­łówki. Każdy seks był tak na­prawdę nic nie­zna­czą­cym ­ak­tem, a nie pa­sją i czy­stym po­żą­da­niem.

My tak wła­ści­wie na­wet ze sobą nie roz­ma­wia­li­śmy.

Cał­ko­wi­cie o so­bie za­po­mnie­li­śmy.

I nie po­tra­fi­łam so­bie przy­po­mnieć dnia, w któ­rym za­czął się ten ma­razm. Co do tego do­pro­wa­dziło? Czyja to była wina? Czy co­kol­wiek było jesz­cze do ura­to­wa­nia?

W chwili, kiedy prze­sta­łam za­da­wać so­bie w my­ślach ko­lejne py­ta­nia, zro­zu­mia­łam, że pod­ję­łam de­cy­zję. Wła­ści­wie chyba pod­ję­łam ją już wcze­śniej, bo roz­my­śla­łam o tym wszyst­kim od dłuż­szego czasu, ale mu­sia­łam się w tym wy­bo­rze utwier­dzić.

Może to przez po­ja­wia­jącą się wio­snę? Może w końcu wy­bu­dzi­łam się z tego zi­mo­wego snu?

– Chcę to za­koń­czyć – oznaj­mi­łam pew­nym sie­bie gło­sem.

Pa­trzy­łam, jak ob­raca głowę w moją stronę. Ob­ser­wo­wa­łam każdy jego ruch, jakby dział się w zwol­nio­nym tem­pie. Kiedy na­sze spoj­rze­nia się od­na­la­zły, już wie­dzia­łam. Mia­łam stu­pro­cen­tową pew­ność.

To nie było spoj­rze­nie, które pa­mię­ta­łam sprzed dwóch lat. Nie było w nim żad­nej iskry. Żad­nego za­in­te­re­so­wa­nia. Żad­nej chęci po­zna­nia mnie, choćby na nowo, ko­lejny raz.

To prze­pa­dło bez­pow­rot­nie.

I mimo wszystko… nie było mi żal. Wręcz prze­ciw­nie. Po­czu­łam ulgę.

Od­kąd Ma­rek wy­pro­wa­dził się z mo­jego miesz­ka­nia, mi­nął pra­wie ty­dzień. Przez ten czas ani razu się nie kon­tak­to­wa­li­śmy. Ucię­li­śmy tę pę­po­winę za jed­nym za­ma­chem. Nie było krzy­ków, wy­wle­ka­nia bru­dów, usta­la­nia, kto za­wi­nił, kto się bar­dziej sta­rał, komu prze­stało za­le­żeć. Po pro­stu spa­ko­wał swoje wa­lizki, po­że­gna­li­śmy się i wy­szedł. Roz­sta­li­śmy się bez emo­cji. Zu­peł­nie jak­by­śmy byli są­sia­dami, któ­rzy mi­nęli się przy­pad­kiem na klatce scho­do­wej, po­zdra­wia­jąc się krót­kim „dzień do­bry”, choć w rze­czy­wi­sto­ści mie­li­śmy za sobą dwu­letni zwią­zek. Może i było to bru­talne, ale nie tę­sk­ni­łam. Nie za­sta­na­wia­łam się na­wet, co w tej chwili ro­bił. Po pro­stu ży­łam da­lej jak gdyby ni­gdy nic…

Do­piero dwa ty­go­dnie od roz­sta­nia coś się zmie­niło. A wła­ści­wie to zro­zu­mia­łam, że… nie­wiele się zmie­niło. Roz­sta­nie z Mar­kiem było tak na­prawdę je­dy­nie po­cząt­kiem, które pro­wa­dziło do dal­szych zmian. Zwią­zek z nim nie był je­dy­nym wy­pa­le­niem, które czu­łam. Całe moje obecne ży­cie nie da­wało mi speł­nie­nia, choć na pierw­szy rzut oka można by za­kła­dać ina­czej.

By­łam ko­bietą z korpo. Try­bi­kiem w ma­chi­nie i to bar­dzo do­brze na­oli­wio­nej. Nie do­bi­łam jesz­cze trzy­dziestki, a za­ra­bia­łam tyle, że mo­głam so­bie na wiele po­zwo­lić. Ale so­bie nie po­zwa­la­łam. Czy tego wszyst­kiego pra­gnę­łam? Czy chcia­łam, żeby wła­śnie tak wy­glą­dało moje ży­cie? Na pewno nie chcia­łam być w kropce.

A tak się zło­żyło, że te­raz w niej by­łam.

Tkwi­łam się w bańce, którą sama so­bie stwo­rzy­łam, do któ­rej sama dą­ży­łam. Po­win­nam być z sie­bie dumna. Ale je­dy­nie pa­trzy­łam z boku na swoją co­dzien­ność i cze­goś waż­nego w niej bra­ko­wało.

Ock­nę­łam się, gdy Da­ria, moja asy­stentka, we­szła do ga­bi­netu.

– Za chwilę masz roz­mowę na zoo­mie z Urbań­skim – za­częła. – Po­tem o dwu­na­stej spo­tka­nie w kon­fe­ren­cyj­nej z no­wym klien­tem. Ra­fała prze­ło­ży­łam na ju­tro, bo już nie dało się go ni­g­dzie we­pchać. Pa­mię­taj jesz­cze, że stary chciał cię wi­dzieć, więc może…

Zu­peł­nie wy­łą­czy­łam się, sły­sząc jej traj­ko­ta­nie. Wi­dzia­łam po­ru­sza­jące się usta, wy­ma­lo­wane bor­dową szminką, ale nic nie do­cho­dziło do mo­ich uszu. By­łam od­cięta. To­talny blac­kout.

Co się ze mną, do kurwy, działo?!

Opar­łam łok­cie na biurku, przy­mknę­łam oczy i za­czę­łam pal­cami ma­so­wać skro­nie. Okrężne ru­chy. Po­woli, ale mocno. Czu­łam się, jakby łeb miał mi za­raz eks­plo­do­wać.

– Ju­styna?… – usły­sza­łam jakby z od­dali. – Ju­styna, do­brze się czu­jesz? Co jest?

Unio­słam po­wieki i po­mału na nią spoj­rza­łam.

Wy­glą­dała na lekko za­nie­po­ko­joną, ale w głów­nej mie­rze się nie­cier­pli­wiła. I nie mo­głam jej za to wi­nić. Tu­taj li­czył się czas. Li­czyły się de­adliny i efekty. Nie było miej­sca na za­mu­la­nie i prze­stój. Tu nie prak­ty­ko­wa­li­śmy sztuki „bez po­śpie­chu”. Tu się albo za­pier­da­lało, albo wy­pier­da­lało.

I mnie cze­kał wła­śnie ten drugi sce­na­riusz.

– Spo­tkam się te­raz ze sta­rym – oświad­czy­łam, wsta­jąc zza biurka.

– Ale jak to? – za­py­tała, ener­gicz­nie prze­glą­da­jąc swój ka­jet. – Te­raz zoom, a po­tem…

– Mam w du­pie zoom – rzu­ci­łam, mi­ja­jąc ją. – Zaj­mij się tym. Znasz te­mat, więc so­bie po­ra­dzisz.

– Ale prze­cież…

Nie da­łam jej do­koń­czyć. Opu­ści­łam swój ga­bi­net i szyb­kim kro­kiem za­czę­łam ma­sze­ro­wać w stronę biura szefa. Jego asy­stentka oznaj­miła, że jest chwi­lowo wolny i od razu mnie do niego za­pro­siła.

– O, Ju­styna – ode­zwał się Le­szek Gniew, gdy spoj­rzał na mnie znad ekranu swo­jego lap­topa. – Chodź, sia­daj.

Za­ję­łam więc fo­tel na­prze­ciwko niego, przy biurku.

Utkwi­łam wzrok w czło­wieku, dzięki któ­remu by­łam tu, gdzie by­łam. To on dał mi szansę już pod­czas mo­ich stu­diów i spra­wił, że mia­łam miej­sce w tej fir­mie. I te­raz mia­łam za­miar to wszystko za­prze­pa­ścić – cał­kiem moż­liwe, że ta­kie słowa padną z jego ust.

Wzię­łam głę­boki wdech. Mu­sia­łam to zro­bić szybko i bez­bo­le­śnie.

– Od­cho­dzę z firmy, sze­fie – oświad­czy­łam tak szybko, że nie by­łam w sta­nie stwier­dzić, czy w ogóle mnie zro­zu­miał.

Jed­nak po kilku se­kun­dach, wi­dząc jego wy­raz twa­rzy, upew­ni­łam się, że usły­szał do­kład­nie każde słowo.

– Co to ma zna­czyć? – żach­nął się.

– Prze­my­śla­łam wszystko i mu­szę to zro­bić – rze­kłam spo­koj­nie. – Ostat­nio nie je­stem w sta­nie od­dać się fir­mie w stu pro­cen­tach, dla­tego…

– Czyś ty ochu­jała, Ci­chow­ska? – wy­ce­dził, pa­trząc na mnie gniew­nie. W ta­kich mo­men­tach jego na­zwi­sko wy­da­wało się ide­al­nie do niego do­pa­so­wane.

– Mam na­dzieję, że nie – ode­zwa­łam się.

– Ile na­uczy­łaś się w tej fir­mie, co? – wark­nął.

– Bar­dzo dużo, sze­fie.

– I wy­daje ci się, że to wszystko było za darmo? Zda­jesz so­bie sprawę, ile w cie­bie za­in­we­sto­wa­łem? Chcia­łem ci wła­śnie po­wie­rzyć nasz od­dział w Wied­niu, do kurwy nę­dzy! – wal­nął pię­ścią w stół, a moje serce za­częło bić jak sza­lone.

Spoj­rza­łam na niego zszo­ko­wana.

Wie­deń­ski od­dział? Czy on wła­śnie po­wie­dział, że mia­łam sze­fo­wać w za­gra­nicz­nym od­dziale firmy?

Kurwa mać…!

– Za mie­siąc wy­la­tu­jesz, czy ci się to po­doba, czy nie – rzu­cił.

– Sze­fie…

– Chuj mnie ob­cho­dzi, co te­raz po­wiesz, Ju­styna. Dą­brow­ski prze­cho­dzi za trzy mie­siące na eme­ry­turę, więc za mie­siąc masz już być na miej­scu, żeby mógł cię we wszystko wdro­żyć. In­nej opcji nie ma.

Czy ja wła­śnie zna­la­złam się w ja­kimś te­le­tur­nieju, w któ­rym bar­dzo szybko trzeba było wy­mie­niać się pi­łecz­kami? Może ja­kiś go­rący ziem­niak czy chuj wie co? Do­słow­nie mi­nutę temu po­in­for­mo­wa­łam go, że od­cho­dzę z firmy, a te­raz mia­łam zo­stać od­de­le­go­wana do Au­strii?...

Do­sko­nale wie­dzia­łam, że to była dla mnie ol­brzy­mia szansa. Nie co dzień otrzy­muje się ta­kie pro­po­zy­cje. Jed­nak…

Już wcze­śniej pod­ję­łam de­cy­zję i nie chcia­łam jej zmie­niać pod wpły­wem chwili. To tym­cza­sowe oszo­ło­mie­nie nie­długo opad­nie i znów zo­stanę z ni­czym… Co prawda z bo­gat­szym kon­tem, ale mimo wszystko z ni­czym.

– Weź urlop – usły­sza­łam.

Na po­wrót spoj­rza­łam na Leszka i zmarsz­czy­łam brwi.

– Słu­cham?

– Nie wiem, co się z tobą dzieje, ale weź urlop, ogar­nij się i za mie­siąc masz się sta­wić zwarta i go­towa do pracy. Mam znów zo­ba­czyć lwicę, a nie ja­kie­goś kan­gurka. Czy to ja­sne?

Bez prze­ko­na­nia kiw­nę­łam głową. Aż ci­snęły mi się na usta ja­kieś słowa, ale nie chcia­łam bar­dziej go wkur­wiać, dla­tego czym prę­dzej wy­szłam z ga­bi­netu, po­tem za­bra­łam swoje rze­czy i po­je­cha­łam do domu. Po­ło­ży­łam się na łóżku i bez celu wpa­try­wa­łam w su­fit.

Wła­ści­wie nie wie­dzia­łam, ile tak le­ża­łam, ale w pew­nym mo­men­cie moje ru­chy stały się szyb­kie i bar­dzo zde­ter­mi­no­wane.

Wy­ję­łam wa­lizki z szafy i za­czę­łam pa­ko­wać do nich ko­lejne rze­czy. Ubra­nia, bie­li­zna, buty, ko­sme­tyki, dwie książki, które od mie­sięcy cze­kały na półce na prze­czy­ta­nie. W końcu wy­szłam z miesz­ka­nia i nie­długo po­tem za­pa­ko­wa­łam się do sa­mo­chodu.

Pierw­szy raz od dawna czu­łam drże­nie pod skórą. Pew­nego ro­dzaju eks­cy­ta­cję, ale także prze­ra­że­nie.

Nie mia­łam po­ję­cia, co mnie cze­kało w miej­scu, do któ­rego mia­łam za­miar się udać. A bio­rąc pod uwagę to, od jak dawna mnie tam nie było, sporo rze­czy mo­gło się po­zmie­niać i w grun­cie rze­czy nie wie­dzia­łam, czy to do­brze, czy źle.

Na ra­zie wie­dzia­łam tylko jedno – mu­sia­łam w końcu ogar­nąć prze­szłość, by móc bu­do­wać swoją przy­szłość.ROZ­DZIAŁ DRUGI

Ju­styna

Gdy zbli­ża­łam się do celu mo­jej po­dróży, słońce chy­liło się już ku za­cho­dowi. Spo­glą­da­łam na wi­dok ma­lu­ją­cych się przede mną Kar­ko­no­szy, a ob­razy prze­szło­ści upar­cie wkra­dały się do mo­jej głowy. Zbli­ża­jąc się co­raz bar­dziej do mo­ich ro­dzin­nych stron, mia­łam wra­że­nie, jakby te wspo­mnie­nia oży­wały, sta­wały się wy­ra­zist­sze. Zda­wało mi się, że mo­głam je do­tknąć.

Szkoda tylko, że nie­któ­rych nie mo­głam zmie­nić.

Na lep­sze. Na prost­sze. Na odro­binę mniej bo­le­sne.

Mi­nę­łam ta­blicę oznaj­mia­jącą, że wła­śnie zna­la­złam się w miej­sco­wo­ści Mi­ło­rzęby, do­kład­nie kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów od Szklar­skiej Po­ręby. Do­tarło do mnie, że ostatni raz by­łam tu­taj pra­wie dzie­sięć lat temu.

Tam­tego pa­mięt­nego dnia zo­sta­wi­łam wszystko za sobą i nie obej­rza­łam się przez ra­mię. Choć cza­sami wy­da­wało mi się, że tak wła­ści­wie co­dzien­nie się ob­ra­cam, chcąc coś doj­rzeć. Co­kol­wiek.

Może wła­śnie te­raz był na to czas.

Skrę­ci­łam w ulicę dom­ków jed­no­ro­dzin­nych i wkrótce za­je­cha­łam przed dom mo­ich ro­dzi­ców – dom, w któ­rym się wy­cho­wa­łam. Był nie­wielki, ale za­wsze pa­so­wał ide­al­nie. Mia­łam w nim szczę­śliwe dzie­ciń­stwo, któ­rego nie za­mie­ni­ła­bym na żadne inne. Bu­dy­nek z czer­wo­nej ce­gły, otu­lony gdzie­nie­gdzie blusz­czem, za­wsze ko­ja­rzył mi się z chatką z bajki. Na­wet te­raz, gdy nie by­łam już małą dziew­czynką, pa­trzy­łam na niego tak samo. Nic się nie zmie­niło. Było do­kład­nie tak, jak za­pa­mię­ta­łam. Albo po pro­stu chcia­łam, żeby tak było, i nie przyj­mo­wa­łam do sie­bie in­nej opcji.

Za­trzy­ma­łam sa­mo­chód na pod­jeź­dzie i przy­mknę­łam po­wieki.

Na­prawdę tu­taj je­stem.

Wzię­łam głę­boki od­dech i po­sta­no­wi­łam wziąć się mocno w garść.

Mi­mo­wol­nie ob­ró­ci­łam głowę w prawo i spoj­rza­łam w stronę są­sied­niego domu. Był od­gro­dzony je­dy­nie ni­skim, drew­nia­nym pło­tem – tym sa­mym, przez który nie­jed­no­krot­nie w dzie­ciń­stwie prze­ska­ki­wa­łam. Dzie­liło mnie od niego do­słow­nie kilka, może kil­ka­na­ście me­trów. Wpa­try­wa­łam się w niego, jak­bym mo­gła prze­drzeć się przez mury domu i zaj­rzeć do środka. W prze­szło­ści było to ta­kie pro­ste. Było ni­czym od­dy­cha­nie. Prak­tycz­nie co­dzien­nie wcho­dzi­łam tam i wy­cho­dzi­łam, bez zbęd­nego za­sta­no­wie­nia. Prak­tycz­nie co­dzien­nie wi­dy­wa­łam lo­ka­tora, który przed laty w nim miesz­kał.

A te­raz? Czy cią­gle tam był?

Za­mru­ga­łam, po­wstrzy­mu­jąc zbie­ra­jące się łzy.

Po jaką cho­lerę ja to so­bie ro­bię?

Pod­sko­czy­łam na fo­telu, gdy drzwi od strony kie­rowcy gwał­tow­nie się otwo­rzyły.

– Matko prze­naj­święt­sza! – krzyk­nęła moja mama. Pa­trzyła na mnie, jakby zo­ba­czyła du­cha.

Ostatni raz wi­dzia­łam się z ro­dzi­cami kilka mie­sięcy temu, kiedy przy­je­chali do mnie na święta Bo­żego Na­ro­dze­nia. Zja­wiali się w War­sza­wie prze­waż­nie trzy razy w roku i by­łam im za to ogrom­nie wdzięczna. Oczy­wi­ście, że na­ma­wiali mnie na przy­jazd tu­taj, ro­bili to za każ­dym ra­zem, jed­nak mimo wszystko sza­no­wali de­cy­zję swo­jej je­dy­naczki. W pe­wien spo­sób ro­zu­mieli, dla­czego tam­tego dnia po­sta­no­wi­łam zo­sta­wić wszystko za sobą, choć tak wła­ści­wie sama każ­dego dnia gło­wi­łam się nad tym, czy rze­czy­wi­ście mu­sia­łam to zro­bić. I za­wsze od­po­wia­da­łam so­bie, że tak… mu­sia­łam. W tam­tym cza­sie była to dla mnie je­dyna do­bra opcja. Nie do­strze­ga­łam żad­nej in­nej. Ale te­raz…

– To tylko ja, mamo, nie mu­sisz tak krzy­czeć, bo cię za­raz cała wio­ska usły­szy – po­wie­dzia­łam i wy­sia­dłam z sa­mo­chodu.

– Mia­steczko, moja droga, mia­steczko – rzu­ciła. – Do­kład­nie od ty­siąc dzie­więć­set…

– Tak, wiem – prze­rwa­łam jej. – Wiem.

Zbli­ży­łam się do niej, a po­tem mocno ją przy­tu­li­łam.

– Cześć, mamo – szep­nę­łam, za­cią­ga­jąc się przy oka­zji jej zna­jo­mym za­pa­chem.

– Cześć, ko­cha­nie – od­po­wie­działa. Wkrótce od­su­nęła się, ob­jęła moje po­liczki dłońmi i przyj­rzała mi się uważ­nie. – Co ty tu­taj ro­bisz?

Wzru­szy­łam ra­mio­nami, chcąc wy­glą­dać na wy­lu­zo­waną i spo­kojną, choć w środku cała dy­go­ta­łam i ogar­niał mnie pa­ra­li­żu­jący strach.

– Wła­ści­wie to sama nie wiem – przy­zna­łam. – To był im­puls. Tak po pro­stu… – za­wie­si­łam się, nie wie­dząc, co tak na­prawdę mia­ła­bym jej od­po­wie­dzieć.

Od­chy­li­łam głowę do tyłu i wzię­łam głę­boki od­dech, wpa­tru­jąc się w ciem­nie­jące z każdą mi­nutą niebo.

– Wejdźmy do środka – za­rzą­dziła w końcu mama, a ja od razu się zgo­dzi­łam. Po­mo­gła mi wziąć ba­gaże z sa­mo­chodu i we­szły­śmy do domu.

Za­czę­łam się roz­glą­dać i wy­ła­py­wać, co ta­kiego się zmie­niło, od kiedy ostatni raz tu­taj by­łam. Po chwili do­szłam do wnio­sku, że – prócz nie­wiel­kiego re­montu w kuchni – wszystko po­zo­stało bez więk­szych zmian, do­kład­nie ta­kie, jak za­pa­mię­ta­łam.

Wkrótce roz­sia­dłam się na ka­na­pie w sa­lo­nie, a mama przy­nio­sła dwa kubki her­baty, po­dała mi je­den i za­jęła fo­tel. Uśmiech­nę­łam się pod no­sem, wi­dząc stary, lekko wy­szczer­biony ku­bek, który mógł mieć do­brych pięt­na­ście, jak nie wię­cej, lat.

– Taty nie ma? – za­py­ta­łam.

Po­krę­ciła głową.

– Jest w ba­rze – po­wie­działa. – Ma tro­chę pa­pier­ko­wej ro­boty, a dziś pią­tek, więc pew­nie za­raz zrobi się spory ruch.

Moi ro­dzice pro­wa­dzili w mia­steczku bar Ci­cho­sza. Na­zwa oczy­wi­ście nie była przy­pad­kowa – mie­li­śmy prze­cież na na­zwi­sko Ci­chow­scy. Wła­ści­wie było to tu­taj je­dyne ta­kie miej­sce i miało swoją re­nomę. Mój oj­ciec prze­jął go po swoim ojcu, więc można po­wie­dzieć, że lo­kal był w ro­dzi­nie od po­ko­leń. Kiedy by­łam na­sto­latką, także tam pra­co­wa­łam.

Upi­łam łyk go­rą­cej her­baty, wo­dząc wzro­kiem po sa­lo­nie.

– Co się dzieje, Ju­styś? – ode­zwała się mama, a ja na nią spoj­rza­łam. – Nie mogę uwie­rzyć, że przy­je­cha­łaś. Stało się coś?

Miała zmar­twiony wy­raz twa­rzy. Szybko po­krę­ci­łam głową.

– Nic się nie stało, mamo – po­wie­dzia­łam. – Choć wła­ści­wie… ze­rwa­łam z Mar­kiem.

Przez mo­ment mi się przy­glą­dała, aż w końcu kiw­nęła głową.

– To nie był męż­czy­zna dla cie­bie – stwier­dziła. – Za­wsze wy­da­wał mi się ja­kiś taki la­lu­sio­waty, zu­peł­nie nie w twoim ty­pie.

Par­sk­nę­łam na to śmie­chem.

– Mamo, wi­dzia­łaś go może ze dwa razy.

– I tyle mi wy­star­czyło – za­śmiała się. – Po two­jej mi­nie wie­dzę, że ci nie żal, więc mnie tym bar­dziej.

Oczy­wi­ście się z nią zgo­dzi­łam.

– Nie je­stem pewna, co da­lej z moją pracą – do­da­łam.

– Jak to?

Wes­tchnę­łam.

– Chyba się wy­pa­li­łam. Zu­peł­nie tego nie czuję. Ja­koś ostat­nio… Ostat­nio zbyt dużo roz­my­ślam o prze­szło­ści – wy­zna­łam.

Mama od­sta­wiła ku­bek na stół, wstała z fo­tela i przy­sia­dła na ka­na­pie obok mnie. Za­częła gła­skać mnie po wło­sach, jak­bym znów była małą dziew­czynką i wła­śnie przy­szła do niej, by zwie­rzyć się ze swo­ich pro­ble­mów.

– Może to wresz­cie czas, by się z tą prze­szło­ścią po­go­dzić – szep­nęła.

Mi­mo­wol­nie spoj­rza­łam w stronę są­sied­niego domu. Oczy­wi­ście nie mo­głam go stąd doj­rzeć, ale mama naj­wy­raź­niej od razu wy­czuła, o czym – a ra­czej o kim – my­śla­łam.

– Już tu­taj nie mieszka – po­wie­działa.

Gwał­tow­nie ob­ró­ci­łam głowę w jej kie­runku.

– Wy­pro­wa­dził się? – za­py­ta­łam, wła­ści­wie nie wie­dząc, jak ta in­for­ma­cja na mnie wpływa.

Zu­peł­nie nic nie wie­dzia­łam. By­łam od­cięta od ja­kich­kol­wiek wia­do­mo­ści z Mi­ło­rzę­bów. Przez te wszyst­kie lata zże­rała mnie cie­ka­wość, jed­nak ja­kimś cu­dem po­wstrzy­my­wa­łam się i bła­ga­łam ro­dzi­ców, by ni­czego mi nie mó­wili, by kom­plet­nie ni­czego mi nie zdra­dzali.

– Irek oczy­wi­ście da­lej tu mieszka, ale Hu­bert po­szedł na swoje – ode­zwała się. – Choć cią­gle tu­taj, w oko­licy.

Ko­lejne py­ta­nia za­częły na­pły­wać mi do głowy la­wi­nowo. Czy miał ko­goś? Czy się oże­nił? Co ro­bił? Gdzie pra­co­wał? Jak mu się wio­dło? Czy był szczę­śliwy?

Czy my­ślał o mnie każ­dego dnia, tak jak ja my­śla­łam o nim?

Żad­nego z tych py­tań nie za­da­łam na głos, bo naj­zwy­czaj­niej w świe­cie ba­łam się od­po­wie­dzi.

Jed­nak po­dej­rze­wa­łam, że skoro mia­łam zo­stać u ro­dzi­ców przez ja­kiś czas, to z pew­no­ścią prę­dzej czy póź­niej wszyst­kiego się do­wiem.

A czy go zo­ba­czę?

Na samą myśl, że się spo­tkamy, ugi­nały się pode mną nogi.ROZ­DZIAŁ TRZECI

Hu­bert

Wy­sze­dłem z ła­zienki z prze­wią­za­nym w pa­sie ręcz­ni­kiem i za­uwa­ży­łem, że Malwa cią­gle leży w moim łóżku.

– Nie­długo za­mie­rzam wyjść – rzu­ci­łem do niej.

Skie­ro­wa­łem się do szafy, wy­ją­łem czy­sty T-shirt i za­czą­łem się ubie­rać.

– A nie mo­żemy cze­goś po­ro­bić? – usły­sza­łem za sobą i jęk­ną­łem w du­chu, bo prze­cież do­piero coś zro­bi­li­śmy, a kon­kret­nie to prze­le­cia­łem ją ja­kieś pięt­na­ście mi­nut temu, za­nim po­sze­dłem pod prysz­nic. – Cały czas tylko pra­cu­jesz, a dziś jest pią­tek – po­wie­działa, jak­bym nie był tego świa­domy.

– Umó­wi­łem się z kum­plami – przy­po­mnia­łem. – Co ty wła­ści­wie chcesz ro­bić?

Ob­ró­ci­łem się do Mal­winy, bę­dąc już w ko­szulce i dżin­sach. Skrzy­żo­wa­łem ra­miona na piersi i opar­łem się ple­cami o ko­modę.

Ob­ser­wo­wa­łem, jak nago wy­cho­dzi z po­ścieli i kie­ruje się w moją stronę.

– Chcę, że­byś dał mi z sie­bie tro­chę wię­cej – ode­zwała się i sta­nęła przede mną. – Mo­żemy na przy­kład zo­stać tu­taj i obej­rzeć ja­kiś film. Albo po­je­chać na ko­la­cję do Szklar­skiej. Zro­bić co­kol­wiek, Hu­bert.

A więc ko­lejny raz mie­li­śmy prze­ra­biać ten sam te­mat. Po­woli już tym rzy­ga­łem.

– Usta­la­li­śmy coś, Malwa – po­wie­dzia­łem. – To tylko seks. Nic wię­cej. Nie je­stem w sta­nie obie­cać ci tego, czego ocze­ku­jesz. Je­śli chcesz, to znajdź fa­ceta, który bę­dzie cho­dził z tobą na randki, da­wał ci pre­zenty, a na ko­niec włoży ci pier­ścio­nek na pa­lec. Ja nie je­stem tym fa­ce­tem i ni­gdy nie będę.

Tak, wy­cho­dził ze mnie stu­pro­cen­towy cham, ale na nic in­nego się prze­cież nie uma­wia­li­śmy. Kiedy rok temu za­czę­li­śmy ze sobą sy­piać, wy­ło­ży­łem jej za­sady, a ona się na nie zgo­dziła. To nie moja wina, że za­chciała cze­goś wię­cej.

Już od ty­go­dni wy­słu­chi­wa­łem w kółko tego sa­mego i szcze­rze, to mia­łem ochotę za­koń­czyć nasz układ tu i te­raz. O żad­nym związku nie mo­gło być na­wet mowy. Nie nada­wa­łem się do ta­kich rze­czy.

– Nie­na­wi­dzę jej, wiesz? – rzu­ciła, pa­trząc mi wście­kle pro­sto w oczy, a ja zmarsz­czy­łem brwi. – Szcze­rze jej, kurwa, nie­na­wi­dzę.

– O kim ty mó­wisz?

Par­sk­nęła śmie­chem, choć na uba­wioną wcale nie wy­glą­dała.

Do­bra, mia­łem dość tej dramy. Na cho­lerę ja się z nią mę­czy­łem? Po­wi­nie­nem już dawno po­wie­dzieć Mal­wi­nie, że to ko­niec.

– A jak ci się wy­daje, co? – za­py­tała. Ob­ró­ciła się i po­ma­sze­ro­wała w stronę łóżka. Pa­trzy­łem, jak za­ma­szy­ście otwiera szu­fladę mo­jej szafki noc­nej. – Mó­wię o tej cho­ler­nej suce, przez którą je­steś taki zimny i nie­do­stępny! To wszystko jej wina!

Wy­cią­gnęła coś z szu­flady i wró­ciła do mnie, a po chwili unio­sła dłoń na wy­so­ko­ści mo­jego wzroku i zo­ba­czy­łem, że trzy­mała w niej jedno ze zdjęć, które oglą­da­łem prak­tycz­nie każ­dej nocy. Wła­śnie dla­tego mia­łem je bli­sko sie­bie – żeby w każ­dej chwili móc na nią spoj­rzeć, żeby choć w taki spo­sób móc ją zo­ba­czyć.

Ju­stynę.

Je­dyną dziew­czynę, którą…

– Trzy­masz jej zdję­cia przy łóżku! – wy­rzu­ciła z sie­bie. – Ta dziwka cię zo­sta­wiła, a ty cią­gle o niej my­ślisz!

Mocno ści­sną­łem Mal­wi­nie nad­gar­stek, a drugą ręką wy­szar­pa­łem zdję­cie z jej dłoni.

– Licz się ze sło­wami, Malwa – wark­ną­łem. – I prze­stań grze­bać w mo­ich rze­czach. – Mi­ną­łem ją, by odło­żyć fo­to­gra­fię z po­wro­tem do szafki. – Ubie­raj się, bo za­raz wy­cho­dzę.

Usły­sza­łem jej pełne wkur­wie­nia wes­tchnię­cie, a sam przy­sia­dłem na skraju łóżka. Ką­tem oka wi­dzia­łem, jak zbiera swoje rze­czy z pod­łogi i się ubiera.

– Prze­stań żyć prze­szło­ścią, Hu­bert – po­wie­działa, a wkrótce po­tem za­mknęły się za nią drzwi.

Spoj­rza­łem na zdję­cie Ju­sty. Wpa­try­wa­łem się w jej twarz jak za­hip­no­ty­zo­wany.

Miała wtedy sie­dem­na­ście lat. Uśmie­chała się do obiek­tywu, gdy ro­bi­łem jej to zdję­cie. Ciemne włosy fa­lo­wały. Pa­trzyła na mnie tymi sar­nimi oczami, które za­wsze prze­ni­kały mnie na wskroś. Pra­wie czu­łem te­raz na so­bie to spoj­rze­nie. A gdy przy­my­ka­łem po­wieki, wy­obra­ża­łem so­bie, że ona jest tuż obok i że mogę ją do­tknąć.

Mia­łem prze­stać żyć prze­szło­ścią? Prze­szłość to wszystko, co mia­łem. Bo ona w niej była.

Kiedy do­tar­łem w końcu przed pub, było już do­brze po dwu­dzie­stej pierw­szej. Zga­si­łem pa­pie­rosa i wsze­dłem do środka. Spoj­rza­łem w stronę baru, gdzie przy na­le­waku uwi­jał się bar­man, któ­rego Zby­szek ostat­nio za­trud­nił. Z po­czątku ja­koś dziw­nie było mi się zwra­cać do wła­ści­ciela tego lo­kalu po imie­niu – z wia­do­mych przy­czyn – ale kilka lat temu sam to za­pro­po­no­wał, a ja nie opo­no­wa­łem.

Le­ciała już druga po­łowa me­czu Ślą­ska z Le­chią, kłę­biło się sporo osób i był ogólny har­mi­der. Wy­pa­trzy­łem swoją ekipę w bok­sie, który za­zwy­czaj zaj­mo­wa­li­śmy, więc od razu się tam skie­ro­wa­łem.

– No wresz­cie Le­siń­ski za­szczy­cił nas swoją obec­no­ścią! – krzyk­nął Niedź­wiedź na mój wi­dok.

Niedź­wiedź – a tak wła­ści­wie Kac­per Niedź­wiedzki, wrzód na tyłku i mój naj­lep­szy przy­ja­ciel. Zna­li­śmy się prak­tycz­nie od za­wsze. Z pew­no­ścią wie­dział o mnie rze­czy, któ­rych sam nie wy­po­wia­da­łem gło­śno i z któ­rych się nie zwie­rza­łem.

Przy­wi­ta­łem się z kum­plami uści­skiem dłoni, zdją­łem skórę i usia­dłem obok Kac­pra, który po­ło­żył przede mną wy­peł­niony ku­fel.

– Warto się spóź­nić, bo od razu do­sta­jesz pod nos piwo – par­sk­ną­łem i zro­bi­łem dwa spore łyki.

– Wzię­li­śmy do­dat­kowo, bo dziś jest tu istny ar­ma­ged­don.

Jesz­cze raz omio­tłem spoj­rze­niem lo­kal i prócz miej­sco­wych było tu także kilka przy­jezd­nych osób.

Mi­ło­rzęby były wła­ści­wie ca­ło­roczną bazą wy­pa­dową. Czy to lato, zima, czy wio­sna – jak te­raz – tu­ry­ści chęt­nie tu­taj przy­jeż­dżali. Po­mi­ja­jąc oczy­wi­ście bli­skość gór, w oko­licy znaj­do­wało się sporo atrak­cji, z któ­rych można było ko­rzy­stać przez cały rok.

– Coś ty jej znowu na­ga­dał? – ode­zwał się do mnie Niedź­wiedź, tak bym tylko ja go usły­szał.

Spoj­rza­łem na niego, marsz­cząc brwi.

– Co?

– Malwa za­dzwo­niła do Ka­mili na nie­złym wkur­wie – po­wie­dział, a ja wznio­słem oczy do nieba.

– Po­wiedz swo­jej żo­nie, żeby się tym nie przej­mo­wała – rzu­ci­łem. – Mam już dość Mal­winy i jej cho­rych rosz­czeń. Koń­czę z tym.

– Po­wie­dział­bym jej to z uśmie­chem na twa­rzy, ale wiesz, stary, wolę spać w wy­god­nym łóżku, a nie na ka­na­pie w sa­lo­nie.

Za­śmia­łem się pod no­sem.

Niedź­wiedź może i wy­glą­dał groź­nie z tą swoją po­sturą, no cóż, praw­dzi­wego niedź­wie­dzia, ale przy swo­jej żonce za­cho­wy­wał się po­tul­nie ni­czym ba­ra­nek. A je­śli cho­dziło o Ka­milę… ja­koś w prze­szło­ści nie dał­bym zła­ma­nego gro­sza, że tak bar­dzo za­przy­jaź­nią się z Malwą. Ale lu­dzie się zmie­niają, a czas sporo rze­czy we­ry­fi­kuje. Cza­sem na lep­sze, a cza­sem nie­ko­niecz­nie.

– Zro­bi­łeś się strasz­nym pan­to­flem – stwier­dzi­łem. – Mał­żeń­stwo cię wy­ka­stro­wało – pod­ju­dzi­łem go.

Byli z Kamą od li­ceum, a w ze­szłym roku się chajt­nęli. To wła­śnie po ich we­selu za­czą­łem sy­piać z Mal­winą. Uchla­łem się wtedy nie­malże do nie­przy­tom­no­ści.

By­łem pe­wien, że tam­tego dnia ją zo­ba­czę. Że przy­je­dzie. Do­sko­nale wie­dzia­łem, że wy­słali jej za­pro­sze­nie. Do ostat­niej chwili się łu­dzi­łem i wcze­śniej, przez wiele dni, nie było ze mnie prak­tycz­nie żad­nego po­żytku. A prze­cież by­łem świad­kiem, mu­sia­łem ogar­niać masę spraw i po­ma­gać. Jed­nak je­dyne, o czym wtedy po­tra­fi­łem my­śleć, to o tym, że zo­ba­czę Ju­stynę.

Ale osta­tecz­nie się nie zja­wiła.

W su­mie to na­wet nie wie­dzia­łem, czy tamto za­pro­sze­nie do niej do­szło.

I wtedy wkro­czyła Malwa, a ja pra­gną­łem się cał­ko­wi­cie wy­łą­czyć. Choć na mo­ment.

– Ta­kie tam ga­da­nie – mruk­nął pod no­sem Kac­per, a ja się ro­ze­śmia­łem.

Za­ję­li­śmy się oglą­da­niem me­czu, a je­den z kum­pli, Ro­bert, który na co dzień miesz­kał w Szklar­skiej i któ­rego zna­łem od ja­kichś trzech lat, po­szedł do baru za­mó­wić na­stępną ko­lejkę.

– Chyba szy­kuje wam się drama w mia­steczku. – Za­śmiał się, gdy wró­cił po dłuż­szym cza­sie do sto­lika. – Zby­szek ob­ści­skuje się z ja­kąś młodą la­ską.

– Co ty pier­do­lisz? – rzu­ci­łem, zu­peł­nie nie wie­rząc w ta­kie re­we­la­cje.

– No sam zo­bacz.

Ob­ró­ci­łem się i spoj­rza­łem w stronę baru, mru­żąc oczy.

Doj­rza­łem Zbyszka pa­trzą­cego na ko­goś z góry, ale nie wi­dzia­łem do­kład­nie, na kogo, bo tłum przy ba­rze mi to utrud­niał. Przyj­rza­łem się uważ­nie jego spoj­rze­niu. Je­dy­nie na dwie osoby na świe­cie mógł pa­trzeć z taką mi­ło­ścią w oczach, którą do­strze­ga­łem na­wet z tej od­le­gło­ści. Pierw­szą z nich była jego żona Bo­żena, a drugą… drugą była jego córka.

Z ser­cem bi­ją­cym tak gło­śno, że każdy klient mógł je te­raz usły­szeć, gwał­tow­nie się wy­chy­li­łem i w końcu skie­ro­wa­łem spoj­rze­nie na ko­bietę, którą obej­mo­wał i do któ­rej coś mó­wił.

Chyba prze­sta­łem kon­tro­lo­wać wła­sny od­dech. Wła­ści­wie to w ciągu jed­nej se­kundy za­po­mnia­łem, jak po­winno się od­dy­chać. Wszyst­kie re­ak­cje – na po­zór ro­bione bez za­sta­no­wie­nia i in­tu­icyj­nie – te­raz spra­wiały mi wy­jąt­kową trud­ność.

Po pro­stu pa­trzy­łem. Na­wet nie mru­ga­łem.

Roz­pusz­czone dłu­gie włosy. Ciemne, fa­lu­jące. Do­kład­nie ta­kie, jak za­pa­mię­ta­łem.

– Ja pier­dolę, czy to jest Ci­cha? – usły­sza­łem obok nie­do­wie­rza­jący głos Niedź­wie­dzia.

Prze­łkną­łem ślinę.

– Nie – wy­szep­ta­łem. – To nie może być ona – rzu­ci­łem głu­pio, choć prze­cież do­sko­nale zna­łem prawdę.

Przed oczami mia­łem Ci­chą.

Moją Ju­stę.ROZ­DZIAŁ CZWARTY

Hu­bert

Kie­dyś

Wy­pro­wa­dzi­li­śmy się z moim tatą z domu, w któ­rym do tej pory miesz­ka­li­śmy. A te­raz je­cha­li­śmy do dziadka, a ra­czej do miej­sca, gdzie dzia­dek miesz­kał. To zna­czy – już nie miesz­kał. Tato mi po­wie­dział, że zmarł. Ja­koś dużo ostat­nio było w na­szej ro­dzi­nie śmierci. Za­czą­łem się na­wet za­sta­na­wiać, czy my z tatą też nie­długo umrzemy.

Kiedy po­ka­zał mi na ma­pie, gdzie do­kład­nie te­raz bę­dziemy miesz­kać, po­my­śla­łem, że to bar­dzo da­leko, bo w gó­rach, a prze­cież nasz pierw­szy dom był nad mo­rzem. Ni­gdy wcze­śniej go nie opusz­cza­li­śmy. Lu­bi­łem mo­rze, lu­bi­łem pia­sek. A góry? Czy je po­lu­bię? Nie wie­dzia­łem.

– Da­leko jesz­cze? – za­py­ta­łem.

Sie­dzia­łem z tyłu w tym głu­pim fo­te­liku, bo tato nie po­zwa­lał mi jesz­cze sia­dać z przodu. A stam­tąd wi­dział­bym prze­cież o wiele wię­cej.

– Za kilka mi­nut bę­dziemy na miej­scu – po­wie­dział, zer­ka­jąc na mnie w lu­sterku.

Już nie mo­głem się do­cze­kać, kiedy wresz­cie tam do­je­dziemy. Chcia­łem mieć no­wych ko­le­gów. Chcia­łem mieć się z kim ba­wić. Tato ostat­nio w ogóle się ze mną nie ba­wił. Jego oczy też były po­zba­wione za­bawy. Wy­glą­dał, jakby nic go nie cie­szyło.

– Jak się na­zywa to mia­sto? – za­da­łem ko­lejne py­ta­nie.

Mó­wił mi to kilka razy, ale znów za­po­mnia­łem. Brzmiało jak ja­kieś drzewo albo inna ro­ślina.

– Mi­ło­rzęby.

No wła­śnie. Mi­ło­rzęby. Cie­kawe, czy to dla­tego, że ro­sło tam dużo mi­ło­rzę­bów? Wyj­rza­łem przez szybę.

Na dwo­rze było jesz­cze widno. Nie­długo na­sta­nie lato, a w le­cie było cie­pło i za­czy­nały się wa­ka­cje, więc to moja ulu­biona pora roku.

Kiedy w końcu sa­mo­chód się za­trzy­mał, roz­pią­łem pas i czym prę­dzej wy­sko­czy­łem z auta. Roz­glą­da­łem się wo­kół, jak­bym chciał na raz zo­ba­czyć do­słow­nie wszystko, co się tu znaj­do­wało.

Wi­dzia­łem dużo do­mów. Były usta­wione je­den obok dru­giego. Po dwóch stro­nach ulicy. Wi­dzia­łem też kilku do­ro­słych, ale ni­g­dzie nie do­strze­ga­łem żad­nych dzieci. A je­śli nie było tu dzieci?

– Mo­żesz no­sić swoje rze­czy, Hubi – po­wie­dział tata.

Spoj­rza­łem na niego. Otwo­rzył ba­gaż­nik i za­czął wyj­mo­wać z niego torby. Wziął na­raz dwie wa­lizki i za­czął kie­ro­wać się w stronę na­szego no­wego domu.

Wes­tchną­łem i chwy­ci­łem w dło­nie piłkę. Po­tem zro­bi­łem jesz­cze kilka run­dek ze swo­imi za­baw­kami. Sa­mo­chód. Dom. Sa­mo­chód. Dom. Sa­mo­chód. Dom.

Sta­ną­łem w progu i pa­trzy­łem, jak tato roz­ma­wia z ja­kimś męż­czy­zną, który stał za pło­tem od­gra­dza­ją­cym jego dom od na­szego.

– Hej – usły­sza­łem w pew­nym mo­men­cie ci­chy gło­sik. Ob­ró­ci­łem się, marsz­cząc brwi i chcąc do­strzec, skąd ten dźwięk do­bie­gał. – Tu­taj je­stem.

I w końcu ją zo­ba­czy­łem. Dziew­czynę.

Wy­glą­dała przez szcze­linę w pło­cie i pa­trzyła wprost na mnie. Zmru­ży­łem oczy, chcąc ją le­piej doj­rzeć. Miała ciemne włosy, za­ple­cione w dwa war­ko­cze. Na pewno była niż­sza ode mnie. Cie­kawe, ile miała lat?

Pod­sze­dłem bli­żej i już mia­łem coś po­wie­dzieć, gdy ona za­częła wspi­nać się na płot, który nie był zbyt wy­soki, ale… Dziew­czyny, które zna­łem, nie ro­biły ta­kich rze­czy. Pa­trzy­łem, jak prze­rzu­ciła jedną nogę przez ogro­dze­nie, a po­tem drugą, w końcu wy­lą­do­wała na czwo­raka tuż przede mną. Pod­nio­sła się, otrze­pała ko­lana z trawy i spoj­rzała na mnie wiel­kimi oczami. Wy­glą­dały jak oczy sarny.

– Cześć – rzu­ci­łem do niej.

Uśmiech­nęła się i ro­zej­rzała po moim no­wym po­dwórku.

– Bę­dziesz tu miesz­kał? – za­py­tała, a ja kiw­ną­łem głową. – Faj­nie. Ja miesz­kam tam. – Wska­zała na dom tuż za pło­tem. Był z czer­wo­nej ce­gły i przy­po­mi­nał tro­chę chatkę z bajki.

– Ju­styś! – usły­sza­łem i oboje ob­ró­ci­li­śmy się w kie­runku mo­jego taty i tam­tego męż­czy­zny, który pa­trzył te­raz na dziew­czynę. Chyba był jej oj­cem. – Jak ty się tam zna­la­złaś? – za­wo­łał.

Wzru­szyła ra­mio­nami i wy­szcze­rzyła się do niego, a on po­krę­cił tylko głową i wró­cił do roz­mowy.

– Je­stem Ju­sta – po­wie­działa do mnie.

Wy­cią­gną­łem przed sie­bie dłoń, by się przy­wi­tać, którą po chwili po­trzą­snęła.

– Ja je­stem Hu­bert.

– A ile masz lat?

– Sześć.

– To tak jak ja! – ucie­szyła się. – Masz już swój po­kój?

Spoj­rza­łem w stronę no­wego domu i po­krę­ci­łem głową.

– Nie wiem, który za­jąć – od­par­łem.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij