To oślepiające, nieobecne światło - ebook
To oślepiające, nieobecne światło - ebook
Nowe wydanie powieści, która zdobyła Nagrodę Impac 2004. Ta historia zdarzyła się naprawdę. Maroko, tajne więzienie Tazmamart. Bohater powieści, skazany za udział w zamachu na króla, zostaje – podobnie jak jego towarzysze – osadzony w celi wielkości grobu. Pod ziemią, bez światła, bez kontaktu ze światem zewnętrznym, ma umierać długo i w męczarniach. Jest jednak coś, co sprawi, że po osiemnastu latach nadal będzie żył i kiedy wyjdzie na wolność, opowie innym tę wstrząsającą historię. Tahar Ben Jelloun nada zaś jego relacji doskonałą artystyczną formę.
To jedna z najpiękniejszych i najbardziej przejmujących powieści ostatnich lat. Wpisuje się w tradycję literatury łagrowej i obozowej, ale wprowadza do niej nowe tony: odmienną wrażliwość i islamski mistycyzm. Dla jednych książka Ben Jellouna będzie zapisem dramatycznych przeżyć, dla innych – poetycką opowieścią o wyzwoleniu. Jest jednocześnie jednym i drugim: ukazuje pełnię człowieczeństwa.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67016-90-2 |
Rozmiar pliku: | 815 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Począwszy od nocy dziesiątego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku, nie mam wieku. Nie postarzałem się ani nie odmłodniałem. Straciłem swój wiek. Nie można go już wyczytać z mojej twarzy. Lub raczej to mnie już nie ma, by służyć mu twarzą. Zatrzymałem się po stronie nicości, gdzie czas jest zniesiony, wystawiony na wiatr jak białe płótno na rozległej plaży, oddany niebu ogołoconemu z gwiazd, obrazów, ukrytych tam dziecięcych marzeń, ogołoconemu ze wszystkiego, nawet z Boga. Zatrzymałem się tu, żeby nauczyć się zapomnienia, ale nigdy, nawet w myślach, nie udało mi się zanurzyć w tej nicości całkowicie.
Nieszczęście nadeszło jak coś naturalnego, jak zawierucha, pewnego dnia, kiedy niebo było błękitne, tak błękitne, że na chwilę mnie oślepiło, a w głowie kręciło mi się, jakby miała zaraz odpaść. Wiedziałem, że tego dnia błękit zostanie splamiony krwią. Byłem tego tak pewien, że zrobiłem ablucje i modliłem się w rogu kwatery, gdzie panowała dławiąca cisza. Zmówiłem nawet dodatkową modlitwę na pożegnanie z życiem, wiosną, rodziną, przyjaciółmi, marzeniami, żywymi. Ze wzgórza naprzeciw spoglądał na mnie osioł. Miał w oczach taki żal i smutek, z jakim patrzą na nas zwierzęta, kiedy chcą nam współczuć w cierpieniu. Pomyślałem: „Przynajmniej nie wie, że niebo jest niebieskie, i nie musi przelewać krwi”.
Kto jeszcze pamięta białe mury pałacu Schirat? Kto pamięta krew na obrusach, krew na intensywnie zielonym trawniku? Straszliwie pomieszały się tam barwy. Na niebie nie było już błękitu, a na ciałach – czerwieni; słońce w niezwykłym pośpiechu zlizywało krew, a my mieliśmy w oczach łzy. Płynęły same i padały na ręce, które nie mogły już utrzymać broni. Byliśmy gdzie indziej, być może tam, gdzie źrenice uciekają spod powiek. Nasze oczy były białe. Nie widzieliśmy już nieba ani morza. Skórę muskał chłodny wiatr. Odgłos wybuchów powtarzał się w nieskończoność. Miał nas prześladować jeszcze długo. Wziął w niewolę nasz słuch. Nie wiem już, czy oddaliśmy się w ręce królewskiej gwardii, która nas osaczyła, czy też zostaliśmy zatrzymani i rozbrojeni przez oficerów, którzy zmienili front, gdy wiatr powiał z drugiej strony. Nie mieliśmy nic do powiedzenia. Byliśmy zwykłymi żołnierzami, pionkami, kadetami, nie dość ważni, by przejąć inicjatywę. Byliśmy ciałami, które drżały z zimna w gorączce lata. Związano nam ręce na plecach i wrzucono do ciężarówek, gdzie leżały stosy rannych i trupów. Głowę miałem zaklinowaną między ciałami dwóch martwych żołnierzy. Ich krew kapała mi do oczu. Było gorąco. Obaj popuścili kał i mocz. Czy miałem jeszcze prawo do niesmaku? Zwymiotowałem żółcią. O czym myśli człowiek, kiedy po twarzy spływa mu cudza krew? O kwiatach, o ośle na wzgórzu, o dziecku bawiącym się w muszkietera, z kijem zamiast szpady. A może już nie myśli. Próbuje opuścić ciało, nie być tu, wierzyć, że śpi i śni bardzo zły sen.
Nie. Wiedziałem, że to nie sen. Mój umysł był jasny. Drżałem na całym ciele. Nie zatykałem nosa. Pełnymi płucami wdychałem wymiociny i śmierć. Chciałem się udusić. Usiłowałem włożyć głowę do plastikowej torby leżącej przy trupach. Zdołałem jedynie rozwścieczyć żołnierza, który ogłuszył mnie kopniakiem w kark. Tracąc przytomność, przestałem czuć smród trupów. Nie czułem już nic. Byłem poza tym wszystkim. Obudził mnie cios kolby w piszczel.
Gdzie nas przywieźli? Było zimno. Może do kostnicy szpitala wojskowego w Rabacie? Nie oddzielili żywych od martwych. Jedni jęczeli, inni uderzali głową w mur, przeklinając przeznaczenie, religię, wojsko i słońce. Mówili, że zamach stanu nie powiódł się z powodu słońca. Było zbyt silne, zbyt jasne. Inni krzyczeli: „Jaki zamach stanu? We krwi mamy nasze hasło: Allah, Ojczyzna, Król”. Powtarzali je jak litanię, która miała odkupić ich zdradę.
Milczałem. Nie myślałem o niczym. Próbowałem roztopić się w nicości i niczego już nie słyszeć ani nie czuć.3
W baraku B mieszkało nas dwudziestu trzech, każdy w swojej celi. Poza dziurą wykopaną w ziemi, do której załatwialiśmy potrzeby, była tam jeszcze szpara nad metalowymi drzwiami, przez którą wpadało powietrze. Nie mieliśmy już imion, przeszłości ani przyszłości. Odarto nas ze wszystkiego. Zostały nam skóra i głowa. Nie wszystkim. Numer 12 pierwszy stracił rozum. Bardzo szybko zobojętniał. Przeskoczył kilka etapów. Zstąpił w otchłań cierpienia, zostawiając głowę lub to, co z niej zostało, przy drzwiach obozu. Niektórzy twierdzili, że widzieli, jak robił gest, jakby odrywał głowę i schylał się, żeby ukryć ją między dwoma wielkimi kamieniami. Wszedł wolny. Nic go nie mogło dosięgnąć. Mówił sam do siebie, nigdy nie przestawał. Nawet kiedy spał, jego usta wciąż bełkotały niezrozumiałe słowa.
Odmawialiśmy zwracania się do siebie inaczej niż po imieniu lub nazwisku, co było zakazane. Numer 12 miał na imię Hamid. Był szczupły i bardzo wysoki, o matowej cerze. Jego ojciec, adiutant, stracił rękę w Indochinach. Armia pokryła koszty kształcenia dzieci, z których wszystkie zostały wojskowymi. Hamid chciał być pilotem rejsowym i marzył o opuszczeniu wojska.
Tego dnia nie sposób go było uciszyć. Jego szaleństwo trochę nas uspokajało. Wtedy mogliśmy jeszcze jakoś reagować, oczekiwać logicznego wywodu, słów, które skłoniłyby nas do namysłu, rozbawiły lub nawet dały nadzieję. Wiedzieliśmy, że Hamid gdzieś odszedł. Opuścił nas. Nie widział nas już ani nie słyszał. Mówił ze wzrokiem utkwionym w sufit. W pewnym sensie tak właśnie mogliśmy wyglądać w przyszłości, nawet jeśli dostatecznie często powtarzano nam, że przyszłości dla nas nie ma. Może lekarze naszpikowali go narkotykami, od których zwariował, a potem przysłali, żeby pokazać, co mogło się przydarzyć i nam. To niewykluczone, gdyż w ciągu tych miesięcy spędzonych pod ziemią, kiedy poddawano nas wszelkim rodzajom tortur, jedni stracili życie, a inni, jak Hamid, rozum.
Jego głos rozbrzmiewał w ciemnościach. Od czasu do czasu rozpoznawaliśmy słowo lub nawet zdanie: pająk, podrzutek, pasja, prawdopodobnie, popelina, popychany, przycisk, pardzo plady, pomrzeć z pólu i pragnienia… To był dzień litery P.
Strażnicy, chcąc nas rozzłościć, pozwolili mu mówić, żeby jego towarzystwo stało się dla nas jeszcze bardziej męczące. Aby nie dać im satysfakcji, Gharbi, numer 10, zaczął recytować Koran, który znał na pamięć. Nauczył się go w szkole koranicznej, jak większość z nas, tyle że on przygotowywał się do funkcji wojskowego muftiego. Wziął nawet kiedyś udział w konkursie recytatorskim i zdobył trzecią nagrodę. Był dobrym muzułmaninem, nie zaniedbywał modlitw i przed snem zawsze czytał kilka wersetów. W szkole oficerskiej nazywano go Ustaz, to znaczy Mistrz.
Kiedy Ustaz zaczął recytować Koran, głos Hamida stopniowo cichł, aż w końcu zupełnie zamilkł. Można by pomyśleć, że lektura świętej księgi przynosiła mu ulgę lub przynajmniej odraczała szaleństwo. W chwili gdy Ustaz skończył, wypowiadając formułę: „I tak słowo Boga Wszechmogącego jest Prawdą”, Hamid na nowo podjął swój obsesyjny, gwałtowny, chaotyczny monolog. Nikt nie ośmielił się interweniować. Musiał wyrzucić z siebie wszystkie arabskie i francuskie słowa. W ten sposób odchodził, odcinał się od nas i przywoływał śmierć. Przyszła po niego, kiedy wpadł w trans i parę razy uderzył głową o ścianę. Wydał przeciągły krzyk, a potem nie słyszeliśmy już ani jego głosu, ani oddechu. Ustaz wyrecytował pierwszą surę Koranu. Raczej zaśpiewał. To było piękne. Cisza, jaka zapanowała, była niezwykła.
Zdecydowaliśmy, że Ustaz będzie negocjował ze strażnikami warunki pogrzebu Hamida. Było to trudne i trwało długo. Należało zwrócić się do komendanta obozu, który czekał na rozkazy ze stolicy. Chcieli rzucić ciało do fosy bez obrządku, bez modlitwy, bez lektury Koranu. Naszym pierwszym aktem oporu stało się żądanie godnego pochówku dla jednego z nas. Było nas dwudziestu dwóch żywych zgromadzonych wokół ciała, którego głos rozbrzmiewał nam jeszcze w głowach. Powołaliśmy się na muzułmańską tradycję, która potępia odraczanie pochówku, bo słońce może tylko raz zajść nad ciałem zmarłego. Trzeba się było spieszyć, zwłaszcza że potworny upał – był wrzesień – mógł prędko naruszyć ciało.
Pogrzeb odbył się nazajutrz rano. Mimo okoliczności czuliśmy się szczęśliwi. Po czterdziestu siedmiu dniach przebywania w ciemnościach znów ujrzeliśmy światło. Mrużyliśmy oczy, niektórzy płakali. Ustaz, który prowadził ceremonię, poprosił o wodę do obmycia ciała i całun. Jeden ze strażników, wyraźnie poruszony, przyniósł kilka baniek z wodą i całkiem nowe białe prześcieradło.
Wszyscy korzystali z okazji i próbowali zlokalizować miejsce, w którym się znaleźliśmy. Szukałem jakichś punktów orientacyjnych. Nasz barak otaczały grube mury wysokie na co najmniej cztery metry. Jedno było pewne: nie przebywaliśmy w pobliżu morza. Wokół wznosiły się góry. Nie było drzew. W dali koszary. Nicość i pustka. Nasze więzienie w połowie było pod ziemią. Strażnicy mieszkali zapewne w dwóch niewielkich barakach kilkaset metrów od miejsca, gdzie właśnie grzebaliśmy Hamida.
Przez prawie godzinę szeroko otwierałem oczy, a nawet usta, by wchłonąć jak najwięcej światła. Nawdychać się jasności, zgromadzić jej zapas, zachować jako schronienie i przypominać sobie o niej za każdym razem, gdy ciemność zbyt mocno zaciąży na powiekach. Zdjąłem koszulę, żeby skóra nasączyła się światłem i zagarnęła go jak najwięcej. Strażnik kazał mi się ubrać.
Wieczorem było mi wstyd, że przy okazji pogrzebu towarzysza poczułem radość. Czy byłem aż tak bezlitosny i potworny, by czerpać korzyść ze śmierci jednego z nas? Prawda była gorzka i okrutna. Czy jeżeli dzięki śmierci sąsiada będę mógł choć przez parę chwil oglądać słońce, mam prawo mu jej życzyć? Nie ja jeden o tym myślałem. Dris, numer 9, miał odwagę powiedzieć to na głos: pogrzeb stał się dla nas okazją, żeby wyjść na zewnątrz i zobaczyć promień światła. To była rekompensata, spełnienie skrytej nadziei, o której rozmyślaliśmy, ale o której nie śmieliśmy mówić.
I tak śmierć zmieniła się w zachwycający promień słońca. Bo przecież zostaliśmy tu wtrąceni, by umrzeć. Zadaniem strażników było utrzymywanie nas możliwie jak najdłużej w stanie przedśmiertnym. Nasze ciała miały ulegać stopniowemu rozkładowi. Trzeba było rozłożyć cierpienie w czasie, pozwolić mu rozchodzić się powoli, tak by nie zapomniało o żadnym organie, żadnym skrawku skóry, by wędrowało od palców u nóg aż po włosy, krążyło między zagłębieniami, zmarszczkami, wbijało się w ciało jak igła w poszukiwaniu żyły, w którą wpuści jad.
Niech przyjdzie śmierć! Niech pozostali przy życiu dzięki niej zobaczą dzień! Odniosła już pierwszy sukces. Hamid podarował nam haust światła. To był pożegnalny prezent od niego. Odszedł prawie bez bólu.
Po roku spędzonym w tej norze każdego z nas prześladowało pytanie: Na kogo teraz kolej?. Zastanawiałem się. Dris cierpiał na chorobę mięśni i kości. Nie powinien był należeć do naszej jednostki. Mieliśmy nawet zostawić go w szpitalu wojskowym w Rabacie. Dowódca zapomniał. Przeznaczeniem Drisa była śmierć w tym więzieniu pod ziemią. Jego wychudłe nogi zgięły się i przywarły do piersi. Wszystkie mięśnie zanikły. Nie był w stanie podnieść ręki. Strażnicy zgodzili się, żebym go karmił i pomagał załatwiać potrzeby. Nie mógł już gryźć. Żułem chleb i podawałem mu małymi porcjami, które popijał łykiem wody. Zdarzało mu się źle przełknąć i nie móc odkrztusić. Wtedy pochylał się, wkładał głowę między nogi i turlał się po ziemi, żeby woda spłynęła do przełyku. Schudł tak bardzo, że przypominał oskubanego ptaka. Nie widziałem dobrze jego oczu. Musiały być przezroczyste, puste. Spał przykucnięty, z głową opartą o mur i rękami wciśniętymi pod stopy. Dużo czasu zajęło mu znalezienie pozycji, w której mógł zasnąć, nie czując zanadto bólu stawów. Powoli tracił mowę. Trzeba było zgadywać, co bełkocze. Wiedziałem, że prosi o śmierć. Nie mogłem mu pomóc. Gdybym miał małą niebieską pigułkę, pewnie bym mu ją dał, żeby go uwolnić. Pod koniec odmawiał jedzenia. Czułem, że w jego oczach zamieszkała śmierć. Próbował mi coś powiedzieć, chyba jakąś liczbę. Wydawało mi się, że chodzi o liczbę czterdzieści. Podobno śmierć potrzebuje czterdziestu dni, aby opanować całe ciało. W jego przypadku zabrała je dość szybko.
Myłem go z wielkim trudem. Podwinięte kolana zrobiły wgłębienie w klatce piersiowej. Żebra wcisnęły się w stawy. Nie sposób było rozprostować rąk ani nóg. Jego ciało zmieniło się w kościsty kłębek. Ważył chyba mniej niż czterdzieści kilo. Stał się małą dziwną rzeczą. W zdeformowanym przez chorobę ciele nie było już nic z człowieka. Zanim skończyłem go myć, odepchnęli mnie dwaj strażnicy, którzy włożyli ciało na taczki i odjechali, odprowadziwszy mnie do celi. Odebrało mi mowę. Zniknęli, a ja nie zdążyłem powiedzieć słowa.