- nowość
- W empik go
To po diable - ebook
To po diable - ebook
Svietlana Bringer ma niezły charakterek, ogniście rude włosy i nosi suknię panny młodej na ślubie swojego najlepszego przyjaciela. Jakby tego było mało, na tym samym ślubie próbuje ją zabić przyzwany demon. Kto go wynajął? Dlaczego dostał zlecenie właśnie na Swietkę? Przecież ona nic nie znaczy…
Odświeżenie kontaktu z rodziną po dłuższej przerwie często oznacza problemy, a poszukiwanie odpowiedzi przypomina mieszanie patykiem w szambie, które regularnie wyrzuca z siebie co ciekawsze kawałki przeszłości. A kiedy wreszcie wszystko układa się w sensowną całość, okazuje się, że to dopiero początek iście diabelskiego planu.
Jakub Ćwiek rozpoczyna nowy cykl od mocnego uderzenia i zaprasza nas na autostradę do piekła. Oddaje przy tym głos swojej bohaterce, która zupełnie szczerze i otwarcie snuje tę opowieść pełną zwariowanej akcji, grozy i humoru.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-675-9 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta historia rozpoczyna się właśnie tu, gdzie wiele innych opowieści się kończy. Przed przepięknym leśnym ołtarzem, w obliczu rozemocjonowanej rodziny i bliskich. Ja w białej, ślubnej sukni patrzę właśnie na pana młodego, którego długo uważałam po prostu za najlepszego przyjaciela, ale niedawno moje uczucia do niego radykalnie się zmieniły. Idealny finał romantycznej komedii, prawda?
Otóż żaden finał, tylko początek. Bo to nie jest ani moja rodzina, ani mój ślub, a do tego stojącego naprzeciw odświętnie ulizanego bęcwała Wojtka czuję aktualnie jedynie nienawiść. No, może z delikatną, aromatyczną nutką wzgardy.
Bo – i niech to dobrze wybrzmi! – cała ta niezręczna sytuacja, w której się teraz znaleźliśmy i za sprawą której ja wyglądam jak wściekła beza, a wszyscy zgromadzeni na krzesełkach patrzą na mnie, jakbym była pijanym jednorożcem zżerającym na oczach dzieci urodzinowy tort sześciolatka, wzięła się stąd, że Wojtek nie potrafi być asertywny wobec swojej narzeczonej Jagny. A ona z kolei… no cóż, najwyraźniej jest walnięta.
Tak, wiem, że teraz brzmi to jak kompletny chaos. Obiecuję, że z czasem zrobi się czytelniej, ale na razie muszę to z siebie wyrzucić. Więc po prostu dajcie mi ten rozdział, dobra?
Z Wojtkiem znamy się, od kiedy byliśmy dziećmi. To naprawdę jest mój najlepszy przyjaciel. Kiedyś powiedziałabym, że jeden z dwóch, ale Sammy’ego nie widziałam już wieki, a podobno wszyscy się nieustannie zmieniamy, więc trudno powiedzieć, czy jeszcze się liczy. Z Wojtkiem trzymamy się razem od drugiej klasy podstawówki. Potem to samo liceum i studia w tym samym mieście. On psychologia, ja… tu i tam.
O! Właśnie mi się przypomniało, że to w sumie on doradził mi to, co właśnie robię, czyli porządkowanie myśli i wspomnień przez opowiadanie wszystkiego wymyślonej publice, jakby to był jakiś stand-up czy TEDx. Szczerze mówiąc, nie wiem nawet, czy sam to wymyślił, czy to faktycznie jest składowa jakiejś eksperymentalnej psychoterapii, ale podobno pomaga. Nie, wróć! Inaczej. Mam go aktualnie na wyciągnięcie ręki, ale zamiast zabić, stoję tu i gadam do siebie… Znaczy do was. Więc komuś to już na pewno pomogło. Przynajmniej na ten moment.
No, ale do brzegu. Jagnę, czyli swoją lada chwila żonę, Wojtek poznał dwa lata temu, gdy był na trzecim roku, a ona na drugim. I szczerze mówiąc, odetchnęłam trochę, bo naprawdę już kogoś potrzebował. Najpierw w ogóle ubzdurał sobie, że się kocha we mnie. Ale to szybko sobie przegadaliśmy, jeszcze w drodze na SOR, gdzie mnie wiózł, bo na tego newsa ze śmiechu mało nie udławiłam się wafelkiem. Potem wjechały randki z Tindera i… Dobra, nie teraz, to temat na zupełnie inną opowieść. Ale na razie powiem tyle, że za względnie udane oboje uznajemy te, na które zmatchowane dziewczyny przyszły po prostu za darmo zjeść.
Jagnę natomiast poznał na Pol’and’Rocku. Wojtek opowiada, że była wtedy przebrana za stokrotkę, to znaczy miała taką niby kominiarkę z wielkimi materiałowymi płatkami wokół twarzy i zielone szorty ogrodniczki. Szukała kogoś, kto by ją wziął na ramiona na koncercie Majki Jeżowskiej, żeby mogła z odpowiedniej wysokości drzeć się, jak to woli swoją mamę. Był najbliżej, zgodził się, a potem, jeszcze tego samego wieczora odkryli wzajemnie, że ona miała na sobie stringi stylizowane na maskę z Deadpoola, a on wytatuowaną na plecach ostatnią stronę komiksu Zabójczy żart. Więc sami rozumiecie, byli dla siebie wręcz stworzeni.
Szybkie przewijanie, żeby nie zanudzać, i jesteśmy dwa lata później na jednym takim naprawdę dużym festiwalu fantastyki, gdzie był naprawdę wypasiony konkurs strojów, w którym te dwa gołąbeczki wzięły udział. Wojtek przebrał się za to groźne, łażące drzewo z Wiedźmina. A ona była tą… no nie pamiętam, jak się nazywała ta młoda laska wiedźminka. Kojarzycie, nie?
Mieli się pokazać, a potem wspólnie odegrać scenkę jakiejś walki, aż tu Wojtek nagle – jeb – i z dziupli na piersi wyciąga pierścionek. Klęknąć nie dał rady, bo wiadomo, był pieprzonym drzewem, a tego, co wtedy mówił, to pewnie nawet on nie słyszał, taki się zrobił jazgot. Ale Jagna się domyśliła i ze szczęścia wskoczyła na to półklęczące przed nią głupie drzewo z takim impetem, że oboje polecieli ze sceny. Zresztą poszedł viral w sieci, to sobie możecie zobaczyć. To znaczy moglibyście, gdybyście istnieli… Nieważne…
I żeby nie było wątpliwości. Naprawdę cieszę się ich szczęściem. Jagna, oprócz tego, że jest jebnięta, to jest naprawdę w porządku, a w tym moim głupku z jakiegoś powodu zakochana po uszy.
No i jest też, co nie bez znaczenia, naprawdę przepiękna. Ale tak naprawdę! Z tą swoją pociągłą twarzą, wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi, prostym, wąskim nosem i pełnymi ustami wygląda jak Angelina Jolie z tego swojego wczesnego filmu o hakerach. Tylko ładniej.
I te oczy! Tak wielkie, że gdyby teraz ktoś mi powiedział, że matka Bambiego tak naprawdę wcale nie zginęła, tylko puściła się z ojcem Jagny, to zero zdziwienia!
Niektórzy mówią, że jesteśmy do siebie podobne. Faktycznie mamy podobną budowę ciała i zbliżony kształt głowy, ale różnica między nami jest mniej więcej taka, jak między zdjęciem zrobionym po pierwszym w życiu treningu rumby, a fotką wrzuconą na insta, gdy chcesz pokazać byłemu, co stracił. Jagna jest…
Dobra, pewnie już się domyślacie. Trochę na nią lecę. A nawet trochę bardziej. W sumie to na tyle, że swego czasu, zaraz gdy Wojtek ją pierwszy raz przyprowadził, odbyłam sama ze sobą poważną rozmowę. A potem jeszcze jedną, gdy wyszło, że przy okazji pierwszej nie wykazałam się wystarczającą stanowczością. Wtedy postanowiłam też, że muszę się wyprowadzić z naszego wspólnego mieszkania, co zresztą i tak pomogło tylko trochę. Ale od razu powiem, że nie, to również nie będzie taka historia.
Wróćmy teraz do miejsca, w którym jesteśmy, czyli polanki, ołtarza, ślubu i przede wszystkim cholernej białej sukienki, którą mam na sobie, a przez którą siedząca naprzeciwko niemal stuletnia staruszka o śniętych oczach wigilijnego karpia i skórze, jakby kto kości dla psa oblekł w papier śniadaniowy, patrzy na mnie, jakbym to ja, a nie ona była teraz o krok od trumny.
No więc ja w tej sukience wzięłam się stąd, że każde z młodych mogło mieć jedno życzenie. I Jagna zażyczyła sobie ślub na polance w lesie. Widziała to za dzieciaka w którejś wersji Robin Hooda i podobno już wtedy obiecała sobie, że tak właśnie wyjdzie za mąż.
Znalazła taką polankę, potem z ojcem i wujkami zbudowała ołtarz i ławki, a nawet, co wydawało się najtrudniejsze, załatwili urzędnika, który zgodził się przeprowadzić ceremonię. Bo tak się składa, że ojciec Jagny, oprócz tego, że romansuje z disneyowskimi łaniami, jest też… jakby to ująć, żebyście się od razu do niego nie uprzedzili… dość przekonującym człowiekiem. Zresztą siedzi tam, widzicie? To ten umięśniony typ w szarym garniturze, z łbem podgolonym po szlachecku, jak zwykł się nosić mój ojciec, ale też z tatuażami na szyi i dłoniach, na co mój stary nigdy by się nie zdecydował. Siedzi obok tej pompowanej lali w przykrótkiej kiecce i uśmiecha się do mnie. Nie obleśnie jak pozostali, ale porozumiewawczo. Mamy to samo w oczach i w głowie, on to jakoś podświadomie wie.
Ale do rzeczy. Ślubnym życzeniem Jagny był ołtarz w lesie, a Wojtek zażyczył sobie, żeby świadkowie byli w superbohaterskich kostiumach.
Tu szybko pojawiły się komplikacje. Starszy brat Jagny, Olo, który na tę uroczystość dostał kilkudniową przepustkę z zakładu karnego w Brzegu, był, delikatnie mówiąc, niepocieszony. Powiedział, że on z siebie pajaca robił nie będzie, a jakby się kto spod celi dowiedział, że na weselu siostry paradował w obcisłych getrach, to on by musiał resztę odsiadki spędzić w izolatce, w metalowych majtach.
Ostatecznie stanęło na tym, że był w swoim garniturze, ale bez krawata, a spod rozpiętych guzików białej koszuli wystawała mu obcisła niebieska koszulka ze znakiem Supermana.
Ja postarałam się bardziej. W końcu to najlepszy przyjaciel, nie? Przejrzałam więc trochę komiksów, obejrzałam kilka filmów i wreszcie odezwałam do jednej z tych dziewczyn od profesjonalnego robienia kostiumów. Zapłaciłam jej ogromne pieniądze, ale zamówiłam robiony na wymiar, lateksowy kostium Czarnej Wdowy. Jestem ruda jak ona, mam krótkie włosy, a jeśli wszyć coś w biuście, to nawet sylwetka się zgadza. Uznałam, że będzie idealnie.
No i faktycznie było. Wojtek, któremu się pokazałam, powiedział, że wyglądam fantastycznie, kilku innych facetów wodziło za mną wzrokiem jak obrazy w starym zamku, więc uznałam, że misja wykonana. Miałam się natomiast nie pokazywać Jagnie, która podobno przechodziła aktualnie jakiś mały kryzys.
A, ważna rzecz! Polanka, choć wizualnie idealna, miała jedną wadę – mieściła się mianowicie w ścisłym rezerwacie przyrody z zakazem wjazdu pojazdów silnikowych. Co było problematyczne o tyle, że było to kilka kilometrów od hotelu i stodoły przygotowanej na późniejsze balety. Ostatecznie ojciec Jagny załatwił tak, że pozwolono na wjazd jednego samochodu – biało-złotego rolls-royce’a ze złożonym dachem dla młodych, a resztę gości dowieziono na miejsce za pomocą wozów konnych, które potem odjechały, bo były potrzebne do jakichś dożynek czy coś. Miały wrócić po uroczystości.
Z Jagną, która dotarła tu pierwsza i dla której postawiono nieopodal kilka parawanów, żeby mogła do ostatniej chwili pozostawać ukryta przed gośćmi, zobaczyłam się dopiero, gdy te wozy sobie pojechały, a spora część starszych gości z obu rodzin zdążyła się już zjednoczyć przeciwko, tu cytat: „tej zdzirowatej atencjuszce w lateksie”. Atencjuszka. Kto jeszcze tak mówi?
Jagna zawołała mnie po coś za pośrednictwem swojej kuzynki makijażystki. Powiedziała, że to pilne, więc przyszłam, zapukałam w materiał i powiedziałam, że to ja. Poprosiła, żebym weszła, więc tak zrobiłam. I zamarłam.
Stała do mnie tyłem, a frontem do przywiezionego jej podłużnego lustra. Przyglądała się swojemu odbiciu. A miała czemu się przyglądać, bo przysięgam na co chcecie, wyglądała absolutnie zjawiskowo. Wszystko w niej było oszałamiające! Od delikatnego diademu na wysoko upiętych włosach, przez twarz z idealnie dobranym makijażem, smukłą szyję i odsłonięte ramiona delikatne jak na rzeźbach Berniniego, doskonale dobrany gorset z subtelnym wzorem, aż po rozkloszowany dół, wręcz stworzony, by mogła w nim wirować niczym naćpany derwisz. To był totalnie trzeci moment, kiedy zaczęłam odbywać ze sobą tę bardzo poważną rozmowę, choć wiedziałam, że tym razem na gadaniu pewnie się nie skończy. Szykowałam się już nawet do zgotowania sobie samej prewencyjnego łomotu, gdy nagle dostrzegłam, że jednak nie wszystko było w niej takie oszałamiające.
Mina Jagny pasująca teraz do reszty niczym plaster z Goofym naklejony na uśmiech Mony Lisy wyrażała niesmak i dezaprobatę. Z tą właśnie miną mnie zobaczyła.
– Wow, co ty masz na sobie, Swietka?!
Pomyślałam, że może stres ją zżarł i zapomniała, więc zaczynam tłumaczyć, a ona na mnie jak na idiotkę.
– Przecież pamiętam – mruknęła. – Pytam, skąd masz tak zajebisty kostium?
Oczywiście nie o to zapytała, ale niech jej będzie, to w końcu jej dzień. Więc zaczęłam tłumaczyć, opowiadać o tej lasce, co na wymiar, o szukaniu wzorów i że jak chce, dam jej namiar. Ale ona już tylko kręciła głową.
– Podejdź – bardziej poleciła, niż poprosiła.
No to podeszłam i stanęłam tak pół kroku za nią, a ona wtedy pochyliła głowę.
– A teraz rozepnij mi sukienkę.
Zamurowało mnie. Myślę sobie: kurwa mać, nie jest dobrze! Pewnie trafiłam z tym kostiumem na jakiś jej utajony fetysz i teraz będę musiała włożyć cały wysiłek w to, by być dobrym człowiekiem. A przecież nie jestem dobrym człowiekiem.
– Nie mogę – wydusiłam w końcu, jednocześnie dumna z siebie i skrajnie sobą rozczarowana. – Ja bardzo doceniam propozycję, ale Wojtek…
– Rozpinaj, mówię!
No to rozpięłam. Szybkim ruchem, jak się zrywa plaster, tnie mieczem w samurajskich filmach albo przekreśla wieloletnią przyjaźń. Na swoją obronę powiem, że natychmiast po tym geście cofnęłam się o krok, jakby… Nie, w sumie nie wiem, co miałoby się stać. Tymczasem Jagna już wyplątywała się z sukienki i po chwili stała przed tym lustrem w samej bieliźnie, białych pończochach i szklanych bucikach jak z Kopciuszka.
Przełknęłam ślinę, robiąc kolejny krok do tyłu, potem jeszcze parę, aż uświadomiłam sobie, że napieram łopatkami na parawan.
– Teraz ty się rozbieraj – rzuciła Jagna
Nie miałam się już gdzie cofnąć, więc po prostu tak stałam. No bo co innego miałam zrobić? Spełnić jej polecenie? Wyjść i odpuścić sobie ten przepiękny, zakazany widok? Żadnej z tych dwóch rzeczy bym sobie nie wybaczyła.
– Nie ma mowy, Swietka, żebyś poszła tak ubrana na mój ślub – stwierdziła. – To najpiękniejszy kostium, jaki widziałam. Jeżeli mam pójść do ołtarza, to właśnie w tym.
Przez kilka długich sekund moje ciało umiało jedynie mrugać, w końcu jednak przypomniało sobie również, jak się wybucha śmiechem. I nie ma w tym żadnej przenośni, bo ten śmiech był jak wyciśnięcie wielkiego pryszcza, który nagle eksplodował, wyrzucając z siebie, znaczy ze mnie, ni to ryk, ni to rechot, a do tego drobinki śliny.
Ale to nie był żart. Jagna patrzyła na mnie śmiertelnie poważnie.
– Rozbieraj się – powtórzyła cicho, gdy tylko się trochę uspokoiłam.
– Zwariowałaś. Przecież…
– Rozbieraj. – Zrobiła krok w moją stronę. Oczywiście poruszała się teraz jak pieprzony aniołek Victoria’s Secret!
– Jagna, ja wiem, że to wszystko stres – próbowałam tłumaczyć – ale masz taką piękną suknię…
Prychnęła.
– Wyglądam w niej jak lotka do badmintona.
– Wow, wymówiłaś to za pierwszym razem…
– Rozbieraj się, Swietka! Już.
To się nie dzieje, pomyślałam. To nie jest możliwe. Kumple Wojtka coś mi podali. Albo właśnie wszyscy razem kręcą jakiś prank. Wrzucą to potem do sieci i viralem zarobią na podróż poślubną. I niech im będzie, zasłużyli. Jeśli to żart, mieli mnie całkowicie!
Ale Jagna szła dalej, już była prawie przy mnie.
– Zdejmuj to!
– Ale widzisz, że to jest czarne, nie? – zaryzykowałam, bo cholera wie, taka jest idealna, to może chociaż jest daltonistką? W sumie nigdy nie gadałam z nią o kolorach.
– Swietka, ja nie żartuję. Chcę iść do ślubu w tym stroju i jeżeli zaraz tego nie zdejmiesz, to go odwołam.
Zatrzymała się tuż przede mną. Czułam jej oddech pachnący miętą i marakują, jej delikatne kwietne perfumy o nucie serca z pierwszych wiosennych pocałunków. Patrzyłam w te wielkie oczy i przypomniałam sobie, jak pierwszy raz zobaczyłam tego pieprzonego małego jelonka i jak bardzo chciałam mu wtedy pomóc, jak bardzo utulić.
Nie! – ryknęłam na siebie w swojej własnej głowie. Nie ma mowy! Pierdol się, Bambi, nic ci nie jestem winna!
Ten wewnętrzny krzyk odrobinę pomógł; odzyskałam trochę panowanie nad sobą.
– Jagna, opamiętaj się – wychrypiałam. – Nie pójdziesz przecież do ślubu w stroju – zrobiłam pauzę, by następne słowo podkreślić jeszcze mocniej – wdowy?
Uśmiechnęła się zawadiacko jak nic dobrego, jak od dziecka powinnam się uśmiechać ja.
– A założysz się? – zapytała.
Nie wiem, skąd znalazłam w sobie dość siły, ale wyrwałam się spod jej spojrzenia i wybiegłam stamtąd w nerwach. Oczywiście znowu zwróciłam uwagę rozsadzonych już gości, którzy pewnie zaczęli drugą turę uwag na temat zdzirowatej atencjuszki. Nie zważałam na to. Odnalazłam Wojtka i wzięłam go na bok, by szybko powiedzieć mu o wszystkim – no, prawie wszystkim – co się stało. A on, ta łachudra, zdrajca i pantoflarz, zaraz odwrócił głowę, żeby nie patrzeć mi w oczy, i powiedział, że wszystko wie, bo Jagna właśnie do niego zadzwoniła. Jeśli ona tak chce, oświadczył, to on zmienia swoje życzenie ślubne i bardzo mnie prosi, czy mogę to zrobić dla niego w jego dniu. Rozumiecie? Dla niego! W jego dniu!
Powiedziałam, że w porządku, ale wtedy uzmysłowiłam sobie chyba największy problem. Już się pewnie domyślacie. Jesteśmy przecież w lesie, bez transportu poza tym cholernym rollsem, którego nikt nie pozwoli mi tknąć. Urzędnik, nawet mimo perswazji ojca Jagny, ma bardzo ograniczony czas, a poza tym wszystko jest ustawione tak, by zmieścić się w fotograficznym golden hour. Nie było więc szans, bym zdążyła dotrzeć do hotelu i przebrać się w cokolwiek innego niż…
No to teraz już wszystko jasne.
Jagna w ogóle uznała, że to będzie świetny pomysł, bo sukienka na pewno pasuje na mnie jak ulał i będzie z tego anegdota na stulecia. Może i tak, tyle tylko, że na ten moment cała reszta gości, czyli drugi świadek i cztery rzędy tak zwanych bliskich i przyjaciół siedzących na rozkładanych krzesełkach, patrzy na nasze przebieranki jak na orgię w hospicjum. A ponieważ nie można się obrażać na młodych, bo im wolno, to wiadomo, kto kumuluje teraz na sobie wszystkie te złe emocje. Już chyba byłoby lepiej, gdybym wyszła tu w samej bieliźnie.
Zanim wszystko się zacznie, pozostaje jeszcze jedna kwestia do poruszenia: co to właściwie jest za historia? Wiemy już, że ani komedia romantyczna, ani tragiczna opowieść o miłosnym trójkącie. Na to pytanie odpowiem zatem tak: pamiętacie ten przesąd, że innym kobietom niż panna młoda nie wolno nosić bieli na ślubie, bo to przynosi pecha?
No to teraz patrzcie!Wszyscy goście są już na miejscu. No prawie, bo nie ma pana Olafa i pani Luizy – rodziców młodego, którzy utknęli na Maderze i uparli się, by kontynuować bez nich, skoro już wszystko jest gotowe. Parę osób to zaskoczyło, ale na pewno ani mnie, ani Wojtka. Jego starzy byli dziwni i to, że na ślubie jedynaka reprezentuje ich teraz tablet na kiju, wcale nie jest najbardziej popieprzoną akcją w ich wykonaniu.
Pozostali siedzą karnie i cierpliwie na rozkładanych krzesełkach ustawionych w cztery rzędy z przejściem pośrodku. Z przodu najbliższa rodzina, po lewej jej babcie, po prawej jego, jakieś ciotki z wąsatymi wujkami, kuzynki i kuzynowie, niektórzy z dziećmi. Z tyłu znajomi – ci z roku ubrani elegancko, a ci z konwentów poprzebierani w stroje elfów albo galowe mundury ze Star Treka, Stargate’a i Gwiezdnych wojen.
Za dębem wyznaczającym symboliczny koniec tej leśnej świątyni miłości stoi gruby DJ Piotrek, kuzyn Jagny. Ściska w ręku iPhone’a podpiętego do trzech zawieszonych na drzewach głośników bluetooth. Ma puścić kilka kawałków, ale tak naprawdę dla młodych liczy się tylko jeden, ten pierwszy – I Do It For You Bryana Adamsa z tego pamiętnego Robin Hooda, w którym był ślub na polance. Piotrka kusi za to Marsz imperialny. Widzę w jego oczach i niemal czytam w jego myślach, że przed tym aktem sabotażu powstrzymuje go tylko jedno wspomnienie: był z Jagną na próbowaniu tortu i poznał smak tego, który ostatecznie wybrano. Za nic nie chciałby, aby ten przysmak go dzisiaj ominął.
Miejski urzędnik, pan młody i ja, jego świadkini, stoimy już przy leśnym ołtarzu. Konstrukcja na pierwszy rzut oka przypomina śniegową rakietę, którą jakiś olbrzym wdepnął w kupkę świątecznych śmieci, a potem tu odstawił. Plątaninę gałązek utkano wstążeczkami, kwiatkami i choinkowymi lampkami o bulwiastych żaróweczkach. Kicz, ale młodym się podoba, więc daruję sobie głośne komentarze. Zresztą aktualnie skupiam się na pojedynku spojrzeń z urzędasem. Łypiemy na siebie z niechęcią, trochę jak rewolwerowcy na starym westernie. Co jest możliwe tylko dlatego, że ten drobny, łysawy typek z worami pod oczami i wąsem nikczemnego, francuskiego kucharza z kreskówki, gnący się pod ciężarem łańcucha z godłem, stoi na drewnianym podeście, co chwilowo sprawia, że dorównuje mi wzrostem.
W końcu zza drzewa wyłania się Olo, czyli świadek młodej – z gęby podręcznikowa recydywa z kaprawymi oczkami i popękaną bulwą zamiast nosa. Chowa telefon, drapie się po piersi i wielkim S wystającym spomiędzy rozpiętych guzików koszuli i pyta zniecierpliwiony, czy długo jeszcze. Może sobie na to pozwolić, bo wie, że na razie nie słyszy go ani ojciec, ani siostra. Gdy Wojtek odpowiada mu, że już, zaraz, krzywi się, po czym rozgląda się po publice za kuzynką młodego, Krysią. To ta, której wieczorowa sukienka swoją elastycznością i wytrzymałością zdaje się wyraźnie przekraczać plany demiurga krawca.
Nagle ktoś w tylnym rzędzie kicha i jak na sygnał rozlega się muzyka.
Ochrypły kanadyjski bard prosi, by ukochana zobaczyła w jego oczach, ile dla niego znaczy, Wojtek przy ołtarzu wstrzymuje oddech, a zza drzew wychodzi młoda prowadzona przez ojca. Ten potężny, ale jakże teraz wzruszony zbir zdaje się nie zważać, że córka ma na sobie wdzianko z sex-shopu. Prowadzi ją dumnie, dostojnie, a ona szczerzy śnieżnobiałe zęby, sprężynki rozpuszczonych teraz włosów podskakują w rytm kroków i ogólnie czuć bijące od niej szczęście.
Gdy docierają mniej więcej do połowy alejki, nagle zaczynam czuć coś zdecydowanie mniej przyjemnego. Siarczany odór jest odległy i słaby jak dawne, wyparte wspomnienie albo powidok koszmaru moment po przebudzeniu, więc w pierwszej chwili uznaję go za rodzaj zapachowego PTSD. Do niektórych urazy powracają w formie obrazów czy dźwięków, a ja w stresie czuję ostro kwaśną woń zgniłych jaj, dziękuję bardzo.
Patrzę po gościach i widzę, że to jednak nie tylko ja; oni też to czują. Ci mniej dyskretni od razu się krzywią, pociągają nosami i patrzą z wyrzutem na sąsiadów po lewej i po prawej w niezamierzonej parodii kościelnego gestu przekazania sobie znaku pokoju. Inni próbują trzymać fason, udawać, że cisnące się im do oczu łzy to narastające wzruszenie. Tak robią chociażby rachityczna babcia młodej czy Robert z czołem jak lotnisko przebrany za dostojnego elfa. Malwina, kuzynka Wojtka, ma twarz kompletnie zalaną rumieńcem. Przyjechała z pyzatym mężem i dwójką najbardziej rozwydrzonych smarków, jakich w życiu widziałam, i pewnie jest święcie przekonana, że za odór odpowiada któraś z jej latorośli.
– Co to jest za smród? – pyta nagle ojciec młodej.
Te słowa uświadamiają wszystkim, że cokolwiek sobie myślą o tych dziwnych młodzieżowych obrządkach, nie wszystko idzie tu zgodnie z planem. Ludzie zaczynają się rozglądać, podnoszą się z krzeseł, niektórzy schylają się i kopią trawę, szukając źródła smrodu.
Młoda ze środka alejki wymienia spojrzenia z młodym przy ołtarzu. Można odnieść wrażenie, że porozumiewają się telepatycznie, wzajemnie upewniając się, że to nie jest żaden wygłup. I że nieważne, jak to się dalej potoczy, przeżywają właśnie najpiękniejszy dzień w swoim życiu. Taki, o którym będą opowiadać cudowne anegdoty.
Ja już wiem, że tak nie będzie.
Wiem to, jeszcze zanim słyszę warkot, zanim dostrzegam iskry na trawie i kolor nieba nad nami, które robi zbyt żółte nawet jak na golden hour. Wystarczy mi ten nasilający się smród.
Robię krok do przodu, łapię Wojtka za ramię i mocno przyciągam go do siebie.
– Musisz mi teraz zaufać – cedzę mu prosto do ucha. – Musisz mi zaufać, bo inaczej wszyscy tu zginą.
Próbuje się odwrócić, ale mu nie daję, bo naprawdę nie ma już czasu na pytania, na miny ani cokolwiek innego. Być może nie ma już czasu nawet na to, co powiem, ale musimy spróbować.
– Zaraz cię puszczę, a ty biegniesz po Jagnę i jej starego – mówię szybko. – Musicie wsiąść do rollsa i uciekać, rozumiesz? Ojcu Jagny powiedz: „Radom dziewięćdziesiąt cztery”. Będzie wiedział.
A przynajmniej taką mam nadzieję, dodaję już w myślach. Bo to jedyne, co znalazłam w jego wspomnieniach, co może zadziałać tak, jak teraz potrzebuję. Najbliższe temu, co się zaraz stanie, choć jednocześnie tak bardzo odległe.
Mówię Wojtkowi jeszcze coś i robię wszystko, by nie potraktował tego jak żart. Jednocześnie czuję, że swędzą mnie dłonie i stopy, w żyłach robi się naprawdę gorąco. Warkot z oddali narasta, a od iskier tańczących na skraju polany tu i tam rozpala się ściółka. Niebo wygląda już niemal tak, jakby szła ku nam piaskowa burza. Czy tylko ja to widzę?!
– To pewnie bunkier! – woła nagle Olo. Zaczyna niepewnie, ale gdy wypowiada to zdanie, nabiera co do niego przekonania. – Ludzie, pod polaną jest bunkier. Wyjebało w nim butle z trującym gazem!
Teoria trafia na podatny grunt i natychmiast wywołuje panikę. Goście do tej pory garbili się jak grzybiarze, szukając pod krzesłami zbuków, a teraz gnają w panice w stronę lasu. Ktoś kogoś nadepnął, ktoś wraca po babcię, ojciec młodej z zaciśniętymi zębami i pięściami szuka ofiary, bo przecież gazowi z bunkra nie przypierdoli.
A ja wiem, że słowa, które właśnie padły, nie należą do Ola. To nie są jego myśli i lęki. On je tylko wyrecytował, zupełnie jakby czytał z ukrytego w głowie promptera, właśnie po to, by wywołać panikę, by ludzie rzucili się w stronę drzew. A to znaczy, że jest dużo, dużo gorzej, niż myślałam.
– Leć po nich! – krzyczę, puszczając ramię Wojtka. – Już!
Wojtek zrywa się do biegu. Może robi to dlatego, że kiedyś kilka razy ratowałam mu tyłek, a może dlatego, że nigdy go nie okłamałam. W każdym razie nie odwraca się, nie dopytuje. Jestem pewna, że cicho powtarza słowa, które łudzę się, że będą hasłem do umysłu niedoszłego teścia. Radom dziewięćdziesiąt cztery. Mam nadzieję, że zdążę zobaczyć, czy to zadziała.
Ale wtedy właśnie z lasu w kłębach czarnego, śmierdzącego dymu wypadają pierwsze bestie. Pierdolone ogary piekieł. Wyglądają jak charty wielkości panter, które ktoś odarł ze skóry, a potem pomalował czarną, olejną farbą. Zaraz jednak widać, że to czerń ogniskowego żaru, bo w ruchu, w pędzie powietrza rozpalają się od środka, tak że w ognistym blasku, jak na rentgenie, widać im kości i ścięgna. Ich pyski pełne są krótkich zębów ostrych jak pale w wilczych dołach, a ślepia to mieniące się w zachodzącym słońcu szklane kulki, w których chlupocze krew. Pędzą prosto na uciekających gości i nim minie sekunda, ścierają się z nimi. Wpadają między nich, obalają masywnymi cielskami, rzucają się do gardeł, brzuchów, twarzy. W powietrze tryskają pierwsze fontanny tętniczej krwi. Słychać warkot, trzask kości i wrzaski przechodzące w przeraźliwy gulgot. Istna kakofonia krwawej rzezi.
Patrzę na to wszystko i nawet nie myślę, by komukolwiek tam pomagać. Na to jest już za późno. Zamiast tego szybko szacuję, ile czasu jeszcze zostało młodym. Nie ma ich w alejce, więc to już plus. Posłuchali! Jeśli są już przy samochodzie, zaraz muszę do nich dołączyć. Już mam się odwrócić, ale w tym momencie wyczuwam ruch po prawej i robię unik.
Olo uzbrojony w ostro zakończony kij chybia moją twarz o centymetr. Odruchowo łapię za ten patyk lewą ręką i szarpię, unosząc prawy łokieć. Bulwiasty nos nadziewa się na niego i tyle wystarczy, by twarz Ola zapadła się do środka niczym słabo napompowana piłka. Puszczam patyk, a ciało leci bezwładnie na ziemię.
Wtedy ogary zauważają i mnie. Najpierw jeden, bez ucha i z poharatanym pyskiem, unosi łeb znad parujących jelit DJ-a Piotrka. Węszy przez sekundę, aż wreszcie skupia na mnie swoje czerwone ślepia. Nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, ale w jakiś sposób daje sygnał pozostałym, bo i one odwracają ku mnie łby. Jest ich łącznie sześć.
Może chodzi im tylko o mnie, myślę. Nie z nadzieją, bo od dziecka wiem, czym ona jest i do czego służy. Ale to by miało najwięcej sensu. Ktokolwiek wysłał tutaj te stwory, nie mieli dla niego znaczenia ludzie jak Wojtek, Jagna czy jej ojciec. No, chyba że…
Za sobą słyszę odpalony silnik rolls-royce’a, ale jeszcze za wcześnie na optymizm. Wojtek musi pamiętać o moim ostatnim poleceniu. Jeśli nie, to wszystko będzie jak krew w piach.
Nie mam już czasu o tym myśleć, bo dwie pierwsze bestie zrywają się nagle i rzucają ku mnie, szczerząc zębiska. Gdy są już względnie blisko, jeden ogar skacze ku mojej szyi, a drugi pochyla łeb, by zaatakować od dołu.
Ktoś je dobrze wyszkolił, myślę i skracam w głowie listę podejrzanych. Szykuję się do ciosu, wiedząc, że mnie to zaboli, ale nie mam wyjścia. Nie mogę zrobić uniku, bo wtedy bestia przeleci dalej i będę ją miała za plecami. A gdy wezmą mnie w krąg, jest po mnie. Dlatego czekam, aż rozwarty pysk wejdzie mi w zasięg, i uderzam prosto w tę krwawą, okoloną zębiskami czeluść, zanim kłapnie.
Czuję, jak kły tną mi skórę, ale moja pięść wchodzi daleko, głęboko, jakbym próbowała zrobić z ogara rękawiczkę. Jednocześnie skręcam się i kopię tego, który szedł dołem. Biała suknia trochę krępuje mi ruchy, ale kopniak sięga celu. Rozlega się trzask i coś jakby pisk, po czym bestia wzbija się w powietrze i leci na pobliskie drzewo. Uderza w nie z taką siłą, że gdyby nie było starym dębem, pewnie by się złamało. Mimo to ogar podnosi się zaraz, lekko tylko oszołomiony.
Łapię prawą ręką za kark tego, który mnie trzyma, i zdzieram, jakbym odrywała rękaw. Ostre zęby tną mi skórę i mięśnie, ale to nawet dobrze, bo wiem, że bestię to parzy, a mnie tylko bardziej rozwściecza. Zrywam go z siebie, oburącz łapię za szczęki i rozwieram, jak się rozkłada wnyki. Puszczam truchło na ziemię, a spojrzeniem rzucam wyzwanie pozostałym.
– No dalej, kundle – cedzę. – Nie zawiedźcie swojego pana.
Słyszę huk wystrzału, ale nie odwracam głowy, bo kątem oka widzę, że rolls-royce wyjeżdża z polanki. Za kierownicą siedzi Jagna, Wojtek zajmuje się dwójką dzieci kuzynki, a jego niedoszły teść z tylnego siedzenia ostrzeliwuje dwa ogary, które poszły za nimi.
Oczywiście, że ten typ wziął ze sobą spluwę na ślub córki! Aż dziw, że nie ma też kota i czerwonej róży w butonierce. A ja, zamiast myśleć o takich głupotach, powinnam się pospieszyć, bo inaczej cała ta ucieczka i strzelanie na nic się nie zdadzą. Nie ma takiego samochodu na ziemi, który przegoniłby rozpędzonego ogara rodem z piekła. A już na pewno nie jest nim zabytkowy rolls na leśnych wertepach.
Wtedy właśnie go słyszę. Donośny dźwięk brzmiący jednocześnie jak posępny dzwon dochodzący z głębi ciemnej doliny i pomruk zbliżającej się burzy.
Teraz cała łąka skrzy już wyładowaniami. Słyszę, jak zapalają się od nich liście i szyszki, jak pancerzyki chrząszczy pękają pod wpływem gorąca. Niebo nie jest już ani trochę żółte. Teraz to brudny, zapylony pomarańcz, łuna nad lasem, który jeszcze nie płonie. Ale to tylko kwestia chwil.
Dzwon wciąż bije w oddali, ale inny dźwięk, do tej pory niesłyszalny, teraz odzywa się z całkiem niedaleka. Ciężki tętent gnającego ku mnie potężnego konia.
Klnę, bo wiem, co to oznacza. I niemal w tym samym momencie ogary rzucają się na mnie. Skaczą wszystkie trzy na raz, ale tym razem sytuacja się zmieniła, bo właśnie zyskałam pewność, że to, co się dzieje, nie jest próbą wywabienia mnie z ukrycia. Ktokolwiek mnie szuka, wie dokładnie, gdzie jestem, i nie bawi się w załatwianie sprawy po cichu. On pierwszy łamie odwieczne zasady, więc ja nie muszę się z niczym ukrywać. Ani tym bardziej hamować.
Przewracam oczami, co minimalnie spowalnia czas. Krew z mojej rozoranej ręki zaczyna skwierczeć, a usta same formują się do krzyku. Zbieram go w sobie z każdej cząstki mojego ciała i wyrzucam z siebie w nagłym skurczu przepony.
Uwięziony ryk tysięcy potępionych. Bezgraniczne cierpienie w najczystszej, niczym nieskażonej postaci. Pierdolona bomba atomowa.
Podmuch jest tak silny, że lecące z impetem ogary zatrzymują się w powietrzu. Widzę, jak złazi z nich czarna skóra, drą się mięśnie, rozpadają kości. Wraz z nimi w pył rozwiewają się krwawe ochłapy weselnych gości.
Dość! – mówię sobie, ale sama nie chcę się słuchać. Wyrzucenie z siebie tego jest takie wyzwalające, takie wspaniałe, takie…
Zabójcze!
Wreszcie zmuszam się, by przestać, i gdy tylko to robię, świat wokół znowu przyspiesza, a ja padam na ziemię jak podcięta. Wciąż słyszę tętent i widzę, jak w oddali drzewa kładą się pokotem. Wiem, że to już kwestia chwili i gdy tylko ten przeklęty czarny koń wypadnie na polanę, zrobi się naprawdę źle.
Nie jestem w stanie stawić mu oporu. Zbyt długo nie byłam w domu i ten jednorazowy ryk potępionych to wszystko, co mam. Ale nawet gdybym mogła więcej, i tak nie miałoby to znaczenia z racji tego, kto po mnie idzie. Tak, wiem, że to nie są moje myśli. Wiem, że to on teraz wykorzystuje moje osłabienie, tak jak wcześniej wszedł do głowy Ola. Prosta sztuczka, prymitywna, ale wymierzona w punkt najwyraźniej działa teraz nawet na mnie.
Przynajmniej Wojtek jest bezpieczny, myślę, dysząc ciężko. Czuję, jak nasiąkająca krwią biała suknia, którą mam na sobie, zaczyna się tlić od iskier. Od adrenaliny swędzą mnie koniuszki palców, słyszę szum w uszach, tętent i dzwony.
Nagle ktoś łapie mnie pod ramię. Skręcam się gotowa do zadania ciosu, ale pięść wyhamowuje w ostatniej chwili.
– No bez jaj!No oczywiście, że Wojtek, a któżby inny?!
Najwyraźniej zapakował do auta niedoszłą żonę, dzieciaki i teścia, a sam wrócił, żeby mi pomóc. Ten koleś, którego widziałam w aucie, musiał być którymś z kuzynów. Może ojcem dzieciaków?
Bo tak, Wojtek właśnie taki jest. Z wyglądu bardziej ładny niż groźny, bić to się umiał tylko w Mortal Kombat, ale jak przychodziło co do czego, to zawsze był, nie bacząc na konsekwencje. Czy było mi to kiedykolwiek potrzebne? Nie. Czy zdarzało się, że wynikiem takich sytuacji to on kończył szpitalu albo areszcie i ogólnie wychodził na tym najgorzej ze wszystkich? No cóż, regularnie. Ale najwyraźniej nawet demony z piekła rodem, bestie wyglądające jak wyrwane żywcem z jego gier czy filmów nie powstrzymały go przed obroną przyjaciółki. Urocze. Bezdennie głupie i całkowicie zbędne, ale naprawdę nie mogę nie docenić.
Teraz próbuje pomóc mi wstać, ale dotyka palcem mojej krwi i z sykiem cofa dłoń. Daję mu znak, że dam sobie radę, i faktycznie dźwigam się najpierw na kolana, a potem z trudem wstaję.
Rozglądam się, widząc, że obrzeża polany i korony drzew już zajęły się ogniem. Lada chwila w płomieniach stanie tu wszystko. Ale zanim to nastąpi…
Potrząsam głową, odtrącając tę myśl. Patrzę na las i kładące się drzewa, które są już naprawdę blisko. Dzwon w oddali tłucze się z prędkością spanikowanego serca, niebo ciemnieje i gęstnieje od pyłu.
Słyszę, jak Wojtek się krztusi, dlatego zdejmuję buty, a potem prostuję się i pochylam głowę do przodu.
– Rozepnij – mówię.
On nie rozumie, więc powtarzam słowa, które jeszcze nie tak dawno powiedziała do mnie jego niedoszła żona:
– Suknię rozepnij.
Robi to drżącymi rękami. A ja, uwolniona, zrzucam ją z siebie. Stoję teraz w samych majtkach i choć go nie widzę, wiem, że Wojtek odruchowo odwrócił wzrok. Rozumiecie, świat się wali i płonie, demony wokół, a on… No, czy to nie jest najukochańszy debil na świecie?
Nie chcę go peszyć, więc każę mu, by dał mi swoją marynarkę. Robi to, a ja zakładam ją szybko, zbierając w sobie resztkę mocy. Tej, której użyłam przed chwilą, już nie mam, ale jest jeszcze inna: furia. Jest silniejsza, ale rozproszona po całym ciele, a ja wiem że i tak mam jej w sobie niewiele. Wystarczy na jeden niewielki zryw. Dlatego muszę się skupić, muszę być gotowa.
Ostatnie drzewa padają niczym kurtyna na magicznym pokazie i na polanie nagle zjawia się jeździec na potężnym, czarnym rumaku. Koń wydaje się nierealny, jakby utkany ze zgęstniałych kłębów tłustego, ciężkiego dymu. Czarniejsze niż on sam są tylko jego ślepia, które zdają się zasysać resztkę światła.
Jeździec wręcz przeciwnie – jest rzeczywisty jak wypadek drogowy. Wygląda jak nadtopiona woskowa figura, na którą ktoś naciągnął ciężki, gumowy płaszcz przeciwdeszczowy. Puste oczodoły porasta mu błona, podobnie jest z rozdziawionymi szeroko, bezzębnymi ustami. W ręce o grubych, nienaturalnie długich palcach ściska wielorzemienny bat, na którego końcach połyskują szkarłatne ostrza przypominające szpony.
Znamy się. Wiem, że jeśli nie zebrałam w sobie dość furii, to mamy z Wojtkiem bardziej przesrane niż opiekunka w żłobku podczas nagłej epidemii biegunki.
– Wskakuj mi na plecy – mówię cicho, choć nie ma to przecież znaczenia. Jeździec słyszy wszystko, co mówię. Jedyna nadzieja, że nie rozumie.
Wojtek jest tak przerażony, tak zdezorientowany, że nie dyskutuje. Staje za mną, jakby się chował, i nagle skacze, oplatając mnie nogami w biodrach i uwieszając mi się rękami na szyi.
Zanim jeszcze dobrze się osadzi, ja już zrywam się do biegu, angażując w to wszystko, co w sobie mam. Ile tego jest? Wystarczy na dwieście metrów? Pięćset? Kilometr? Jeśli nie dogonię rolls-royce’a, to nie będzie miało znaczenia. Czarny koń się nie męczy, a jego jeździec syci się wyłącznie wykonanym zadaniem.
Pędzę jak najszybciej się da, lewą ręką przytrzymując splecione na szyi dłonie Wojtka. Gnam tak szybko, że świat wokół się rozmywa, a moje stopy ledwie dotykają ziemi.
Czarny rumak zostaje w tyle. Nie jest szybki, bo nie musi, jego jeźdźcowi wystarczała dotąd sama nieustępliwość. Liczę na to, że tym razem się na niej zawiedzie. A gdy się spotkamy następnym razem, będzie pracował dla mnie i przyniesie mi w końskim pysku łeb tego, kto zrujnował dziś takie piękne wydarzenie. Przerywanie ślubu, by rozszarpać gości i rozwlec ich po polanie? Nawet ja uważam, że to przesada.
Nie wiem, jak długo tak biegnę, ale czuję już zmęczenie. Jestem niczym samochód z paliwem na rezerwie i gazem dociśniętym do podłogi. Wir w baku, wskazówka paliwa sunie ku zeru w zastraszającym tempie. Przynajmniej szum w uszach sprawia, że nie słyszę tych przeklętych dzwonów ani kopyt walących rytmicznie o ziemię. Mijam też dwa ogary; oba mają przestrzelone łby, a jeden z nich zwarty jest w uścisku z weselnikiem, którego wcześniej wzięłam za Wojtka. Koleś ewidentnie jest martwy, ale te postrzały znaczą, że bardzo nie doceniłam taty Jagny. Oba stwory oczywiście żyją, bo nie tak łatwo je zabić, ale w tym momencie nie mają nawet siły, by na mnie warknąć. Dobra robota!
Jeźdźca to jednak nie powstrzyma. Przed nim można tylko uciekać, chować się i liczyć, że zgubi trop. A potem zrobić tak, by anulować jego kontrakt, z kimkolwiek go zawarł.
Taki jest mój aktualny plan. Słaby i chwiejny, a do tego wykorzystujący przestarzałą wiedzę. Bo co, jeśli jednak przyspieszy? Co jeśli trzymał tę sztuczkę na takie właśnie okazje albo w ostatnim czasie po prostu zmienił zasady postępowania?
Słyszę głos ojca, który mówi, że dawno mnie nie było w domu. Słyszę też, co mu w myślach odpowiadam, i wiem, że nie byłby zadowolony. Ale wiesz co, papku? Ja też nie jestem. Bo chyba, tak mi się zdaje, powinieneś tu, kurwa, być!
No chyba, że to właśnie on. Ale dlaczego, nawet jeśli chciałby mnie z jakiegoś powodu zabić, miałby się wyręczać tym ślepym świrem?!
Mało się nie wywracamy, gdy biorę zakręt. Utrzymuję równowagę, ale to jeszcze bardziej mnie wyczerpuje. Czuję, że stygnę, zwalniam, robię się bardziej ludzka. Nie ma we mnie wrzasku, nie ma furii, która mnie napędza.
I wtedy właśnie za kolejnym pagórkiem dostrzegam rolls-royce’a. Jedzie wolno, więc skracam dystans i skaczę na niego z góry, licząc, że ojciec Jagny nie ma już naboi, które mogłyby choć minimalnie skontrować mój impet.
Nie ma. Ani naboi, ani siły, ani połowy przedramienia. Zamiast niej ma powyżej łokcia prowizoryczną opaskę uciskową zrobioną z lateksowego rękawa mojego kostiumu. Widzę jego bezsilność, gdy nas dostrzega, i zaskoczenie, gdy orientuje się, że to my. Naprawdę, gościu? Jeszcze coś może cię w tej sytuacji zaskoczyć?
Wpadamy na tylny bagażnik, Wojtek odkleja się ode mnie, wspina na siedzenie i pomaga mnie wciągnąć. A ja dostrzegam, że spełnił moją wcześniejszą prośbę i korek wlewu paliwa jest odkręcony. Odwracam się akurat, gdy jeździec pojawia się na wzgórzu.
Faktycznie musiał się nauczyć poruszać szybciej.
Ale tym razem nie dał rady, myślę z satysfakcją. Unoszę rękę nad bakiem. Siłą woli otwieram zasklepiające się już powoli rany. Krew tryska prosto do otworu i miesza się z paliwem, a powietrze wypełnia metaliczna woń wszystkich bitewnych pól na przestrzeni dziejów.
Wiem, że to czuje, bo był na nich wszystkich.
On za to wie, że tym razem zawiódł.
– Gaz do dechy! – wołam do Jagny, a ona słucha i zrywamy się nagle tak, że mało nie urywa nam głów. Rzeczywistość przed nami drze się niczym kartka papieru, ukazując pustynną autostradę pod grafitowym niebem.
Wpadamy na nią, pędząc środkiem.
Jeździec spina konia, by wjechać w wyrwę, zanim się zasklepi. Widzę, że nie zdąży, więc – choć jestem zupełnie wypompowana – zbieram w sobie dość tchu, by zakrzyknąć w języku, który na pewno zrozumie.
– Do zobaczenia, Mot Szeol! Ktokolwiek cię przysłał, szykuj się, że wsadzisz mu ten swój pejczyk w dupę!
Jestem pewna, że usłyszał. Mot Szeol słyszy wszystko.Jeśli was to zastanawia, Wojtek nie wie, kim jestem. Zaraz pewnie się to zmieni, bo gdy już się gdzieś zatrzymamy, raczej nie uniknę tych wszystkich trudnych pytań. Ale na razie wszyscy są w szoku – z wyjątkiem dzieci, które śpią jak gdyby nigdy nic! Daję słowo, czasem myślę, że z takich gówniarzy powinno się robić tabletki na bezsenność.
No, ale skoro zaraz będę mówić o swoim prawdziwym ja, to bez sensu, żebym robiła to dwa razy. Zamiast tego powiem wam więc to, co Wojtek wie, czyli jak się w ogóle poznaliśmy.
Najpierw to, co myśli Wojtek. Wedle jego wersji, której nigdy nie dementowałam, w dniu, gdy się spotkaliśmy, byłam jego rówieśniczką, która sprowadziła się do wujostwa na Śląsk po tym, jak umarli jej rodzice. Tamtego dnia mój wkrótce najlepszy przyjaciel budował właśnie szałas pod lasem. Robił to na podstawie książki kupionej mu przez rodziców i zawierającej sto rzeczy, które rzekomo musisz zrobić, zanim dorośniesz. A ja przyszłam od strony ogródków działkowych, brudna od ziemi i krwi, bo ciężarówka na pobliskiej drodze właśnie przejechała mi psa…
Spokojnie! Powtarzam: to wersja, którą zna Wojtek. Cierpliwości!
Strasznie się przejął, sam niedawno stracił kota, Mruczka. Co prawda w jego przypadku wszyscy mówili, że Mruczek podobno uciekł, bo to był zwykły dachowiec, a one tak mają, ale Wojtek w to nie wierzył. No to mu powiedziałam, że ja też nie wierzę, bo koty nigdy nie uciekają. Mogą sobie pójść, mogą coś gonić. Ale uciekać? Nigdy!
Poczęstował mnie krówkami, a ja przedstawiłam mu się wtedy jako Svietlana, choć to nie jest moje prawdziwe imię. A przynajmniej wtedy nie było.
– Svietlana Bringer – powiedziałam, a on się skrzywił. Szczerze, tak jak tylko dzieciaki potrafią.
– To na pewno prawdziwe imię?
– Wszystkie imiona są tak samo prawdziwe – odparłam. – Bo to tylko słowa.
Wzruszył ramionami na znak, że dla niego w porządku, i zapytał, czy spisałam numery tej ciężarówki, żeby iść na policję, bo tak robią na filmach. To mu powiedziałam, że nie. A potem, czy chcę zrobić pogrzeb temu psu. I wydawał się rozczarowany, gdy powiedziałam, że już zrobiłam.
– Wymyśliłem przemowę dla Mruczka – powiedział. – To by się zmieniło na szybko dla… Jak się nazywał twój pies?
– Prorok – „powiedziałam. – Bo zawsze szedł przede mną – dodałam”?.
Wojtek sięgnął do kieszeni, wyjął z niej kartkę i ogryzek ołówka, a potem z przygryzionym językiem poprawił napisaną tam przemowę. Nadal parę rzeczy się nie zgadzało, bo było coś o kuwecie i łażeniu po drzewach, ale poza tym przemowa była fajna i wzruszająca. Powiedziałam mu to, a potem jeszcze, ponieważ nigdzie mi się nie śpieszyło, a krówki były dobre, całą tę historię o rodzicach, wujostwie i przeprowadzce. Słuchał, a na koniec objął mnie i powiedział:
– Jak tu zostaniesz, to będę twoim bliskim.
Na co ja, że dobra. I zostałam.
Lubię tę historię, bo jest wzruszająca i pokazuje tego bęcwała jak należy. A poza tym to nie tak, że mocno się różni od prawdy, bo ta rozmowa rzeczywiście się odbyła i faktycznie miała taki właśnie przebieg. Jak zawsze jednak kluczowy jest kontekst. A ten jest dość szeroki.
Słyszeliście kiedyś o Satanic panic?
W latach osiemdziesiątych pewien amerykański psychiatra napisał książkę o swojej pacjentce Michelle Smith, która rzekomo była wykorzystywana i torturowana w satanistycznych rytuałach. Podobno więził ją Kościół Szatana i w dodatku na jej oczach składał w ofierze niemowlaki, takie tam rzeczy. Same bzdury, jeśli chcecie wiedzieć, zresztą później obalone. Ale jeśli ktoś myśli, że skoro bzdura, to się nie poniesie, niech lepiej nigdy nie zakłada TikToka, bo się zdziwi.
W każdym razie po publikacji tej książki wielu ludziom odwaliło. Ci przerażeni skarżyli przedszkola, szkoły, sąsiadów, nosili wodę święconą w bidonach i płacili księżom dodatkowe haracze za specjalną ochronę. Ci zachwyceni grali pod diabła muzykę, pisali książki, kręcili filmy, a przede wszystkim ćpali, chlali i ruchali, jak im nowa wiara nakazywała.
Oczywiście jak zawsze byli też tacy, co się bawić kompletnie nie umieją. I ci właśnie w swoim bezkresnym, oddanym zjebaniu swojej nowej wierze uznali, że diabeł na pewno ucieszy się z krwawej ofiary w postaci koguta, kotka czy koleżanki z klasy. Bo na pewno sam nie umie się posługiwać nożem i przy okazji tak bardzo nie ma co robić, że z przyjemnością przybędzie do jakiejś piwnicy w Zadupowie Mniejszym, by zobaczyć, jak jakiś spocony dzieciak dokonuje mordu scyzorykiem z kiosku Ruchu.
A mnie się akurat wtedy nudziło. No i faktycznie miałam jakieś osiem czy dziewięć lat. Nie po raz pierwszy, rzecz jasna, ale… No właśnie, wtedy miałam. I jak zobaczyłam przyzwanie, to poszłam.
A tam faktycznie jakaś piwnica, gruz na ziemi, farby w spreju w kącie, a przede mną trzech pryszczatych chłystków przebranych za czarne duchy i jeden taki spocony grubas pod czterdziestkę w dżinsowej kamizelce z naszywkami.
Strasznie się podekscytowali jak się pojawiłam, ale no cóż, bez wzajemności. Już miałam się zmywać, ale wtedy zobaczyłam tego rozprutego kota i mnie poniosło. Ale tak do tego stopnia, że ta polana sprzed chwili… W sumie, jak się zastanowić, to było porównywalnie.
Wojtka spotkałam niedługo po tym, jak zakopałam w lesie kota. Nie, to nie był Mruczek, skoro musicie wiedzieć. Po prostu jakiś nieszczęsny zwierzak, który dał się skusić puszką tuńczyka. Mruczka znaleźliśmy… Ale nie, to inna historia, zupełnie nie na teraz.
Potem była ta nasza rozmowa, ale jak się pewnie domyślacie, nie było żadnego wujostwa, do którego przyjechałam, żadnych nieżyjących rodziców, więc skoro chciałam zostać w okolicy i nie rzucać się przy okazji w oczy – a chciałam – musiałam znaleźć kogoś, kto mnie przygarnie, wychowa, a jednocześnie nie będzie robił problemów.
Idealnie nadawali się do tego państwo Niteccy z niewielkiego domku na uboczu. Oboje pod pięćdziesiątkę, niby dobrzy ludzie, ale pełni drobnych grzeszków jak kościelna taca miedziaków. Opętałam ich tak, że do dziś mają nagrania ze wszystkich moich szkolnych akademii i wszystkie dyplomy. Z okazji zdanej matury kupili mi samochód, a pan Nitecki to się nawet popłakał. Solidnie się też zdziwił, gdy umierał, a ja nachyliłam się nad nim i z pełną powagą i czymś nawet na kształt miłości powiedziałam, że do zobaczenia w piekle.
Tak więc sami widzicie, Wojtek nie wie całkiem ważnej rzeczy. Miał pełne prawo być zaskoczony, widząc to, co przed chwilą zobaczył. A ponieważ Jagna właśnie zjeżdża z drogi na jakąś zapuszczoną stację benzynową i pewnie trochę tu pobędziemy, niebawem zdziwi się jeszcze bardziej.