To się da! - ebook
To się da! - ebook
Joanna w trakcie rocznego urlopu dla poratowania zdrowia mieszka na Kociewiu i opiekuje się ciocią Zofią, energiczną starszą panią. Nowe miejsce staje się szansą na pozytywne życiowe zmiany. Wraz z córką Lusią wikła się w historię z przeszłości i próbuje odnaleźć tajemniczego Henryka z młodości cioci Zosi. Nastolatka wierzy, że miłość może przetrwać kilkadziesiąt lat. Czy faktycznie jest to możliwe?
Autorka stawia główną bohaterkę przed ważnymi decyzjami życiowymi. Każe jej wybierać pomiędzy stabilizacją zawodową a namiętnością, utartymi schematami a porywami serca. Ponadto zmusza ją do walki o nadzieję dla chorej na białaczkę Szpilki.
To się da! jest powieścią napisaną z dużym poczuciem humoru. Anna Sakowicz rozśmiesza, wzrusza, ale i pobudza do refleksji, dając Czytelnikowi sporą dawkę pozytywnej energii. Książka jest kontynuacją Złodziejki marzeń, jednak można ją czytać bez znajomości pierwszego tomu. Trzeci tom kociewskiej opowieści ukaże się w 2017 roku.
O tej książce pisze Magdalena Kordel:
Niesamowita opowieść o tym, że cuda się zdarzają. Szczególnie, jeżeli wierzy się, że to się da. Wystarczy tylko dostatecznie mocno pragnąć.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64312-90-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moje buty nasiąkały wodą z brei, która jeszcze wczoraj była pięknym białym puchem. Na usta cisnęły mi się najbardziej siarczyste przekleństwa, jakie kiedykolwiek udało mi się usłyszeć. Jak to się dzieje, że kiedy człowiek wychodzi z domu, na dworze jest trzaskający mróz absolutnie niezapowiadający roztopów, a kiedy tylko wsiada do autobusu, okazuje się, że z każdym przejechanym kilometrem temperatura złośliwie rośnie, a piękny biały pejzaż za oknem przybiera coraz rozpaczliwszy wygląd?
Przed wyjściem przez kilka minut się zastanawiałam, jakie włożyć buty. Jest już marzec, więc powinna przyjść wiosna. Ale nie! Zima sobie o nas przypomniała i próbuje nadrobić śnieżne zaległości. Na spotkanie w sprawie pracy jednak nie wypadało pójść w walonkach, więc stanęło na pięknych à la zamszowych kozaczkach za kostkę. I że mnie od razu coś nie palnęło w tę głupią rozczochraną łepetynę! Teraz brodziłam w roztopionej brei właśnie po kostki. Czułam, że woda nie tylko wsiąka w ekologiczną skórę impregnowaną jak należy, lecz także co nieco wlewa się górą. Pięknie! Nie dość, że ostatnio los ciągle wyprawiał mi jakieś świństwa, to jeszcze to.
Na spotkanie umówiona byłam na jedenastą. Spojrzałam na zegarek. Było za piętnaście. Dokładnie nie wiedziałam, gdzie znajduje się szkoła, której dyrektorka zaprosiła mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Szłam według wskazówek udzielonych mi przez Artura. Według rozpiski, którą wcisnął mi w dłoń wczoraj wieczorem, należało jeszcze skręcić w prawo, potem w lewo, kilka metrów iść prosto i już. Powinnam więc zdążyć.
Sprawdziłam, czy wzięłam teczkę z dokumentami, bo w natłoku ostatnich zdarzeń wszystko mogło się zdarzyć. Moje myśli ciągle krążyły wokół tematu pogrzebu. To już pojutrze. Nie wiem, jak to udźwignę. Naprawdę nie wiem. Do tego ta nieszczęsna rozmowa. Kiedy dyrektorka spojrzy w moje podkrążone oczy i na bladą gębę, ucieknie z krzykiem i jeszcze krucyfiksem mnie przeżegna. Nie mogłam jednak odmówić. Blubluś załatwił mi tę rozmowę kilka tygodni wcześniej. Przecież nie mógł przewidzieć, że sprawy się tak potoczą, a niestety żyć trzeba. Jakoś trzeba.
Łzy ponownie napłynęły mi do oczu na myśl o pogrzebie. Zrobiłam kilka głębokich wdechów i wydechów. Zawsze wiedziałam, że z powietrzem żyje się łatwiej i teraz też się to sprawdzało. Skręciłam w prawo, za chwilę w lewo i faktycznie przede mną w oddali pojawił się okazały budynek z czerwonej cegły. To mogła być szkoła. A moje stopy już tak przemokły, że za chwilę z pewnością zacznę szczękać zębami. Stanę się ciekawym obiektem obserwacji dla dyrektorki.
Akurat trwała lekcja, więc spokojnie mogłam przejść korytarzem. Ściany pomalowane na pistacjowo dawały poczucie spokoju, gdzieniegdzie tylko dumnie prezentowały się gabloty z pucharami. Podłoga dawno temu została wyłożona gumoleum nieudolnie udającym parkiet. Obejrzałam się tylko za siebie, by zobaczyć, jakie pozostawiam na niej ślady. Na ich widok uśmiechnęłam się lekko, bo wyglądało, jakbym właśnie wyszła w butach spod prysznica. Woźna mnie za chwilę przegoni szmatą.
Gabinet dyrektorki odnalazłam bez trudu. Po prostu odkąd przekroczyłam próg szkoły, szłam korytarzem przed siebie. Toż wiadoma sprawa, że jeżeli wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to w szkole wszystkie korytarze wiodą do dyrekcji.
– Dzień dobry – powiedziałam od razu po wejściu do sekretariatu. Przedstawiłam się i automatycznie zostałam poproszona do gabinetu. Zawahałam się przed zrobieniem kroku na piękną czerwoną wykładzinę, bo że ślady zrobię, to pewne. Ale może to czerwone cudo wchłonie trochę wody z moich stóp? Coś zachichotało w mojej rozczochranej łepetynie, a na twarzy pojawił się lekki uśmiech.
Dyrektorka przywitała się oficjalnie, zgodnie z piastowanym stanowiskiem. Wskazała mi miejsce po drugiej stronie biurka i – już zupełnie nieurzędowo – zaczęła wygłaszać peany na cześć Piotra. Jakby chóry anielskie zawyły nad jego głową.
– Pani dyrektor – przerwałam jej, bo tak to można by w nieskończoność, a mnie się spieszyło na powrotny pociąg. – Mam tutaj CV i podanie. – Wyjęłam odpowiednie dokumenty.
– No, no. – Cmoknęła. – Piękne CV, naprawdę piękne. – I wtedy zauważyłam, jak coś drgnęło w jej policzku. Jakiś niezidentyfikowany mięsień, który na sekundę zmienił wyraz jej twarzy. – I co? – kontynuowała. – Chciałaby pani przenieść się do Tczewa?
– Tak – odpowiedziałam zdecydowanie, choć w głębi duszy nie wiedziałam, czego chcę. Przez całe swoje czterdziestoletnie życie mieszkałam w Zachodniopomorskiem.
Obecnie miałam tam nawet dobrą pracę w technikum, ale podkusiło mnie, żeby wziąć urlop dla poratowania zdrowia, który niemalże od razu moja kochana mamusia zaplanowała w najdrobniejszych szczegółach, łącznie ze znalezieniem kandydata do ręki swojej jedynaczki. Przyjechałam więc razem z nastoletnią córką na Kociewie zaopiekować się starą, schorowaną i samotną ciocią Zosią, która, jak się okazało, doskonale radziła sobie bez czyjejkolwiek pomocy. W dodatku podstęp mamuśki szybko wyszedł na jaw, gdyż chciała mnie zeswatać z synem sąsiadki – Piotrem – nazywanym przez ciocię po kociewsku blublusiem. W każdym innym miejscu w Polsce stara ciotka nazwałaby takiego fircykiem. Na szczęście nasz Blubluś okazał się gejem związanym z przesympatycznym sprzedawcą samochodów – Sebastianem.
Przy okazji realizacji planów poznałam owdowiałego chirurga. Serce zabiło mi mocniej i teraz rozpoczęły się poszukiwania pracy i rozmyślania nad tym, czy zostać na Kociewiu, czy może wracać w rodzinne strony. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że serce mówi jedno, a rozum drugie. Odzywała się we mnie kobieta pełną gębą – nie wiedziała, czego chce od życia, a w dodatku przypomniały o sobie demony przeszłości, które nie pozwalały patrzeć optymistycznie na to, co się miało wydarzyć. Artur nalegał, aby po zakończeniu rocznego urlopu zostać w Starogardzie, ale ja postawiłam konkretny warunek: bez pracy się nie przenoszę. Na pewno nie będę na utrzymaniu mężczyzny, bo zdążyłam się już przekonać, że różowe okulary w każdej chwili mogą spaść z nosa, a wtedy książę stanie się potworną ropuchą. Kobieta musi być niezależna, przygotowana na najczarniejszy scenariusz! Nawet jeżeli mężczyzna wydaje się najcudowniejszy na świecie. W Starogardzie pracy w szkołach nie było, więc szukałam w okolicy. Może się uda. A jeśli nie, to wracam do siebie. Przyznaję jednak, że od razu na myśl o powrocie lekko ściskało mnie w dołku. Bo do czego tam wracać? Do pracy i pustego mieszkania? Luśka już zapowiedziała, że przeprowadza się do internatu i nigdzie się stamtąd nie ruszy.
– Wie pani… Będzie problem, bo u nas jest pełna obsada. Prawdopodobnie jedna z nauczycielek wybierze się na emeryturę, więc jeżeli się coś zwolni, to dam pani znać. – Uśmiechnęła się. – Ze względu na pana Piotra – dodała po chwili i jeszcze raz zaczęła się wpatrywać w mój życiorys. – Ma pani też zrobione studia zarządzania…
A mam cię! Tu cię boli. Tak podejrzewałam. Mogłam tego jednak nie wpisywać, bo to dla niektórych dyrektorów jasny komunikat: konkurencja.
– I doradcą metodycznym pani była…
– Tak – odpowiedziałam zdecydowanie i spojrzałam jej w oczy. – Jestem bardzo dobrym nauczycielem. I właśnie tylko nauczycielem chciałabym pozostać – stwierdziłam dobitnie, akcentując słowo „tylko”, może nawet wyraźniej niż zamierzałam.
– Dobrze. – Odłożyła moje dokumenty na bok. – Będziemy mieć panią na uwadze. Dziękuję, że zechciała pani przyjechać, w dodatku w tak smutnych okolicznościach. Piotr opowiadał, co się stało. Ale sama pani rozumie, bardzo chciałam panią poznać. Kupiłam od Piotra pani bajkę i przyznaję, że jestem pod wrażeniem. – Pokiwała głową z uznaniem.
– Dziękuję – przerwałam jej, bo nie miałam ochoty słuchać tego, co ma mi do powiedzenia. Nie wiem, po co mnie tutaj ściągała. Wystarczyło wysłać mejlem życiorys i podanie, zamiast się tłuc zapchanym autobusem, by mogła na mnie popatrzeć. – W takim razie będę czekać na wiadomość. Kiedy mogę się spodziewać?
– Myślę, że do końca czerwca najpóźniej powinniśmy wiedzieć, czy będzie u nas wakat.
– Dobrze. Dziękuję, że znalazła pani dla mnie czas – odparłam, choć miałam ochotę jej przywalić.
Wstałam i podeszłam do drzwi. Ku mojemu przerażeniu usłyszałam dziwny dźwięk. Wydobywał się z butów. Odruchowo spojrzałam w ich kierunku. Dyrektorka zrobiła to samo. Kątem oka widziałam, jak otworzyła usta z wrażenia. Trochę zmoczyłam jej puszystą wykładzinę. A moje à la zamszowe botki robiły plask-plask i niczym gąbka przy każdym zgięciu stopy oddawały wodę. W dodatku z bąbelkami!
Doczłapałam do drzwi i dość szybko znalazłam się przed szkołą. Niestety pogoda się nie zmieniła. Pośniegowe błoto zalegało wszędzie. Gdzieniegdzie uwijali się ludzie z szuflami, ale wyglądało to na syzyfową pracę. Zanim to odgarną, będę w domu pod ciepłym kocykiem, rozmarzyłam się.
Dworzec w Tczewie odnalazłam bez trudu, choć byłam tutaj wcześniej tylko raz w życiu, kiedy odbierałam swoje przyjaciółki: Olgę i Beatę. Machnęłam kilka fotek telefonem czarno-białej lokomotywie. Kiedyś kochałam Republikę, więc sweet focia z maszyną przypominającą kolorystycznie zebrę lub przejście dla pieszych, była wręcz obowiązkowa, tym bardziej że nie wiadomo, czy tu jeszcze kiedyś wrócę. Co prawda, moja facjata zajęła prawie cały ekran telefonu i że w tle jest lokomotywa, można było się tylko domyślać, ale pozostałe zdjęcia stanowiły dowód na to, gdzie byłam.
Na dworcu kupiłam kubek gorącej kawy. Do odjazdu pociągu zostało zaledwie pięć minut, a ja z otwartą gębą po raz drugi podziwiałam odnowione perony. Z hali dworcowej można się było dostać na nie tunelem nad torami. Wszystko świeże, pachnące farbą. Dopiero teraz zrozumiałam, dlaczego starogardzianie tak bardzo zazdroszczą dworca tczewianom. Był piękny i nowoczesny. Co prawda tego w Starogardzie jeszcze nie widziałam, ale mogłam się jedynie domyślać, że nie dorasta sąsiadowi do pięt.
Kiedy wsiadłam do pociągu, od razu wpadłam na genialny pomysł, by ściągnąć buty. Wyżymać się ich nie dało, ale może przez te kilkadziesiąt minut obeschną lekko, a stopy mi się rozgrzeją i zmienią kolor z sinofioletowego na różowy. Na szczęście obok mnie nikt nie siedział, więc zdjęłam moje, pożal się Boże, prawie zamszowe botki. Skarpety wyglądały, jakbym w nich przebiegła piekło tam i z powrotem, a na koniec wskoczyła do jakiejś sadzawki. Najlepszym rozwiązaniem byłoby je całkowicie ściągnąć. Tak też zrobiłam. Wycisnęłam je nad śmietniczką i wrzuciłam do woreczka, który szczęśliwie znalazł się w moim torbiszczu. Nie wiem dlaczego od razu ich nie wyrzuciłam, bo raczej marne szanse, żeby się doprały. Niestety, ekologiczny zamsz puścił farbę. Pogrzebałam jeszcze w torebce. Grzebnęłam całkiem głęboko. Ha! Znalazłam dwie stopki, które nosiłam na wszelki wypadek, gdyby jakieś cud-buty wpadły mi w oko i trzeba było je mierzyć. Przecież nie będę wkładać ich w sklepie na grubą zimową skarpetę. Kobieta musi być przygotowana na wszelkie możliwości zakupowe.
Wytarłam chusteczkami higienicznymi stopy à la rozkładający się trup. Dałam im dwie minutki pooddychać „świeżym” pociągowym powietrzem. Potrzymałam je blisko gorącego grzejnika i kiedy miłe ciepło rozeszło mi się po ciele, nałożyłam eleganckie stopki. Byłam zadowolona z siebie, że poradziłam sobie prawie jak MacGyver. Nie liczyłam na cud, że w ciągu dwudziestu minut wyschną mi buty, ale przynajmniej przez chwilę się ogrzałam, a podczas chodzenia botki może nie będą wypuszczać z siebie baniek.
Spoglądałam przez szybę na mijane drzewa i domy, z uwagą obserwowałam, czy zbliża się Starogard. Okolica była mi zupełnie obca, więc trudno rozpoznać, jak jeszcze daleko. Kontrolowałam czas. Według rozkładu pozostało piętnaście minut.
Na jednej ze stacji wsiadła starsza kobieta i zajęła miejsce naprzeciwko mnie. Od razu spojrzała na moje prawie bose nogi. Kuse cieniutkie skarpetki i brak butów mogły być sygnałem, że coś ze mną nie tak i należy się przesiąść w drugi koniec wagonu. Pani jednak okazała się twardzielką i nie uciekła.
– Przemokły? – spytała, wskazując na moje godne pożałowania buty.
– Tak. Staram się je trochę podsuszyć. Skarpety musiałam ściągnąć, ale na szczęście miałam w torebce stopki – zaczęłam się tłumaczyć.
– Straszna ta dzisiejsza pogoda. Z domu się nie chce wychodzić, ale jadę do córki – kontynuowała. – Do Starogardu.
– Daleko jeszcze? Nie mamy czasem opóźnienia? – spytałam, bo przecież wcześniej trzeba będzie włożyć buty. I po rzuceniu tego pytania, aż chciało mi się cmoknąć – niczym osiołkowi w popularnej kreskówce – i kilka razy powtórzyć irytujące pytanie.
– Powiem pani, jak zostanie jedna stacja, to zdąży się pani ubrać.
– Dziękuję, bo ja pierwszy raz jadę pociągiem z Tczewa. Zresztą w Starogardzie też jestem nowa. Osiem miesięcy temu przyjechałam opiekować się ciocią. Za sześć wrócę do siebie – powiedziałam i jakoś tak dziwnie coś ukłuło mnie w żołądku. „Wrócę do siebie” niczym echo odbiło się w moich szarych komórkach.
– Nie podoba się pani tutaj?
– Podoba. Nie o to chodzi. Tam mam pracę, skończy mi się roczny urlop…
– Jo, a dzisiaj o pracę nie jest łatwo i trzeba ją szanować.
– Dokładnie.
– O, może pani już nakładać buty, bo teraz będzie przystanek, a następna stacja to już Starogard. On na krótko zatrzymuje się tutaj.
Sięgnęłam po buty, które lekko się nagrzały przy grzejniku. Ciągle były mokre, ciężkie i nieprzyjemnie wciągało się je na stopy.
– Kurczę – stęknęłam, bo but stawiał zdecydowany opór i za żadne skarby świata nie dawał się nasunąć na stopę. – Nie mogę.
– Skurczyły się?
– Nie wiem, ale nie mogę ich wciągnąć. – Moją twarz zalała fala gorąca. Nerwowymi ruchami wciskałam lewy but. I nic, za cholerę nie dawał się, dziad jeden, włożyć na stopę. Chwyciłam nerwowo prawy. Może ten się zlituje. I dawaj, naciągać go. Nic. Fuck! Fuck! Fuck! Po co ja ściągałam te cholerne buty?!
– Musi się pani pospieszyć, bo już się zbliżamy. – Starsza pani mnie popędzała, a ja za nic w świecie nie mogłam włożyć butów.
Wyglądały, jakby były o numer za małe. A niby taka ekologiczna skórka, że wygląda jak prawdziwa, że dobry producent. Ile to się sprzedawczyni nagadała. A tu? Dupa zimna. Buty pod wpływem wilgoci i zimna skurczyły się i za żadne skarby nie chciały wrócić do rozmiaru mojej stopy. Narzuciłam więc na siebie kurtkę. Staruszka stała już w drzwiach i ciągle mnie popędzała, a stacji przegapić nie mogłam, bo to oznaczałoby większe kłopoty, już nie tylko z butami.
Trudno. Wysiądę i posiłuję się na peronie lub w poczekalni. Że ja nie pojechałam swoim samochodem! Chciałam bezpieczniej, bo za ślisko było, bo połączenie dobre. Dupa! Dupa! Dupa! A teraz będę pomykać do domu na boso. O nie, przepraszam, w rajstopowych stopkach. W marcu. Po śnieżnej brei!
– To się pani kłopot zrobił – ubolewała nade mną starsza pani, kiedy już stałam na peronie i przebierając nogami, próbowałam się zorientować, w którym kierunku powinnam pójść.
– Jest tu poczekalnia? – spytałam.
– Oj, widać, że pani nigdy nie była na tym dworcu. – Uśmiechnęła się do mnie. – Niech pani nie stoi w miejscu, tylko biegnie po taksówkę. Przed dworcem powinno się udać jakąś złapać. Albo lepiej niech pani zadzwoni – dodała. – Bo tutaj to nie wiadomo, czy coś będzie. – Szybko pogrzebała w torebce i wyciągnęła notes. Wyrwała z niego kartkę i mi ją podała. – To jest numer. Proszę wziąć.
– Ale tu ma pani też inne zapiski – odparłam, spoglądając na niedbale wyrwaną kartkę.
– To nic. Niech pani biegnie w jakieś cieplejsze miejsce, bo mi zimno, gdy patrzę na panią. Zapalenie płuc będzie jak w banku!
– Dziękuję bardzo. – Ruszyłam przed siebie z butami w jednej dłoni i kartką w drugiej. Przebierałam nogami dość szybko, bo próbowałam zapewnić im jak najkrótszy kontakt ze śniegową breją.
Wpadłam do hali dworcowej. Jednak „hala” to chyba zbyt dumnie zabrzmiało w odniesieniu do miejsca, w którym się właśnie znalazłam. Na szczęście ludzi było tu niewielu. Jakiś facet z kobietą i dzieciak pałętający się z kąta w kąt. Chyba ich. Od razu oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Widok pewnie mieli nieziemski; zdyszana, bosa baba, z butami pod pachą.
Przysiadłam na ławce, by jeszcze raz spróbować wcisnąć buty. Ale gdzie tam! Nie dało się. Pora się poddać. Zadzwoniłam pod numer wypisany na kartce. Po chwili zgłosiła się dyspozytorka i przyjęła zamówienie. Taksówka miała podjechać za trzy minuty.
– Mamo, mamo! – krzyczał dzieciak, pokazując na mnie paluchami. – Ta pani nie ma butów!
– Chodź tutaj. Nieładnie tak pokazywać – zawołała kobieta i podeszła do malca, by go chwycić za dłoń. Pewnie pomyślała, że ma do czynienia z wariatką, która uciekła ze szpitala psychiatrycznego. Boso w marcu, po śniegu. Może nawet ze skradzionymi butami, bo niby dlaczego nie dadzą się wcisnąć na stopy?
Odczekałam dwie minuty. I na boso chlap-chlap wyszłam z dworca. Na szczęście taksówka przyjechała od razu. Wsiadłam i odetchnęłam, zamykając za sobą drzwi. Podałam kierowcy adres.
– Jakiś wypadek? – spytał, spoglądając na mnie w lusterku.
– Tak – odparłam. – Buty mi się skurczyły.
Uśmiechnął się. Nie wyglądał jednak na zdziwionego.
– Jo, bo to teraz chińskie wszędzie. Nie wiadomo, z jakiego badziewia robione.
– Z ekologicznego zamszu – burknęłam, chyba sama do siebie.
– Ta? A jaki to zamsz ekologiczny? Buty, pani, muszą być porządne, skórzane, a nie takie chińskie barachło. Kiedyś to u nas była taka fabryka butów. Co to szyli naprawdę na cały świat. Porządne, skórzane. A teraz co? Nie opłaca się. Chińczykom się opłaca, a nam nie. Kto to widział?
– To chyba nie są chińskie.
– Jo, na pewno chińskie. Teraz wszystko chińskie. Mówię pani, że te Chińczyki to nas zaleją.
– O, to ten dom z tym małym płotkiem – powiedziałam, przerywając kierowcy jego wywody na temat Azjatów.
– Dyszka się należy.
– Proszę. – Podałam mu banknot. – Polski. W Polsce robiony – dodałam zadowolona i z butami w dłoni szybko pokonałam schody. Nacisnęłam na dzwonek. Po chwili usłyszałam znajomy tupot nóg.
– O, rany! Mamo, a tobie co? – spytała przerażona Luśka. – Wypadek miałaś?
– Nie. Było tak pięknie, że postanowiłam zdjąć buty, by się przespacerować – ironizowałam. – Szkoda było marnować taką pogodę.
– No coś ty? Jednak szalona jesteś! To ta miłość ci się rzuciła na szare komórki?
– Jezu, Luśka! Wstawiaj wodę na herbatę. Z malinami, cytryną i miodem, poproszę. I jeśli jest imbir, to tonę imbiru możesz dorzucić.
– Dobra, dobra, ale powiedz, co się stało.
– Jak dostanę gar gorącej herbaty, to powiem.
Szybko pobiegłam do łazienki. Zrzuciłam z siebie zmasakrowane stopki razem z resztą garderoby i wskoczyłam pod gorący prysznic. Łazienka prawie natychmiast zaparowała, a ja poczułam przyjemne ciepło i mrowienie w stopach. Mogłam wyjść. Za drzwiami już Luśka krzyczała, że herbata gotowa.
Naciągnęłam bawełniane skarpety, a na nie jeszcze – dla pewności – wełniane. Miałam wrażenie, że płoną, a skóra szczypała, jakby kto w nią tysiące szpilek powbijał. Opatuliłam się szlafrokiem. Chwyciłam też koc ze swojego łóżka i poczłapałam do kuchni. Herbata stała na stole. Usiadłam, dokładnie się okrywając. Aż dreszcze mi przeszły po ciele, kiedy chwyciłam gorący kubek.
– Daj mi jeszcze aspirynę. Bo jak nic po takiej eskapadzie będę chora.
– Jutro pogrzeb, musisz być na chodzie – odpowiedziała Luśka, wykładając przede mną jedną tabletkę aspiryny. – Lepiej?
– Do dupy. To jakieś fatum czy co?
– A co ty w ogóle zrobiłaś z tymi butami?
– Nic. Przemokły, to chciałam je w pociągu podsuszyć i chyba się skurczyły.
Luśka zachichotała.
– To ludzie musieli mieć niezłe widowisko.
– Ba! Sama siebie wzięłabym za wariata, więc nie zdziwiłabym się, gdyby inni tak pomyśleli.
Powoli siorbałam herbatę. Była gorąca, parzyła usta i język, ale chciałam ją wypić zanim ostygnie, więc trzeba było płyn wciągać razem z chłodzącym powietrzem. Przyjemne ciepło rozchodziło się po żołądku.
– Lekcje odrobiłaś?
– Tak, ale mamo, ja nie pójdę jutro do szkoły. Zostanę z tobą. I tak nie mogę się skupić na nauce. Chcę iść na pogrzeb.
– Naprawdę?
– Tak. Czuję, że muszę. To dla mnie dziwne, że człowiek jednego dnia jest, a na drugi już go przysypują piachem.
– Nic się na to nie poradzi. Takie jest życie.
– Wiem – powiedziała cichutko. – Aaa… sobie też zrobię herbatę.
Przez kilka minut w domu zalegała cisza przerwana w końcu szumem czajnika. Żadna z nas nie miała ochoty na rozmowę. Mnie robiło się coraz cieplej. Na twarzy czułam rumieńce, pewnie z powodu nagłej zmiany temperatury. Siorbałam herbatę w milczeniu, a za chwilę do odgłosów wydawanych przeze mnie dołączyły emitowane przez Luśkę. Też piła gorące.
– Dziwna taka cisza, gdy cioci nie ma, co? Niby ona siedziała w swoim pokoju, modliła się czy słuchała radia, ale zawsze człowiek miał poczucie, że ona tam jest. Nie?
– Ano, dziwna. Duży dom. I wtedy ta cisza chyba brzmi jeszcze dobitniej.
– Yhy – mruknęła. – Dobra, mamo, idę do siebie, posłucham jakiejś muzy, bo tylko to jestem w stanie teraz robić. Dasz sobie radę sama?
– A jak myślisz? – Uśmiechnęłam się do niej. – Jestem już dużą dziewczynką. Dzięki, Luśka, za herbatę – dodałam już poważniej. – Kochana jesteś. Bez ciebie to wszystko nie miałoby sensu.
– Mamuś, tylko się nie rozklej, proszę cię! – krzyknęła. – Zmykam w takim razie do siebie.
– Leć.
Luśka wstała, zasunęła krzesło. Trzasnęła drzwiami i zniknęła w swoim pokoju. A tyle razy jej mówiłam, żeby po cichu zamykała drzwi. Klamka jest od tego, by jej używać, a nie trach i niech same się zatrzasną. Zaraz wylecą z futryny.
W tym momencie zadzwonił telefon. Zanim go wygrzebałam z torebki, oczywiście zamilkł. Spojrzałam na wyświetlacz: Doktorek. Muszę w końcu zmienić ustawienia i wpisać jego imię. Spotykamy się od kilku miesięcy, a ja ciągle mam w telefonie Doktorka, a nie Artura.
Wybrałam jego numer. Zgłosił się prawie natychmiast.
– No, już się martwiłem! – krzyknął mi do ucha. – Tyle godzin nie dzwonisz.
– Tęskniłeś?
– Denerwowałem się. Wszystko w porządku?
– Tak. Spoko. – Moje przygody z butami postanowiłam jednak przemilczeć. – Przyjedziesz dzisiaj?
– Słonko, nie mogę. Mam dzisiaj dyżur. Poprzestawiałem tak, aby jutro mieć wolne. Pójdę z tobą na pogrzeb.
– Szkoda…
– Szkoda, że pójdę, czy szkoda, że nie przyjdę?
– To drugie. – Uśmiechnęłam się do słuchawki. – Chyba się od ciebie uzależniam.
– I o to chodzi. A jak z pracą wyszło?
– E tam. Jak zawsze. Zadzwonimy do pani.
– To po co ta baba cię ściągała?
– Podobno chciała mnie zobaczyć. W sumie nieważne. Pojechałam, pogadałam, pokazałam CV, a teraz cierpliwie poczekam.
– Zobaczysz, będzie dobrze. A ja cię stąd na pewno nie wypuszczę.
– Okej, okej, zobaczymy. – Znów uśmiechnęłam się do słuchawki. To miłe, co mówił, ale ja ciągle czułam, że gdzieś tam musi być jakiś haczyk. To niemożliwe, żeby trafił mi się facet doskonały. Chyba że po tylu latach posuchy zapomniałam, jak to jest i każdy wydaje się idealny.
– Dobra, kończę, bo się spóźnię. Jutro będę. Pa.
– Pa – odpowiedziałam i prawie natychmiast usłyszałam sygnał. Artur się rozłączył. Szkoda, że tak szybko. Miałam ochotę pogadać. A tak, sama w czterech ścianach dużego domu, czułam się jakoś nieswojo. Co prawda była Lusia, ale pewnie siedziała już ze słuchawkami na uszach. Został mi tylko kot.
– Nutuś! – krzyknęłam. – Nutuś!
Usłyszałam tupot małych łapek. Biegł do mnie i pomiaukiwał radośnie. Podniosłam go i razem z nim poczłapałam do swojego pokoju, ciągnąc za sobą po podłodze koc.
– Chodź, poleżymy sobie.