- promocja
To Ty jesteś Bobbym Fischerem - ebook
To Ty jesteś Bobbym Fischerem - ebook
Najnowsza bestsellerowa powieść Christera Mjåseta autora „Lekarza, który wiedział za dużo” i „Białych kruków”
Po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat Håkon wraca do Lillehammer w związku z pogrzebem przyjaciela. Nie postawił jeszcze nogi na peronie, a już żałuje, że zdecydował się przyjechać.
Czterdziestoletni mężczyzna zmuszony jest spojrzeć w przeszłość, na coś, co dręczyło go przez całe życie. Zniknęła młoda dziewczyna, a w tym samym czasie inne sprawy przybrały fatalny obrót. Co właściwie zrobili, on i jego koledzy?
Pogrzeb Kristoffera, przyjaciela Håkona z dzieciństwa, jest okazją do spotkania się po latach czterech dawnych kolegów. Tak razem, jak i indywidualnie, muszą zmierzyć się z bolesnymi wydarzeniami, które rozegrały się latem dawno temu. Ich przyjaciółka Agnes zniknęła bez śladu, a jednocześnie doszło do innych przerażających zdarzeń. Dlaczego narrator, Håkon, nosi w sobie poczucie winy? Opowieść w mistrzowski sposób obnaża nieprzyjemne uwarunkowania psychologiczne dorastania w zdawałoby się zwyczajnym środowisku w małym norweskim mieście. Dzięki sugestywnym przejściom między współczesnym pogrzebem a wydarzeniami z czasów młodości bohaterów, czytelnik stopniowo poznaje brutalną prawdę. Powieść ekscytuje do ostatniej kropki.
„W tej dobrze skomponowanej powieści z Lillehammer, w której dojrzały mężczyzna wraca do miasta swojego dzieciństwa, żeby wziąć udział w pogrzebie, Christer Mjåset zahacza o kryminał. Wbrew swej woli bohater musi zmierzyć się z niewyjaśnionymi tajemnicami z feralnego lata, w którym wraz z bandą chłopaków rozbijał się po okolicy, jego bliska przyjaciółka zniknęła bez śladu i przeżył rozpad rodziny.”
Arne Hugo Stølan, VG
„Perełka, opowieść, która szybko może zostać uznana za najlepszą powieść norweską wśród ostatnich nowości.
Powieść zawiera elementy kryminału, ale jest czymś więcej: budzi skojarzenia z „Rzeką tajemnic” Dennisa Lehane’a i fantastycznymi kryminałami Håkona Nessera „Kim Novak nigdy nie wykąpała się w jeziorze Genezaret” czy „Cienie i deszcz”. Nie odstaje też od nich szczególnie; jest to ekscytująca, wciągająca i wartka opowieść o tym, jak czas rzuca cienie na nasze życie, o przyjaźni, wspólnocie i rozstaniu. Autor pisze w sposób wyważony i bezpretensjonalny, w stylu, który pasuje do materiału. Tworzy też dobre dialogi.”
Ørjan Greiff Johnsen
Christer Mjåset (ur. 1973) jest lekarzem i pisarzem młodego pokolenia. Dotychczas wydał cztery książki, w tym dwa zbiory opowiadań – z czego pierwszy, En dans der veien slutter (Taniec u końca drogi) z 2003 jest zarazem jego debiutem literackim. W swoich powieściach Mjåset umiejętnie łączy wiedzę lekarską z kunsztem literackim. Cechuje go narracyjna rzetelność i przywiązanie do detali. Jego opowiadania, podobnie jak powieści, są wielowątkowe, z bogatą galerią postaci i skomplikowaną intrygą.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64846-53-3 |
Rozmiar pliku: | 785 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jednak na widok roztaczający się z pokoju ojca nie można było narzekać. Oddział, na którym go położono, mieścił się na ósmym piętrze, a z okien widać było gospodarstwa rolne, ciągnące się na wschód i w głąb Romerike, w stronę Løvenstad. Była wiosna i po polach jeździły traktory, a kiedy poranne słońce grzało najmocniej, w pokoju pacjenta robiło się naprawdę gorąco.
Już pierwszego dnia próbowałem otworzyć jedno z okien, ale szybko się zorientowałem, że było zabite. Ojciec powiedział mi wtedy, że w ciągu tych wszystkich lat wielu pacjentów odebrało sobie życie, skacząc z bloku szpitalnego, więc na świeże powietrze nie można było liczyć.
– Może to i dobrze – rzekł z dziwnym uśmieszkiem na ustach – bo gdybym mógł otworzyć okno, to ja też bym skoczył.
Był wtedy sparaliżowany od pasa w dół. Nowotwór rozprzestrzenił się już do wielu miejsc w jego ciele i uciskał rdzeń kręgowy.
Miał też guza mózgu. Można go było usunąć operacyjnie, ale ojciec nie zgodził się ani na operację, ani na radioterapię. Nigdy nie zapytałem dlaczego, ale myślę, że w dużej mierze chodziło o to, że czuł się nieswojo w roli pacjenta. Przez całe lata stał i operował ludzi, a teraz sam miałby położyć się na stole i dać pokroić. Coś tu nie grało. Zresztą i tak nie przeżyłby choroby.
Tuż przed tym, jak zachorował, znowu został sam. Była żona zdążyła go już odwiedzić i się z nim pożegnać, ale prawdę mówiąc, nie byłem zbytnio rozczarowany, że się na nią nie natknąłem. Gorszą rzeczą wydał mi się fakt, że moja matka postanowiła trzymać się z daleka. Nadal była rozgoryczona z powodu tego, co zaszło między nią a ojcem; dlatego wolałem przespać się na kanapie u dawnego kumpla ze studiów niż zamieszkać w jej mieszkaniu na Lambertseter.
Mój ojciec miał jednak w pokoju dość gości. W drzwiach ciągle stawali jego dawni koledzy i współpracownicy, począwszy od sanitariuszy, a skończywszy na profesorach, zawsze mieli też coś ze sobą i było tego tyle, że po wizytach ojciec często prosił o przekazanie kwiatów, czasopism czy bombonierek innym pacjentom.
Czasami zaglądał też do niego mój brat; przychodził z całą swoją rodziną. Jego żona siadała na brzegu łóżka i rozpieszczała ojca. Wypakowywała ozdobne ciasta i buteleczki alkoholu, tak jakby to był piknik na łonie natury, a wnuki kładziono na łóżku i raczkowały po pozbawionych życia nogach dziadka, czekając, aż wyciągnie ręce i je połaskocze.
Dobrze było oglądać ojca w takich chwilach, bo widziałem, że uwielbiał towarzystwo i kontakt z dziećmi; mnie to jednak w żadnym stopniu nie dotyczyło, więc z reguły się wycofywałem. Mimo że byłem dla dzieci wujem, ledwo mnie znały. To nie był mój wybór. Po prostu tak się stało. Z pewnością mógłbym winić brata za to, że dawno przestał się ze mną kontaktować; mógłbym się też tłumaczyć tym, że mieszkaliśmy daleko od siebie. Ale na najstarszym z rodzeństwa ciąży pewna odpowiedzialność, od której ja się uchyliłem.
Moim ojcem codziennie zajmowała się ta sama pielęgniarka. Pracowała z nim kiedyś na oddziale łóżkowym chirurgii i odniosłem niejasne wrażenie, że miała wobec niego dług wdzięczności, chociaż o to nie zapytałem. Pochodziła z Hardanger i twardo wymawiała głoski „r” i „g”, miała jednak miękkie ruchy, a jej twarz pokrywały urocze, jasnobrązowe piegi. Pewnego dnia zaraz po wejściu do pokoju zaczęła podnosić mojego ojca w łóżku. Potem położyła mu obie dłonie na karku i barkach i stojąc, przyciskała je ze skoncentrowaną miną. Zanim zdążyłem zapytać, ojciec wyjaśnił, że pielęgniarka była znana ze swoich „ciepłych rąk”. A sposób, w jaki go teraz leczyła, był wart więcej niż dzienna dawka leków.
Nie wiem, czy to naprawdę pomagało. Z całą pewnością jednak po tych seansach mój ojciec robił się rozmowny. Właściwie nigdy nie był osobą skorą do wynurzeń, ale po wizycie pielęgniarki z ciepłymi rękami jakby nie mógł się nagadać. Rozwijał temat swojego szarego i deszczowego dzieciństwa w Vestlandzie, chudych lat podczas studiów inżynierskich w Trondheim i decyzji o podjęciu studiów medycznych, kiedy jeszcze pracował dla firmy Norsk Data w Oslo. Opowiadał też historie z czasów, kiedy ja i brat byliśmy mali. Nasza rodzina wędrowała z nim po całym kraju, a on miał w zanadrzu opowieść z każdego zakątka.
Nie wspominał jedynie okresu spędzonego w Lillehammer, kiedy mieszkaliśmy w dzielnicy Vårsetergrenda. Przypuszczam, że miał wyrzuty sumienia z powodu tego, co się wtedy stało, i prawdę mówiąc, czułem ulgę, że nie musimy znowu przerabiać tej historii. Lepiej było dać mu rozwodzić się o wszystkim innym do czasu, aż opadał z sił i zasypiał.
Minął tydzień i zauważyłem, że ojciec stał się bardziej ociężały. Więcej spał w ciągu dnia, a kiedy rozmawialiśmy, po prostu wyłączał się z rozmowy. Jeden z lekarzy powiedział mi, że działanie leków zaczyna słabnąć. Jedyne, co można było jeszcze zrobić, to usunąć operacyjnie guza mózgu, ale mój ojciec nadal nie chciał się na to zgodzić. Pozostawało więc tylko czekać, aż będzie po wszystkim.
W jeden z tych dni spotkałem pielęgniarkę z ciepłymi rękami w korytarzu na oddziale łóżkowym. Właśnie wychodziłem; przywitałem się z nią i miałem iść dalej, ale zauważyłem, że stoi i patrzy za mną. Zawróciłem więc i podziękowałem jej, że tak trwa przy moim ojcu. Stała z uśmiechem, a po chwili ujęła mnie za ręce, oplatając palcami moje kłykcie, jakbym był zmarzniętym małym chłopcem. I wtedy dotarło do mnie, że to, co mój ojciec mówił o jej dłoniach, było prawdą, bo jej skóra wydzielała takie ciepło, jakiego nigdy wcześniej ani później nie zaznałem.
– Musi pan niedługo wyjawić to, co ma pan do powiedzenia – oznajmiła. – Koniec przyjdzie nagle.
Spojrzałem na nią zaskoczony. Jak mogła wiedzieć o wszystkim, co w sobie nosiłem? Ale udało mi się wymamrotać w odpowiedzi tylko to, że jutro pewnie tak zrobię. Potem odwróciłem się i pospieszyłem dalej w stronę schodów, po czym ruszyłem w dół, biorąc po dwa stopnie naraz.
Powinienem był jej posłuchać. Powinienem był zawrócić. Poniewczasie łatwo to przyznać. Bo tej nocy mój ojciec umarł. Zadzwoniła pielęgniarka z oddziału łóżkowego z informacją, że znaleziono go martwego w łóżku podczas jednego z rutynowych obchodów. Spodziewano się jego śmierci, więc nie podjęto reanimacji. Mimo to pielęgniarka przeprosiła za okoliczności i spytała, czy chciałbym go zobaczyć. Odparłem, że już jadę, ubrałem się i wsiadłem do samochodu. A kiedy reflektory auta rozświetlały drogę E6, prowadzącą z Oslo na północ, dotarło do mnie, że nie było już nikogo, komu mógłbym się zwierzyć.
Było za późno.
Teraz już nigdy nie uzyskam przebaczenia za to, co zrobiłem.1
Kiedy pociąg mija stację w Moelv, ogarnia mnie dyskomfort. Zaczyna się od czegoś w rodzaju mdłości, a potem to rozlewa się na całe ciało, aż z trudem łapię oddech. Nigdy czegoś takiego nie czułem, a przychodzi tak nagle, że nie mam pojęcia, co się dzieje. Siedzę na fotelu przy oknie obok kobiety, która czyta gazetę; papier trzeszczy jak fajerwerki, kiedy przestępuję nad jej nogami, żeby wydostać się na przejście między rzędami. Kobieta prosi mnie o spokój, ale ja już ją mijam i pod gradem zdumionych spojrzeń pospiesznie przechodzę środkiem do przesuwnych drzwi na końcu wagonu.
Kiedy wreszcie zostaję sam, opieram się o ścianę naprzeciw drzwi wejściowych i próbuję się ogarnąć. Serce mi galopuje i jestem tak roztrzęsiony, że postanawiam usiąść. Mój wzrok zawisa na hamulcu awaryjnym na ścianie; bardzo mnie korci, żeby pociągnąć za uchwyt, aż pociąg stanie, ale zamiast tego krzyżuję ramiona, przyciskam ręce do piersi i usiłuję się skoncentrować na turkocie kół uderzających o szyny.
W tej samej chwili słyszę niski głos konduktora w sąsiednim wagonie i zaraz potem drzwi przesuwne wędrują w bok. Konduktor jest zaczerwienionym, mocno zbudowanym facetem w połowie między czterdziestką a pięćdziesiątką, o lekko ospałym konduktorskim wejrzeniu i powolnych, cierpliwych ruchach, których – jak sobie wyobrażam – nabywa się po wielu latach służby. Za każdym razem, kiedy mnie mijał, starał się złapać mój wzrok i wiem, że gdzieś już się spotkaliśmy, chociaż nie umiem dokładnie określić, gdzie to było i kiedy. Teraz stoi za mną i oddycha astmatycznie, jakby do każdego oddechu musiał się przyłożyć; wydaje lekki pomruk, jak gdyby chciał mi oznajmić, że mnie widział, po czym idzie dalej. Słyszę dźwięk otwierających się drzwi przesuwnych i głos mamroczący „ktoś się dosiadł?”, po czym odgłos jego kroków oddala się i wkrótce milknie.
Wciąż siedzę napięty niczym węzeł, który zbyt mocno zadzierzgnięto. Potem jednak stopniowo dyskomfort opuszcza moje ciało. Oddycham spokojniej, aż wreszcie udaje mi się utkwić wzrok w krajobrazie, przesuwającym się na zewnątrz. W przerwach między kępami drzew, rosnącymi wzdłuż torów, widzę, że odkąd ostatni raz wyjrzałem przez okno, dolina zwęziła się i uciekła w bok. Na jej dnie połyskuje metalicznie jezioro Mjøsa, tak jak pamiętam z dzieciństwa. Na jego zachodnim brzegu między polami ciągną się gospodarstwa, rozlokowane częściowo nad ołowianym pasmem ekspresówki, a częściowo pod nim. Niedługo miniemy kościół w Vingrom, który stoi sam jeden na łagodnym stoku opadającym do jeziora; kościół, który zawsze wydawał mi się osamotniony; potem dojrzę most, wychodzący z cypla w Vingnes i rozdzielający toń wody; a wreszcie pociąg wtoczy się na stację i dotrę do Lillehammer.
Nie byłem w tym mieście od niemal trzydziestu lat. Mimo to nie ma dnia, w którym bym o nim nie myślał. Nocami zaś wracam tu we śnie. Z czasem coraz mniej było tych powrotów, to jasne, zawsze jednak wiedziałem, że nie uda mi się uciec przed tym, co się tutaj stało tamtego pamiętnego lata tak dawno temu. Może powinienem był przyjechać tu wcześniej zamiast przedkładać nad to inne obowiązki, ale teraz nic już nie mogę na to poradzić. Człowiek sam wybiera życie, które wiedzie. Decyzje, jakie podjąłem w ciągu mojego czterdziestoletniego życia, były moje. Nie mogę za nie winić nikogo innego.
Zamykam oczy i odchylam głowę do tyłu, aż dotykam ściany. Kołyszący ruch pociągu coraz bardziej mnie uspokaja. Do mojej świadomości z wolna wkrada się twarz. Jest niewyraźna i pozbawiona konturów, bo upłynęło dużo czasu, odkąd potrafiłem ją sobie zwizualizować. Wyrzuciłem wszystkie zdjęcia tej osoby, ale nadal noszę ją w sobie. Ożywione ruchy, gwałtowny śmiech. I brodawki... Pośród tylu jej cech te brodawki zapadły mi w pamięć: niewielkie, okrągłe wypustki na kostkach i palcach, jak wyrośle na pniu drzewa. Często siedziała z podwiniętymi palcami, a kiedy próbowałem otworzyć jej ręce, ona je cofała.
– Nie patrz – mówiła, ale śmiała się, kiedy nalegałem, i czasem dawała mi szansę je zbadać, dotknąć ich, a sama wydawała dźwięki świadczące o tym, że uważa je za obrzydliwe i przykre. Ja natomiast niemal zazdrościłem jej tych małych wirusów, które współtworzyły jej skórę. Wolno im było trwać tuż przy niej, żyć na niej, w jakimś rodzaju symbiozy.
– Spójrz tutaj – mogłem odpowiedzieć. – Ja też mam brodawkę.
I pokazywałem jej tę jedną jedyną, którą miałem na małym palcu u lewej ręki. Nie była duża, miała zaledwie milimetr średnicy. Matka wiele razy próbowała nanieść na nią pędzelkiem środek przeciwko brodawkom, ale się opierałem.
– To żadna brodawka – ona na to ze śmiechem.
I rzeczywiście. Dla mnie jednak brodawka miała swoją wagę. Oznaczała, że posiadałem coś, co i ona miała.
Już pierwszego dnia, w którym ją zobaczyłem, wiedziałem, że nic nie będzie takie, jak kiedyś. W tym czasie moja rodzina od wielu lat mieszkała na Vårsetergrendzie, osiedlu położonym pięć–sześć kilometrów na południowy wschód od centrum Lillehammer, ciągnącym się po zboczu w kierunku Sjusjøen i granicy okręgu Hedmark, sześćset metrów nad poziomem morza. Okolica miała się w zasadzie nazywać Steinbakkegrenda, ale deweloper zmienił nazwę, żeby uczynić ją atrakcyjniejszą dla potencjalnych nabywców mieszkań. Może chciano, żeby nazwa brzmiała trochę jak Bakkebygrenda^(). Tak czy inaczej, zmiana nie poprawiła sprzedaży mieszkań. Po tym, jak się tu wprowadziliśmy jako jedna z pierwszych rodzin, duża część rozbudowy musiała zostać wstrzymana na dłużej. I zamiast przyjechać do nowego osiedla, tętniącego życiem i pełnego młodzieży – taki obraz matka odmalowała przede mną i moim bratem – zastaliśmy dzielnicę pustych domów i betonowych szkieletów niegotowych bloków tarasowych; tam zaś, gdzie miały być rośliny i zielone trawniki, leżał piasek i kamienie.
Na miejscu nie powstała też szkoła i autobus rozwoził garstkę okolicznej młodzieży do różnych podstawówek w centrum Lillehammer. Z jakiegoś powodu nie przyjęto nas z bratem do szkoły Søre Ål, do której chodziły inne dzieci z sąsiedztwa. Zamiast tego zostaliśmy posłani do szkoły Nybu, położonej na południowym brzegu rzeki Mesny na samej górze przy Stampesletta, gdzie mieścił się miejski stadion sportowy.
Na co dzień nie było to dla mnie szczególnie ważne. Nie miałem rówieśników w sąsiedztwie, nie zaprzyjaźniłem się też zbytnio z nikim młodszym ani starszym. Początkowo wiele czasu spędzałem więc sam. Nasz bliźniak po jednej stronie graniczył ze strumieniem, za którym rozciągał się już tylko las. Przechadzałem się tam w pojedynkę. Wydeptywałem ścieżki wśród drzew, ostrzyłem broń, którą ze sobą nosiłem, i urządzałem własne bazy, gdzie ustawiałem figurki Playmo w zbrojach rycerskich albo w strojach kowbojów czy Indian i toczyłem wielkie bitwy, którym przyglądały się tylko ptaki.
Tuż przy strumieniu było duże mrowisko. Zawsze mijałem je w drodze do lasu i nabrałem zwyczaju solidnego dręczenia mrówek. Drążyłem otwory, żeby móc studiować sięgające w głąb korytarze i komory, zdarzało się, że podpalałem kopiec i stojąc nieopodal, śledziłem szaleńczą aktywność, w miarę jak płomienie ogarniały igły.
Tym właśnie zajmowałem się pewnego dnia, gdy nagle dostrzegłem między świerkami dziewczynkę, która mi się przyglądała. Stała częściowo za gałęziami i wyraźnie przed kimś się chowała. Szybko zgasiłem płomienie, ale ona stała tylko bez ruchu, patrząc na mnie. W jej spojrzeniu nie znalazłem potępienia. Zamiast tego uniosła palec wskazujący i przyłożyła go sobie do ust, jakby mnie uciszając. Chwilę później odezwał się gruby głos.
– A-a-a-agne-e-e-e-s!
Między pniami drzew zobaczyłem mężczyznę, idącego mozolnie po kamiennym nasypie na drugim brzegu strumienia. Był nagi od pasa w górę, owłosiony i spocony, bo było tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego i na stromym zboczu prażyło słońce.
– To mój tata – usłyszałem szept dziewczynki, zanim zdążyłem się odezwać, tak jakby to wyjaśniało, dlaczego tam się skryła. – Stój bez ruchu!
Ponownie przeniosłem wzrok na wielkiego mężczyznę o kołyszącym się chodzie i nie potrzebowałem powodów, żeby się nie ruszać. Później miałem się dowiedzieć, że był kolegą mojego ojca w szpitalu, znanym z takiego gnębienia młodszych stażystów, że u schyłku dnia niemal doprowadzał ich do łez. Wtedy zaś sprawiał takie wrażenie, że gdybym usłyszał o tym dokładnie w tamtej chwili, uwierzyłbym bez mrugnięcia okiem. Stałem śmiertelnie przerażony, czekając, aż pójdzie dalej ścieżką i zniknie w oddali.
Agnes nigdy mi nie powiedziała, czym wprawiła ojca w taką wściekłość. Dowiedziałem się tego przy okazji od matki. Jej rodzina dopiero przyjechała samochodem przeprowadzkowym z Trondheim do Vårsetergrendy. Rozejrzawszy się w nowym szeregowcu położonym w dolnym odcinku drogi, przy której mieszkała moja rodzina, rodzice Agnes poszli do samochodu, żeby zacząć przenosić rzeczy. Pozostawiona sama sobie Agnes dostrzegła w tym swoją szansę. Wzięła klucz do nowego domu, zamknęła drzwi i uciekła. Szybko zrozumiała, dokładnie tak jak ja, że nie spodoba jej się w nowym miejscu.
A teraz staliśmy w lesie, niczego o sobie nie wiedząc, i nie mieliśmy pojęcia, co powiedzieć. Wreszcie Agnes wyszła spod gałęzi. Miała igły we włosach, a jej buty przemokły, bo przechodząc przez strumień, wdepnęła do wody.
– Chodź – powiedziałem i przywołałem ją gestem do bloku skalnego wyżej na zboczu, gdzie mogła zdjąć buty i skarpety. Siedząc, spoglądaliśmy na okolicę.
Przedstawiłem się, a ona w odpowiedzi skinęła głową i się uśmiechnęła. Wiedziałem już, jak się nazywa, bo ojciec wołał ją po imieniu. Jeszcze przez dobrą chwilę siedzieliśmy dalej w ciszy obok siebie. Trudno mi powiedzieć, jak długo to trwało, oboje wypatrywaliśmy jej ojca. W każdym razie w pewnej chwili wstała i powiedziała, że musi iść. Wzięła buty i skarpety i boso ruszyła przez trawę, po czym weszła między drzewa. Już miała zniknąć, ale odwróciła się, spojrzała na mnie i spytała: – Dlaczego dręczysz mrówki?
W jej oczach nadal nie było wyrzutu, tylko pytanie. Ostrożnie wzruszyłem ramionami.
– Nie lubię mrówek – odparłem.
– Dlaczego?
Poczułem, że się czerwienię, i spuściłem wzrok, mamrocząc coś o tym, że mrówki wszędzie łażą i nawet nie mogę sobie w spokoju nigdzie usiąść w lesie, bo zaraz ładują mi się na nogi i ręce. Zdarza się, że wchodzą do mojej sypialni, ciągnąłem, a pewnego ranka obudziłem się, bo mrówka przeszła mi po twarzy. Od tej pory zawsze zamykałem okno, kładąc się wieczorem do snu.
– A wiesz, że takie mrowisko może stać dwieście lat?
Podniosłem wzrok. Była jakaś powaga w jej sposobie mówienia, ale jej głos brzmiał łagodnie i przyjaźnie.
– Nie – powiedziałem. – Właściwie to nie wiem za dużo o mrówkach.
– One ci nie chcą nic zrobić, nie możesz być dla nich taki zły. Obiecaj mi to!
Uśmiechnęła się, trochę tak, jak sam bym się uśmiechnął do kogoś, kogo dobrze znam.
– Okej – odparłem i skinąłem głową. – Obiecuję.
– To do zobaczenia!
Uniosła rękę i pomachała. Zanim zdążyłem podnieść swoją dłoń, już jej nie było.
------------------------------------------------------------------------
^() W dosłownym tłumaczeniu na język polski nazwa „Steinbakkegrenda” oznaczałaby wioskę na kamienistym zboczu, a „Vårsetergrenda” – wioskę na wiosennym pastwisku. „Bakkebygrenda” to norweski odpowiednik „Bullerbyn”. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).2
Pociąg zwalnia, po czym zatrzymuje się z szarpnięciem. Ci, którzy stoją już w przejściu, trzymają się mocno oparć foteli, żeby się nie przewrócić. Rozlega się okrzyk, ludzie zerkają na siebie i parskają krótkim, wesołym śmiechem, kiedy jest już po wszystkim.
Jestem z powrotem na swoim miejscu i pozostaję na nim, podczas gdy kobieta siedząca obok pakuje rzeczy do plecaka i za kolejką innych ludzi wychodzi z pociągu. Do środka, ponad fotele, sączy się pachnące zgnilizną jesienne powietrze. Pociąg wjechał na tor trzeci, a za moim oknem ludzie tłoczą się przed schodami do przejścia podziemnego. Siedzę i patrzę na stopniowo rzednący tłum, aż peron pustoszeje. Teraz leży na nim tylko gazeta i kilka mokrych, pożółkłych liści. Z głośnika dobiega pisk i słyszę za plecami dźwięk powoli zasuwających się drzwi wagonu.
Stawiam torbę na kolanach, ale uświadamiam sobie, że potrzebuję trochę czasu, zanim wstanę i wysiądę z pociągu. Zwracam uwagę na swoje odbicie w szybie. Chociaż jest niewyraźne, mogę dostrzec siwe włosy nad uszami i w brodzie, której pozwoliłem rosnąć przez ostatni tydzień. Są też linie na czole i wokół oczu. Zdradzają, że jestem mężczyzną po czterdziestce, mężczyzną, który wraca do domu po niemal trzydziestu latach i na którego nikt nie czeka na stacji.
Przypominam sobie wiadomość tekstową, którą odebrałem kilka dni temu, i wyjmuję z kieszeni komórkę. „Cześć! Będziesz w czwartek na pogrzebie? Próbuję zebrać całą ekipę. Dobrze, gdybyś się zgłosił. Pozdrawiam, Bo”.
Wiem, że powinienem mu odpisać. Do tej pory jednak tego nie zrobiłem. Prawdę mówiąc, jeszcze wczoraj nie byłem pewien, czy przyjadę. Leżąc w pokoju gościnnym u mojej matki na Lambertseter, myślałem, żeby sobie odpuścić i nie wsiąść do pociągu jadącego na północ, chociaż większą część podróży z Bergen miałem już za sobą. Jeszcze przy śniadaniu byłem przekonany, że wrócę samolotem do domu – aż do chwili, kiedy matka spojrzała na mnie przy stole i zapytała, co jest nie tak z Lillehammer, że nigdy nie chciałem tam wrócić. Potrząsnąłem głową i jak zawsze nie odpowiedziałem. A ona, tak jak to wcześniej bywało, na tym poprzestała, lecz jej ostatnie słowa sprawiły, że poczułem ukłucie w piersi.
– Był twoim kolegą. Uważam, że powinieneś pojechać.
Za moimi plecami rozlegają się kroki. Wkrótce słyszę też ciche pogwizdywanie, melodię walca, której nie umiem skojarzyć, nagle jednak dźwięk się urywa, a kroki stają się szybsze i bardziej zdecydowane.
– Lillehammer to ostatnia stacja.
Konduktor stoi, ciężko oddycha. Jego spojrzenie nie jest już obojętne, raczej niespokojne, tak jakby nie chciało się na niczym zatrzymać, tylko tańczyło nad rzędami foteli. Guzowate palce gładzą kępki rudej lisiej brody. Zwracam uwagę na bliznę biegnącą wzdłuż dolnej szczęki pod zarostem. Jest cienka, tak jakby skórę przecięto ostrym nożem. Pod czubkiem brody także dostrzegam jasne pasmo blizny.
– Proszę mi dać kilka minut – mówię. – Wtedy wysiądę.
Mężczyzna bierze oddech, chrząka, po czym kręci głową w jedną i drugą stronę. – Przepraszam, ale musi pan wstać teraz. Za nami nadjeżdża inny pociąg i musimy zjechać z toru.
Jego oczy nadal błądzą, tak jakby śledził lot denerwującej muchy. Przyglądam się badawczo jego twarzy. Na pewno gdzieś już ją widziałem. Może jeździłem z nim autobusem szkolnym, a może nawet chodził do szkoły Nybu.
Widzę, że się prostuje, a na jego twarzy pojawia się grymas napięcia. Gwałtownym ruchem zbliża do mnie głowę, aż odskakuję w tył do okna.
– Słuchaj no, pan! Musi pan opuścić pociąg. I to teraz! Zrozumiano?
Czuję jego przesycony kawą oddech i się odwracam. – Tak... zrozumiano – mówię i łapię torbę.
Odstępuje na bok, kiedy go mijam. Krok po kroku idzie za mną do drzwi wyjściowych, jakby nie wierzył, że wysiądę.
Kiedy wychodzę na peron, owiewa mnie chłodny wiatr. Szarość na niebie wydaje się nieco przełamywać. Zasuwam zamek kurtki i idę w stronę schodów prowadzących do przejścia podziemnego. Kiedy się oglądam, w oknie wagonu dostrzegam konduktora. Stoi w przejściu między rzędami foteli i się we mnie wpatruje, ale gdy nasze spojrzenia się krzyżują, odwraca się i rusza w przeciwnym kierunku.
Przechodzę krótki odcinek ze stacji do hotelu Breiseth. Jak na dzień powszedni na ulicach panuje nienaturalny spokój. Mija mnie starszy mężczyzna z seterem szkockim na smyczy. Poza tym nie spotykam nikogo w drodze do następnej przecznicy.
Przystaję na rogu ulic Jernbanegata i Kirkegata. Z łatwością poznaję to miejsce, chociaż zaszły tu pewne zmiany. Kino i muzeum sztuki zyskało przybudówkę z drewna i szkła. Dawny budynek Norges Bank stał się restauracją, a na rynku Stortorget urządzono parking. Poznaję pomnik starszego faceta, siedzącego na krześle u góry placu. To Anders Sandvig, jestem tego całkowicie pewien: człowiek, który swego czasu założył Muzeum Ludowe na wzgórzu Maihaugen. W ramach podziękowania będzie teraz siedział na placu przez całą wieczność. Sama myśl o tym przyprawia mnie o dreszcze.
Wchodzę do recepcji hotelu. Jest właściwie zbyt wcześnie, żeby się zameldować, ale nie ma wielu gości i mimo wszystko dostaję pokój. W trakcie rejestracji kobieta za ladą zerka na mnie ukradkiem.
– Pierwszy raz w Lillehammer? – pyta, a jej palce biegną po klawiaturze.
– Dorastałem tutaj – odpowiadam i widzę, że natychmiast z zachwytem unosi brwi.
– O, szczęściarz z pana – mówi. – Dzieciństwo w tym mieście musiało być fantastyczne.
Uśmiecham się i zamiast skomentować jej słowa, pytam o możliwość wyprasowania koszuli. Z zakłopotaniem spuszcza wzrok, podając mi deskę do prasowania, żelazko i kartę-klucz do pokoju.
Jadę windą na drugie piętro i kierując się strzałkami na ścianie, trafiam do pokoju. Jego okna wychodzą na Stortorget. Pomieszczenie jest duże, narożne i z całą pewnością warte więcej, niż zapłaciłem. Stoi tu zarówno łoże małżeńskie, jak i sofa z funkcją spania, nad którą zawieszono kopię obrazu Fritza Thaulowa przedstawiającego pejzaż znad rzeki Mesny. Siadam na brzegu łóżka i wyglądam na zewnątrz, gdzie coraz ostrzejsze jesienne światło pada z ukosa na dachy domów; to samo światło przyciągało kiedyś malarzy tu, do miasta.
Jest dziesiąta, do pogrzebu zostały jeszcze dwie godziny.3
Kristoffer czekał na mnie w deszczu przed stacją kolejową. Zobaczyłem go wtedy po raz ostatni, ale w tamtej chwili oczywiście tego nie wiedziałem. Był początek września i lał rzęsisty bergeński deszcz. Kristoffer miał naciągnięty kaptur kurtki przeciwdeszczowej i pochylał głowę, jakby głęboko się koncentrował. Z łatwością go poznałem. Było coś charakterystycznego w jego pozie, w tym, jak nonszalancko oparł ciężar ciała na biodrze. Wyglądał trochę jak James Dean na plakacie filmowym do Olbrzyma – broń spoczywa Deanowi na barkach, a Elizabeth Taylor kuca przed nim, o coś go prosząc.
Zadzwonił zaledwie kilka godzin przed spotkaniem i spytał, czy jestem w mieście. Miał wsiąść do pociągu powrotnego do Østlandet, ale mógł opóźnić swój powrót o kilka godzin, gdybym zdołał się z nim spotkać. Było święto i pomyślałem, że odmowa nie wchodzi w grę. Nie po raz pierwszy próbował się ze mną umówić.
Ciąg dalszy w wersji pełnej