- W empik go
Todo Arde. Wszystko płonie - ebook
Todo Arde. Wszystko płonie - ebook
… Wystarczy, że wprowadzisz iskrę.
To historia trzech kobiet, które straciły wszystko. Nawet strach. Dlatego są tak niebezpieczne.
To historia zemsty niemożliwej, bez najmniejszych szans powodzenia.
To historia trzech kobiet, które mają odwagę zrobić coś, co wszyscy inni mają odwagę sobie tylko wyobrażać.
Cel: narobić niezłego bałaganu tym, którzy na to zasługują.
Juan Gómez-Jurado w Todo Arde. Wszystko płonie dociska pedał gazu i uzależnia, wypełniając każdą stronę rytmiczną akcją i błyskotliwym humorem.
Zawsze wygrywają ci sami.
Więc czas zmienić reguły.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-313-0 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Początek
Wszystko, co ma się wydarzyć – trupy, nagłówki gazet, zmiana, która wywróci kraj do góry nogami – zaczyna się w najbardziej prozaiczny sposób.
Nic w tym dziwnego. Najlepsze historie mają skromne początki. Zakazane jabłko, inne, które spada na głowę pewnego fizyka, jeszcze inne wytłoczone na obudowie komputera. Ani się obejrzysz, zostałeś wyrzucony z raju, odkryłeś prawo powszechnego ciążenia albo założyłeś firmę wartą miliardy.
Ta historia nie zaczyna się od jabłka.
Ta historia zaczyna się od butelki szamponu z Mercadony. I już nic nie będzie takie samo.
Tę butelkę szamponu (a raczej dwie butelki) trzyma Aura Reyes.
Czterdzieści pięć lat, wdowa, matka dwóch córek (fan-ta-stycz-nych, trzeba to wypowiadać w ten sposób, oddzielając sylaby i otwierając szeroko usta). I za chwilę dozna transcendentalnego olśnienia.
Wręcz brutalnego.
Z rodzaju tych, jakich raz w życiu doświadcza tylko jeden człowiek na milion.
Aurę dopada pod prysznicem, gdy woda spływa jej po włosach. Jest tak gorąca, że plecy zaczynają się robić czerwone. Aura patrzy na dwie butelki i rozumie, że już nigdy więcej nie będzie mogła postrzegać życia tak samo.
Co zaledwie trzy godziny później prowadzi do niewyobrażalnej katastrofy.3
Przejazd
Dochodzi do siebie zaledwie parę minut później. Przez tylną szybę masywna Puerta de Alcalá unosi się nad nią przez kilka sekund, po czym samochód znowu rusza i zostaje tylko ciemny dywan madryckiego nieba. Przerywany latarniami, w miarę jak jadą ulicą Alcalá w stronę Recoletos.
– Dobrze się pani czuje?
Policjant odwraca się do niej ze szczerym zainteresowaniem w oczach. Może ma wyrzuty sumienia, że walnął jej głową w maskę samochodu. Chociaż Aura sama była sobie winna, bo miotała się jak opętana.
– Dokąd mnie zabieracie?
– Dobrze pani wie.
– Nie, nie wiem.
Bo to prawda. Mimo że policjanci przyjęli za pewnik, że Aura jest pełnoprawną członkinią przestępczego bractwa, jest to dopiero jej pierwsze zatrzymanie. Nie ma żadnego doświadczenia, nie wie, co robić, jak się zachowywać albo – co jest tu najbardziej potrzebne – jak zachować spokój.
„Nie popełnij tego samego błędu, co wcześniej”, myśli. „Nie mogą się dowiedzieć o dziewczynkach”.
„Oddychaj głęboko. Znajdź wewnętrzną równowagę”. Słowa wracają do niej prościutko z filmiku mindfulness, który oglądała na YouTubie, po hiszpańsku rodem z Wenezueli.
Kłopot pojawia się wtedy, gdy mindfulness nakłada się na głos wysokiego policjanta, który odpowiada przez radio.
– Przyjąłem, centrala. Jedziemy na plaza de Castilla. Jeszcze jeden przystanek nie zaszkodzi.
– Dzięki. Bez odbioru – żegna się kobiecy głos.
Na tylnym siedzeniu Aura przyswaja tę informację jak ktoś, kto przyjmuje niechcianego gościa. Kuzynkę, która zjawia się w środku deszczowej nocy, przemoczona do suchej nitki, a tobie nie pozostaje nic innego, jak ugościć ją w salonie na nowej kanapie.
– Nie mogę jechać na komisariat – szepcze.
Policjanci chyba jej nie słyszą. Więc Aura powtarza, tym razem głośniej. Zanim zdąży się zorientować, jej spocona twarz jest przyklejona do ochronnej przesłony, która oddziela ją od przednich foteli.
Wysoki funkcjonariusz się odwraca i kostkami palców stuka w pleksi, zwracając uwagę Aury na naklejkę z czerwonymi i czarnymi literami.
Siedzenia w tym samochodzie
są odporne na wymioty, krew,
mocz i inne płyny. Dziękujemy.
– Żadnych sztuczek, proszę pani. Bo potem to my musimy wszystko sprzątać.
Aura automatycznie zaczyna myśleć o instrukcji kuchenki mikrofalowej. Kiedy ją kupiła, przypadkowo natknęła się wzrokiem na fragment, w którym stanowczo odradzano wkładania do urządzenia żywych kotów.
Kiedy go przeczytała, musiała wykonać to samo ćwiczenie, do którego zmusza się teraz. Ponownie czyta tych czternaście słów i przez kilka chwil zastanawia się, w jakim świecie jest potrzebna taka plakietka. Co za ludzie jeżdżą na tym tylnym siedzeniu. Z kim zwykle mają do czynienia ci z przednich siedzeń.
Wniosek jest przygnębiający.
Cokolwiek powie policjantom, oni i tak nie zmienią zdania. Nic nie sprawi, że zatrzymają radiowóz i ją wypuszczą. Nic nie przeszkodzi im zabrać jej na komisariat i spisać zeznania (w praworządnym państwie to odpowiednik nierobienia absolutnie niczego).
Nie, nic nie przeszkodzi im zabrać jej na komisariat, gdzie Bóg jeden wie, ile godzin będą ją przetrzymywać.
– Proszę pani? Dobrze się pani czuje?
Znowu to spojrzenie jej ciemiężcy, pełne szczerego zaniepokojenia. Aura czuje się oszukana. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby policjant był nieprzyjemny i złośliwy, gdyby odnosił się do niej pogardliwie i okrutnie. Pomogłoby to podzielić świat na wygodne parcele, a ona zostałaby po właściwej stronie linii wyraźnie namalowanej na ziemi.
– Zapytaj ją, czy chce kogoś powiadomić – odzywa się jego kolega. Ten niższy i starszy, który obserwuje ją w lusterku wstecznym.
– Wcześniej wspominała pani o swoich córkach. Czy są bezpieczne, pani Reyes?
Oczy starszego policjanta nieco się zwężają we wstecznym lusterku. Aura jest boleśnie świadoma ciszy, która zaległa w samochodzie, podkreślanej dodatkowo hałasem silnika na biegu jałowym. Stoją w korku sobotniego wieczoru na alei Castellana, a ciekawscy kierowcy zerkają do środka radiowozu. Aura czuje setki spoczywających na niej oczu, czekających na odpowiedź.
– Tak, oczywiście. Są z moją matką.
Kłamstwo wypływa z jej ust naturalnie, spontanicznie. Delikatne odzwierciedlenie tego, kim była, zanim „to się stało”. Ciepły, przekonujący głos, który jest w stanie nakłonić cię do złożenia podpisu w wykropkowanym miejscu i oddania wszystkiego, co masz, łącznie z krwią twojego pierworodnego.
W najmniejszym stopniu nie jest tak dobra jak Dawna Aura. Ale najwyraźniej wystarczająco.
– Nie chce pani do niej zadzwonić? – pyta ten młodszy. – Mogę pani pożyczyć komórkę.
– Rodríguez – zwraca mu uwagę ten starszy.
– Daj spokój, stary. To tylko jeden telefon.
– Zadzwoni, jak będziemy na miejscu, w końcu od tego są procedury.
– Mam nielimitowane rozmowy.
Ten starszy prycha, dając jasno do zrozumienia, co myśli o nielimitowanych rozmowach ogólnie i propozycji Rodrígueza w szczególności.
Aura wykorzystuje to odwrócenie uwagi i odchyla się na oparcie, wypuszczając powietrze, które trzymała. Bardzo, bardzo powoli. W miarę jak jej płuca się opróżniają, Aura wykrzykuje w myślach to, co musi za wszelką cenę ukryć. A mianowicie:
To, że dziewczynki są same w domu. Że jej matka, nawet gdyby z nimi była, stwarzałaby zagrożenie, a nie zapewniała opiekę. Że mają tylko dziewięć lat, że już od jakiegoś czasu czekają, żeby je wykąpała i zrobiła im kolację. Że powiedziała im, że wychodzi tylko na chwilę, by się przewietrzyć. Że o tej porze muszą już umierać ze strachu. Że zachowała się nieodpowiedzialnie, pozwalając, aby jej niepokój i duma doprowadziły ją do tej sytuacji. Że musi uciec z radiowozu, wrócić do nich, zrobić cokolwiek, byle tylko były bezpieczne. Że nie ma nikogo, kogo mogłaby powiadomić, nikogo, komu mogłaby naprawdę zaufać. Że całe jej ciało ciągnie ją w stronę córek, prosi, by przestała krzyczeć w myślach i zaczęła krzyczeć na głos, by zrobiła cokolwiek, byle tylko ich przekonać, byle tylko uciec.
Rozerwać się na pół, w milczeniu, to jedyna opcja.
Ponieważ w chwili gdy powie prawdę, w chwili gdy ci – niestety – uprzejmi stróżowie prawa dowiedzą się, że dwie dziewięcioletnie dziewczynki są w domu same i przerażone, bez wahania wyważą drzwi mieszkania.
A gdy tylko ci z opieki społecznej dowiedzą się o jej sytuacji, o tym, co się wydarzy za niecałe trzy tygodnie…
„Żegnaj, mamusiu”.
Aura nie ma czasu, żeby poddać się ciemności i strachowi, bo samochód skręca w aleję Alberta Alcocera i zatrzymuje się zaledwie przecznicę od alei Castellana. Młodszy policjant odwraca się do niej z napiętym przepraszającym uśmiechem.
– Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko towarzystwu.
Kiedy Aura patrzy przez okno, ledwo może uwierzyć w to, co ją czeka.4
Pulsujący bas
Naprzeciwko Ogrodów San Fernando powstało małe zamieszanie. Dwa radiowozy stojące w poprzek ulicy odcięły przejazd w kierunku zachodnim. Ten wiozący Aurę zawrócił nielegalnie na ulicy Doctora Fleminga i zatrzymuje się między tamtymi dwoma. Właśnie wtedy Aura odwraca głowę i widzi ciało przyciśnięte do karoserii.
– Taxi!
W głosie kobiety nawet przez szybę można wyczuć nietrzeźwość. Potwierdzenie nadchodzi w chwili, gdy inny funkcjonariusz otwiera drzwi radiowozu i wciska, nie bez wysiłku, świeżo zatrzymaną na tylne siedzenie. Podmuch taniego wina wymieszany z zapachem potu wypełnia niewielką ilość dostępnego powietrza, jaką zostawia ogromna sylwetka pijaczki, która opada na środek siedzenia, przesuwając Aurę na stronę za fotelem kierowcy.
Aura o mało nie wypada z radiowozu, kiedy policjantka otwiera drzwi, nachyla się do środka, wyciąga kajdanki i łączy nadgarstki Aury oraz kobiety, która się na nią zwaliła.
– To nie jest potrzebne – odzywa się starszy policjant, przyglądając się operacji.
– Słuchaj, Bustos, to ty nie wiesz, jak ona się daje we znaki?
– Nie mówię, że nie. Mówię, że to nie jest potrzebne.
– A jak ucieknie?
– Daleko nie zajdzie.
– Dobra, na wszelki wypadek. Prosto na komisariat, okej? Późno już.
Ten cały Bustos kiwa głową i znowu rusza, zanim jego koleżanka zdąży zamknąć drzwi.
Przyciśnięta do nich Aura próbuje się odwrócić, by zobaczyć, co takiego, do diaska, przyczepiono jej do nadgarstka.
Okazuje się, że to pakunek ważący jakieś osiemdziesiąt kilogramów, chociaż sądząc po tym, jak się o nią opiera, Aura odnosi wrażenie, że raczej osiemset.
Ma na sobie brązową szeroką kurtkę z diagonalu, koszulkę, która kiedyś była biała, czarne spodnie i znoszone buty. A w butach różne sznurówki (czerwone i okrągłe w lewym, zielone i płaskie w prawym). Aura widzi je doskonale, ponieważ kobieta podniosła nogi i oparła je o szybę.
Twarzy nieznajomej prawie nie dostrzega, ponieważ jej głowa spoczywa na piersi Aury, jakby ta nie była człowiekiem, tylko poduszką, która ma zapewnić jej możliwie najbardziej komfortową jazdę.
– Szofer – odzywa się kobieta. Chociaż z jej silnym galisyjskim akcentem brzmi to raczej jak „szofr”.
– Słucham – odpowiada policjant, podejmując jej grę.
– Niech pan jedzie ulicą Padre Damiána, będzie szybciej – prosi ona, tłumiąc czkawkę.
Aura marszczy nos z obrzydzeniem. Czubek głowy kobiety znajduje się na wysokości jej brody, a włosy śmierdzą łojem i brudem. Próbuje się ruszyć, żeby ją z siebie zrzucić, ale to tak, jakby chciała zrzucić z siebie kontener pełen gruzu.
– Przepraszam! Przepraszam!
– Mari Paz, zachowuj się z łaski swojej – mówi młodszy policjant, nie odwracając się.
Kobieta nic sobie z tego nie robi, tylko jeszcze bardziej rozwala się na Aurze. Po chwili chrapie jak smok zimową porą.
Aura próbuje się przebić przez ten hałas, ale policjanci jej nie słyszą albo nie słuchają. Na szczęście reszta trasy jest krótka. Po kilku minutach samochód wjeżdża na parking przy ogromnym starym i szarym budynku.
To, co następuje później, Aura przeżywa niczym zły sen albo koszmar na jawie, oświetlona tanimi świetlówkami i otoczona rzeczami ze sklepu z drobiazgami.
Widzi siebie wyciąganą z samochodu, oddzielaną od pijaczki, prowadzoną delikatną, lecz stanowczą ręką do malutkiego pomieszczenia przypominającego studio fotograficzne. Niewiele różniące się od tego, do którego udała się z mężem, niech spoczywa w pokoju, żeby zrobić ślubne zdjęcia. Prawie dwie dekady temu. Skromne, wilgotne, wyposażone w meble, które były stare już w latach dziewięćdziesiątych. I jest tu fotograf z wąsami, który ani trochę się nie uśmiecha.
Różnice są tylko dwie. Fotograf ma na sobie biały fartuch, a w głębi zamiast paru plastikowych fikusów i czerwonych zasłon jest ściana, na której znajdują się poziome linie oraz liczby. Funkcjonariusz, także w fartuchu, unosi Aurze podbródek, żeby patrzyła prosto w obiektyw. Grzebie jej też we włosach, pyta, czy ma tatuaże od szyi w górę. Potem prowadzi ją do pobliskiego stołu, gdzie pobiera odciski palców skanerem. Który postanawia odmówić posłuszeństwa, więc funkcjonariusz brudzi jej palce granatowym tuszem.
– Przepraszam, czarny nam się skończył – mówi, wzruszając ramionami.
Aura zamierza odpowiedzieć, że sama się tym zajmie, że nie ma problemu, że może kiedy indziej. Ale już zabierają ją z sali, do której wchodzą teraz obaj policjanci (Bustos i Rodríguez, pamięta), ciągną pijaczkę, rozbudzoną na tyle, żeby powłóczyła nogami, uczepiona ramion funkcjonariuszy. Od tego niższego jest wyższa o ponad głowę, co nie ułatwia operacji.
– Szlag, jaka ona ciężka!
Aura się zastanawia, jak zrobią jej zdjęcie, może na leżąco, jak na obrazie Po balu Ramona Casasa. Zanim zdąży poznać odpowiedź, traci pijaczkę z oczu. Nagle Aura znajduje się w jednym z tych filmów, w których główna bohaterka nie porusza stopami (ciągną ją na platformie na kołach, której nie widać na ekranie) i kamera skupia się na jej twarzy.
Wszystko wokół niej dzieje się bardzo szybko, z pulsującym basem z Jump Into the Fire w tle, ponieważ ktoś usunął klatki, żeby doświadczenie było jeszcze bardziej oszałamiające, jeszcze bardziej szalone.
Sala, w której przez parę godzin siedzi stłoczona razem z dwudziestoma innymi osobami; funkcjonariuszka, która każe im się ustawić na korytarzu w szeregu według płci; wizyta, po kolei, w małym pomieszczeniu, gdzie funkcjonariuszka w lateksowych rękawiczkach każe jej się rozebrać do naga, grzebie jej między udami, patrzy na nią chwilę, po czym rezygnuje z tego, co – Aura nie ma wątpliwości – w przypadku kogoś innego byłoby znacznie dokładniejszą kontrolą; powrót, bez stanika, bez paska, bez torebki, bez płaszcza, z upokorzeniem wymalowanym na rozpalonej twarzy, na prawie pusty teraz korytarz; przejście labiryntem schodów i krat do półpiwnicy wyłożonej linoleum, ze ścianami w kolorze zielonkawych rzygowin i szarego błota; i ostatni przystanek przed plastikowym stołem z logo Coca-Coli, przy którym policjantka nowicjuszka sprawdza coś w papierach i przydziela jej celę 11B.
Wreszcie muzyka cichnie, a metalowe drzwi zamykają się za jej plecami.
Z echem i w ogóle.5
Cela
Wiele dni później, siedząc przed lufą pistoletu i z zakrwawioną twarzą, Aura Reyes wspomni ten moment, w tej celi 11B w komisariacie przy plaza de Castilla w Madrycie, jako dzień, w którym popełniła najgorszy błąd swojego życia.
Oczywiście teraz nie wie, że za chwilę go popełni. Tak naprawdę nie może myśleć o niczym.
Całe racjonalne myślenie zostało zduszone przez chłód, głód i strach.
Marznie, bo ma na sobie tylko cienką bluzkę. Płaszcz zabrała funkcjonariuszka, razem z pozostałymi rzeczami, które mogą się przydać do popełnienia samobójstwa.
– W zeszłym tygodniu taki jeden powiesił się na koszulce. Najpierw ją zmoczył, żeby się nie rozerwała – powiedziała jej kobieta.
Umiera z głodu, bo od ponad dwunastu godzin nic nie jadła. Funkcjonariuszka wsunęła jej do kieszeni paczkę herbatników María z miną pod tytułem: „To nasz sekret”.
– Kanapki przyjeżdżają dopiero o ósmej. W niedziele zawsze jest chistorra.
Umiera ze strachu. To jej pierwsza noc za kratami.
„Pierwsza z wielu”, myśli, kręcąc głową.
Cela nie ma pewnie nawet dwunastu metrów kwadratowych. Jest pomalowana na dwa kolory, tak samo jak korytarz. Ale widać, że tu do gry weszła kreatywność i nuda aresztantów, więc dekoracje uzupełniają nader wartościowe rysunki. Penisy, czaszki, swastyki różnych wielkości i w różnych kolorach. Wszystko, co najlepsze. Niektóre są wydrapane paznokciami w gipsie, inne wypalone zapalniczką, jeszcze inne narysowane z nieuzasadnioną cierpliwością długopisem Bic.
Powietrze jest ciężkie, pachnie potem i czymś jeszcze, czego Aura nie potrafi nazwać. Wyposażenie przystosowane do klienteli. Długa betonowa ławka przymocowana do ścian celi. W rogu sedes ze stali nierdzewnej. Bez niepotrzebnych luksusów jak drzwi albo papier toaletowy.
Gdy Aura zauważa sedes, uświadamia sobie, że musi z niego skorzystać. I to pilnie. Ale sytuacja jest mało sprzyjająca. Trzy kobiety zebrały się wokół czwartej, która jak gdyby nigdy nic korzysta z owego udogodnienia z majtkami wokół kostek. Wszystkie się śmieją i opowiadają dowcipy.
Aura na razie się poddaje. Szuka miejsca, gdzie mogłaby przycupnąć i spokojnie zjeść ciastka.
Nie jest to łatwe.
Wszystkie cztery Latynoski zajmują ścianę po lewej. Miejsce w głębi odpada.
Siedzące na ławce dwie inne kobiety krzyczą w stronę prostokąta z perforowanej blachy tuż pod sufitem. Aura nie rozpoznaje języka. Z drugiej strony tego prostokąta dobiegają głosy i stłumiony hałas ruchu ulicznego, więc Aura wnioskuje, że to jest okienko wychodzące na ulicę.
– Ej, ty, ślicznotka. Chodź no tu – woła ją kobieta siedząca na klozecie.
– Yoni ma zatwardzenie. Potrzebuje dużo towarzystwa – mówi inna i parska śmiechem.
Aura jeszcze nigdy nie widziała ćpuna, ale jest dla niej jasne, że te trzy mają zadatki. Zaczerwienione oczy, wymizerowane twarze, pot. Gwałtowne ruchy. Dużo gadania i jeszcze więcej śmiania.
Wykonuje w ich stronę coś, co ma być gestem szacunku, i kieruje się w inne miejsce celi.
– Ej, strojnisia. Dokąd to, co?
– Ona nie chce ci pomóc, Yoni.
Ściana po prawej jest bardziej pusta. Na betonowej ławce leży tylko sporej wielkości tobołek. Świetlówka, która powinna oświetlać tę część, jest spalona, a tamta po przeciwległej stronie ledwo ciągnie. Ale Aura nie potrzebuje światła, żeby rozpoznać swoją koleżankę z radiowozu.
Nawet z głową przykrytą kurtką z diagonalu (jej nie zabrali wierzchniego ubrania, Aura się zastanawia dlaczego) nie da się pomylić tego chrapania.
Aura siada obok niej, wciska się w tę niewielką przestrzeń, jaka została między stopami kobiety a ścianą celi. Możliwie najbliżej drzwi, żeby móc jak najszybciej wyjść, kiedy ją zawołają.
Otwiera paczkę herbatników przyciśniętą do piersi, i z pochyloną głową zaczyna powoli jeść, myśląc o dziewczynkach. Aura zawsze miała bujną wyobraźnię, to efekt jej ogromnej pasji do czytania. Coś, co do tej pory uważała za atut.
Do tej pory.
Bo nagle jest w stanie myśleć tylko o tych wszystkich rzeczach, które mogą się przytrafić dziewczynkom. Ciekawskim, niecierpliwym i roztrzepanym. Usiłuje sobie przypomnieć, co do jedzenia zostało w domu. Rzeczy łatwe do przyrządzenia, które nie wymagają żadnego wysiłku. Które przede wszystkim nie wymagają włączania ognia na kuchence. Albo, jeszcze gorzej, piekarnika. W myślach przegląda zawartość lodówki (prawie pustej) i szafek (z pajęczynami). Jest w stanie przypomnieć sobie tylko to, co było na kolację. Ta pizza ze szpinakiem, którą one tak bardzo lubią. Ta od doktora jakiegośtam.
I oczywiście wyobraża sobie je.
Włączają piekarnik, tak jak wiele razy widziały, jak robi to mama.
A ten nie wygląda tak jak w naszym domu
(który już nie jest nasz),
ten nie ma pięknego kolorowego panelu sterowania z wyświetlaczem LED, z jasnymi instrukcjami, przepisami i z automatycznym wyłączaniem, nie. Ten w domu jej matki
(który teraz jest naszym domem)
to biały Balay z poprzedniego wieku z pokrętłami pościeranymi od używania. Bardzo łatwo jest włączyć funkcję grilla zamiast grzania góra–dół. A o minutniku możesz zapomnieć. Przestał działać, jeszcze zanim zawaliły się bliźniacze wieże. Przekręcasz gałkę, ufając, że za dwadzieścia minut da ci znać, słuchasz irytującego tik-tak, i możesz sobie czekać w nieskończoność.
Wyobraża sobie dymiącą pizzę, płonący piekarnik, dziewczynki próbujące ugasić pożar gołymi rączkami. Wyobraża sobie oparzenia trzeciego stopnia i brak jakiegokolwiek sposobu, żeby wezwać strażaków. Bo są za małe, żeby mieć komórkę, a z telefonu stacjonarnego trzeba było zrezygnować wiele miesięcy temu. Razem ze słodyczami, HBO i milionem innych rzeczy, które czyniły życie znośnym i które uważała za oczywiste.
– Ej, strojnisia. Ej.
Aura otrząsa się z koszmaru i podnosi głowę. Przed nią stoi kobieta z sedesu.
– Co tam żresz, strojnisia?
Aura opuszcza rękę, w której trzyma paczkę herbatników (teraz już pół paczki), i rozważa swoje opcje. W filmie odpowiedź byłaby oczywista. Walnęłaby kobietę w gębę, dając jasno do zrozumienia, że nie z nią takie gierki i w ogóle. Żeby wzbudzić respekt.
Ale to nie jest film.
To prawdziwe życie.
Rzuca okiem na Yoni. Dopasowane skórzane spodnie, obcisła koszulka, ogromne piersi. Chociaż Aura jest wyższa od niej o głowę, ona jest od niej cięższa o piętnaście kilogramów. I ma za sobą trzy inne kobiety, które nie spuszczają ich z oka.
Tak więc robi jedyne, co może zrobić.
Podaje jej paczkę herbatników.
Bez słowa.
Yoni obdarza ją wilczym uśmiechem i rzuca się na ciastka. Wkłada je do ust po trzy naraz, przez co wypada ich więcej, niż Yoni zdoła przełknąć.
Aura czuje, że znowu ma siedem lat i jest w samym środku jednego z odcinków Ulicy Sezamkowej. Tyle że Ciasteczkowy Potwór ma długie czarne włosy zamiast niebieskich.
Aura wie, że ona wcale nie jest głodna. Że zjadła je tylko dlatego, że mogła to zrobić.
Kobieta rzuca plastikowe opakowanie na podłogę, beka z zadowoleniem i wraca do swoich koleżanek, które witają ją pośród śmiechów.
Aura zamyka oczy, żeby przepędzić upokorzenie, i próbuje zasnąć, ale to niemożliwe. Jej mózg pracuje zbyt szybko. Nawet kiedy pół godziny później gaśnie jedyne światło, udaje jej się zapaść tylko w niespokojny półsen.
Z którego wyciąga ją cisza.
Kobiety, które wrzeszczały przez okno, wreszcie się zamknęły. Tamte pozostałe też.
W mroku smutek jej sytuacji tylko się pogłębia, uwydatnia. Jedyne światło, które wpada do celi, wciska się przez szparę pod drzwiami. Aura nic nie widzi, więc skupia się na reszcie zmysłów. Chłód celi. Zapach, mieszanka moczu, wilgoci i bosych stóp. Oddech aresztantek, odgłos ciał poruszających się niewygodnie w ciemności.
Gdyby rozpacz była fizyczna, z pewnością byłaby zrobiona z ciężkiego uczucia, które w tej chwili spowija serce Aury.
Nie, Aura nie śpi. Dlatego kiedy w mroku po drugiej stronie celi pojawia się ruch, ona uświadamia to sobie przed innymi. Czuje to w trzewiach.
Czuła już coś podobnego dwa lat temu. Skończyło się tak, że jej mąż został zamordowany, a ona wykrwawiała się przed drzwiami do pokojów swoich córek. Wtedy zareagowała za późno i źle. Niczym dama z bogatego osiedla, która uważa, że potwory żyją po drugiej stronie grubego, niemożliwego do sforsowania pledu utkanego z pieniędzy i demokracji.
Okazało się jednak, że ten pled jest pełen dziur.
Tym razem Aura reaguje inaczej. Prostuje się, wyostrza słuch, patrzy na podłogę. W słabym prostokącie światła przed drzwiami widzi, że cienie zmierzają w jej stronę.6
Błąd
Aura wstaje, starając się nie robić hałasu. Wtedy dobiega ją pierwszy szept.
– Gdzie jest?
– Przed tobą, skarbie.
– No to dawaj.
Słychać hałas i szamotaninę. A potem dźwięk, jakby ciągnięto worek. Powietrze porusza się blisko niej.
– Co robicie? – pyta Aura.
Jej głos brzmi dziwnie. Jest drżący i dziecinny. To jej pierwsze słowa, odkąd weszła do celi, a jeśli chodzi o zastraszenie, to na niewiele się zdają.
Ale cienie się zatrzymują.
Cisza, która następuje, jest gęsta i gorąca, niczym zupa, która zbyt długo stoi na ogniu.
– Nie twoja sprawa, strojnisia – odpowiada głos w ciemności.
Aura czuje wokół siebie obecność kobiet. Znów słyszy szamotaninę, bardzo blisko, i rozumie, co się dzieje. Owszem, cienie były zagrożeniem, lecz nie dla niej.
„Rzuciły się na pijaczkę”, myśli.
– Wezwę funkcjonariuszkę.
Cienie znów nieruchomieją.
– Daj zapalniczkę – odzywa się inny głos.
W celi rozlega się trzask. Płomień zapala się niecały metr od głowy Aury, która instynktownie się cofa. W kręgu światła zapalniczki pojawia się twarz Yoni. Patrzy wprost na nią. Migoczący blask ognia zamienia oczy (perfekcyjnie umalowane, jak zauważa Aura) w dwie błyszczące szparki.
– Tu nie chodzi o ciebie, strojnisia. Mamy rachunki do wyrównania z tą suką, rozumiesz?
Aura robi jedyne, co może zrobić. Kiwa głową.
– Nie słyszę. Rozumiesz, że nie chodzi o ciebie?
– Rozumiem.
– Chyba że chcesz, żeby chodziło o ciebie. Chcesz, żeby chodziło o ciebie, strojnisia?
– Nie – odpowiada Aura łamiącym się głosem.
Płomień zapalniczki znika w ciemności, zostawiając czerwonawe widmo w oczach Aury, która mruga i kuli się w sobie. Siada z powrotem, przestraszona i zawstydzona.
Co innego może zrobić?
„Ich jest cztery, a ja jestem sama. One są twardzielkami (»kryminalistkami«, właśnie to słowo pojawia się w jej głowie, ale przykrywa je poprawność polityczna), a ja jestem tylko dyrektorką zarządzającą”.
„A teraz nie jestem nawet nią”.
„Teraz jestem tylko spłukaną gospodynią domową, matką, która zostawiła swoje córki same i która chce jak najszybciej do nich wrócić”.
Twarz Aury płonie ze wstydu, a ze strachu uformowała jej się w brzuchu lodowa kula. Nagle wspomnienie córek przynosi ze sobą nowe uczucie. To samo, którego doświadczyła kilka godzin temu (teraz wydaje się, że kilka dni temu), kiedy pod prysznicem trzymała dwie butelki szamponu. To, które wróciło do niej w sklepie przy ulicy Serrano i sprawiło, że skończyła w tym piekle.
Tego uczucia nie da się wyjaśnić. A może jednak tak i potrzeba by było miliona słów. Albo wystarczyłyby zaledwie trzy litery. Monosylaba. Co ciekawe, ostatnia, którą właśnie wypowiedziała.
– Nie – powtarza.
Tyle że teraz brzmi zupełnie inaczej. Brzmi ostro. Jak dźwięk powstający przy zarysowaniu podłogi.
Szamotanina ustaje.
– Zostawcie ją w spokoju – dodaje Aura, sama do końca nie wierząc w to, co robi.
Podnosi się z rękami wyciągniętymi przed siebie.
– Załatwię cię, dziwko – mówi Yoni.
Aura dostrzega zbliżający się do niej cień i odsuwa się, odskakując w stronę drzwi. Przypadek, szczęście albo mieszanka obu tych czynników sprawia, że napastniczka potyka się o prawą nogę Aury, która została w połowie drogi, i upada do przodu. Cios przewidziany dla Aury ostatecznie trafia w betonową ławkę.
Krzyk bólu dzieli ciemność na pół i zmienia bieg rzeczy. Inna z Latynosek wrzeszczy, wołając swoją liderkę.
– Jest przy drzwiach. Załatw tę sukę – wydusza z siebie Yoni ze szlochem.
Aura uświadamia sobie, że stanie przy jedynym źródle światła (nawet tak słabym, jak to wpadające pod drzwiami) nie jest strategicznie zalecaną pozycją.
Odchodzi w przeciwnym kierunku, ocierając się plecami o ścianę, żeby się nie potknąć. Dłonie ma zaciśnięte w pięści, serce ściśnięte, a krew dudni jej w uszach. Ciemność zamienia się w zamęt. Urywane odgłosy, jęki, ciosy.
Ktoś wydaje zduszony krzyk. Ktoś inny rzuca przekleństwo, którego Aura nie może zrozumieć.
Kolejny cios i odgłos, jakby czołgania po podłodze. Przez kilka niekończących się sekund trwa sztywna cisza.
Kolejny cios.
Nagle wszystko się uspokaja.
Aura słyszy niezdarne kroki zmierzające w jej stronę. Przywiera do ściany najmocniej jak może i podnosi ręce, żeby chronić się przed nieuniknionym ciosem.
Czuje otarcie o ubranie, czyjeś palce szukające po omacku.
Czyjaś ręka chwyta ją za nadgarstek. Bynajmniej nie gwałtownie. Ale też nie dając jej żadnej opcji.
Ręka ciągnie ją, zabiera na drugi koniec celi, prowadzi z powrotem na jej miejsce.
Aura siada, przerażona.
Ręka poklepuje ją po plecach. A głos z silnym galisyjskim akcentem (i zdecydowanie pijany) mówi:
– Idź spać, blondi.7
Przed sądem
Dochodzi jedenasta rano w niedzielę, kiedy Aura opuszcza komisariat.
Niebo w Madrycie jest zachmurzone. W szarym kolorze wody po zmywaniu podłóg. Zerwał się nieprzyjemny wiatr, który rozwiewa liście, kurz i pomięte gazetki promocyjne Lidla. Na rondzie przy plaza de Castilla roi się od samochodów. Otoczenie, w cieniu Wież Kio, nie może być brzydsze i bardziej nieludzkie.
Aura wdycha głęboko zanieczyszczone powietrze i myśli, że nigdy w życiu nie widziała czegoś piękniejszego.
Spora w tym zasługa szalonych poprzednich dwóch godzin.
Kiedy budzi się w celi, Aura nie wie, gdzie jest. Otumaniona i zdezorientowana podnosi głowę. Mruga, próbuje przyzwyczaić oczy do światła, wraca do szorstkiej rzeczywistości. Świetlówki znów są zapalone, a cela w połowie pusta. Tylko kobiety niemówiące po hiszpańsku wciąż są w głębi, pod okienkiem, zwinięte w kłębek śpią jak zabite.
Po pijanej Galisyjce nie ma ani śladu. Po Latynoskach też nie, z wyjątkiem zakrwawionej smugi na ścianie, która (Aura jest tego pewna) była wkładem Yoni do graffiti w areszcie.
„To mogła być moja krew”, myśli Aura i ciarki przechodzą jej po plecach.
„Właśnie. Właśnie to mnie teraz czeka”.
Hałas za drzwiami przerywa jej użalanie się nad sobą. Cela się otwiera i funkcjonariuszka wykrzykuje jej nazwiska.
– Reyes Martínez!
Aura posłusznie kieruje się w stronę głosu, powłócząc nogami. Kobieta prowadzi ją labiryntem korytarzy aż do ambulatorium.
– Chcesz badanie? – pyta ją funkcjonariuszka.
– Słucham?
– Moczu.
Widząc zdziwioną minę Aury, policjantka wyjaśnia:
– Jeśli jesteś narkomanką, to jest okoliczność łagodząca. Prawie wszyscy robią sobie badanie.
Aura przegląda w myślach najsilniejsze substancje, jakie przyjmowała w ciągu ostatniego miesiąca (łącznie z ibuprofenem, fantą light i kilkoma kroplami przeterminowanego tabasco, które pewnego poranka dolała nierozważnie do jajek sadzonych), i kręci głową.
– Na pewno? Nie wstydź się. To tylko chwila…
Kobieta proponuje to tak uprzejmie, że Aurę kusi, by się zgodzić tylko po to, żeby nie robić jej przykrości. Dopóki nie zagląda do ambulatorium i jej oczy nie napotykają wzroku Yoni, która siedzi na leżance z zabandażowaną ręką i posiniaczoną twarzą.
– Dziękuję, ale to nie jest potrzebne.
– Jak chcesz – mówi kobieta i rusza dalej.
Yoni zamierza wstać, ale pielęgniarka ją przytrzymuje. Groźny krzyk odprowadza Aurę, która idzie za funkcjonariuszką i przyspiesza kroku.
– Załatwię cię!
„Co tę kobietę ugryzło?”, myśli Aura, ucieszona, że oddala się od ambulatorium.
Po chwili docierają do innej sali, przed którą czeka mężczyzna w średnim wieku, niziutki i łysy, w wymiętym garniturze, w którym chyba spał, a przynajmniej na to wskazuje jego wygląd.
– Jestem twoim adwokatem z urzędu, staniesz przed sędzią. Nazwisko? – pyta, kiedy Aura przystaje naprzeciwko niego.
Aura mu je podaje. Mężczyzna wyjmuje teczkę z plecaka spoczywającego między jego nogami i odszukuje raport policyjny swojej klientki. Czyta go pobieżnie, rzuca parę „uhm”, bierze Aurę pod rękę i prowadzi do sali.
– No już, zaczyna się.
– Chwila, nie powie mi pan nic o…?
– Siedź cicho, nie rób nic głupiego i wszystkiemu zaprzeczaj.
– Ale ja bym chciała wyja…
– Masz wszystkiemu zaprzeczać, do cholery.
Aura powstrzymuje adwokata, łapiąc go za ramię.
– Mogą mnie tu dalej trzymać?
Mężczyzna mlaszcze językiem i głośno wciąga powietrze ustami.
– Jest niedziela, sędziemu się spieszy, a twoja sprawa jest skomplikowana. Jeśli zechce, zostaniesz do poniedziałku.
– Muszę stąd wyjść – mówi Aura, przysuwając się do niego bliżej. – Niech mi pan powie, co mam zrobić.
– Już ci powiedziałem – odpowiada adwokat, bezceremonialnie wpychając ją do środka.
Pomieszczenie jest jeszcze mniejsze niż cela, za to znacznie pełniejsze. Parę stołów, garść krzeseł, sędzia, prokurator, kilku strażników, adwokat z urzędu i oskarżona. Ściany w jajecznym kolorze są pozbawione okien i jakichkolwiek dekoracji, z wyjątkiem portretu króla Filipa VI, którego surowy uśmiech przypomina, że sprawiedliwość jest jednakowa dla wszystkich.
Prokurator wstaje i odczytuje akt oskarżenia przeciwko Aurze, która stoi na środku sali. Sędzia do samego końca nie odrywa wzroku od stołu, skupiony na zamkniętej teczce leżącej przed nim. Aura odpowiada na wszystkie pytania prokuratora (z których większość zaczyna się od „Czy to prawda, że…”) stanowczym „nie”. Aż siedem razy, siedem kłamstw.
Kiedy przesłuchanie dobiega końca, sędzia odchrząkuje kilkakrotnie, wyraźnie znudzony. To mężczyzna w podeszłym wieku, pod siedemdziesiątkę, ze spiczastą białą bródką i bardziej przypomina optometrystę na emeryturze niż sędziego pierwszej instancji.
– To zarzut mniejszej wagi. Czy pan prokurator może mi wyjaśnić, dlaczego przyprowadzono tu oskarżoną?
– Pani Reyes za trzy tygodnie ma się stawić w więzieniu w oczekiwaniu na proces, wysoki sądzie. Dlatego policjanci ją zatrzymali, jako środek zapobiegawczy.
– O jakie zarzuty chodzi?
„Zaczyna się”, myśli Aura, zamykając oczy.
– Oszustwa na szeroką skalę, defraudacja, fałszowanie dokumentów, pranie brudnych pieniędzy. Wszystko popełnione w okolicznościach obciążających, wysoki sądzie.
Sędzia odrywa wzrok od teczki i po raz pierwszy spogląda na Aurę, zaciekawiony. Droga bluzka, ładne buty do kompletu. Nie pasują jedynie worki pod oczami, potargane włosy w kolorze piasku i zapadnięte ramiona – zasługa nocy spędzonej w areszcie.
– O jakiej kwocie mówimy?
Prokurator wymienia dziewięciocyfrową sumę, co do ostatniego euro. Bez miejsc po przecinku. Nie ma potrzeby.
Sędzia unosi brew w geście uznania.
– A kaucja?
– Pół miliona euro, wysoki sądzie.
Pół miliona wobec ponad stu milionów nie wydaje się znaczące. Ot, symboliczna kwota, aby mieć pewność, że zatrzymana nie ucieknie i tak dalej. W sytuacji Aury równie dobrze mogliby poprosić o księżyc obwiązany wstążką w kolorze fuksji.
– Już rozumiem – mówi sędzia z miną świadczącą o tym, że jest dokładnie na odwrót. – Pani Reyes, stawia mnie pani w trudnej sytuacji. Oskarżenie z elementem przemocy stanowi problem. Nawet jeśli jest to przestępstwo mniejszej wagi.
– Domniemane przestępstwo, wysoki sądzie – wtrąca adwokat. – Moja klientka kategorycznie zaprzeczyła zarzucanym jej czynom.
– A dla sądu jest to wielkie zaskoczenie, że oskarżona wypiera się nawet powietrza, którym oddycha, panie mecenasie – odpowiada sędzia z sarkazmem.
Znowu patrzy na teczkę przed sobą i delikatnie bębni palcami w stół, zastanawiając się nad tym, co powiedzieć.
– Pani sytuacja jest typowa – mówi po chwili. – Człowiek, który ma się stawić w więzieniu, w miarę jak zbliża się ten termin, może odnosić wrażenie, że nie ma już nic do stracenia. Poczucie moralności słabnie i ma tendencję do popełniania błędów, jakich nie popełniłby w innej sytuacji. Rozumie pani, o czym mówię, pani Reyes?
– Rozumiem.
– W takich okolicznościach najlepiej przyspieszyć stawienie się w więzieniu dla dobra społeczeństwa i samego oskarżonego. Myślę, że to jest właśnie pani przypadek.
Strach, jaki zawładnął ciałem Aury, kiedy jej twarz – niecałe piętnaście godzin temu – uderzyła o maskę samochodu patrolowego, wciąż w niej siedział. Z różnym natężeniem, od silnego do umiarkowanego, oraz z trudnym do opanowania niepokojem.
W tym momencie jednak strach słabnie, aż niemal znika. Ponieważ w ostatnim zdaniu sędziego Aura usłyszała ukryte pytanie zamiast oczywistej groźby.
I znowu pojawia się odzwierciedlenie jej dawnego ja.
– Tak by było, gdybym była winna tego, co napisano w protokole policyjnym, ale ja już powiedziałam, że to wszystko nieprawda, wysoki sądzie – kłamie Aura z zimną krwią. – I jeśli mam być szczera, nie zamierzam zgadzać się na tymczasowe aresztowanie. Chcę tylko zgromadzić pieniądze na kaucję i stanąć przed sądem jako wolny człowiek, do czego mam prawo.
Sędzia przygląda się Aurze uważnie.
– Rozumiem. I przypuszczam, że doświadczenie dzisiejszej nocy miało jakiś związek z pani decyzją.
Aura dyplomatycznie wzrusza ramionami.
– Pani Reyes, gdybym dziś wypuścił panią na wolność, podjąłbym ryzyko. Czy mogę pani ufać?
– Tak, wysoki sądzie. Całkowicie, wysoki sądzie. Wyciągnęłam wnioski z własnych błędów. Mogę szczerze powiedzieć, że jestem zupełnie nową kobietą, a nie zagrożeniem dla społeczeństwa. Taka jest prawda – mówi Aura w swojej najlepszej imitacji Morgana Freemana.
Przez chwilę myśli, że posunęła się za daleko, ale sędzia wydaje się zadowolony, a nawet rozbawiony wyjaśnieniem oskarżonej.
– Żebym tego nie żałował, pani Reyes – dodaje, gestem pokazując drzwi.
Aura wchodzi na pierwsze piętro, zbiera swoje rzeczy do plastikowej torby (łącznie z torebką, portfelem, płaszczem i biustonoszem) i niespełna piętnaście minut później jest już na ulicy. Obserwuje zachmurzone niebo, Wieże Kio i gazetki Lidla porwane przez wiatr, jak już zostało powiedziane. Oddycha wolnością i dwutlenkiem węgla i myśli o tym, że jeszcze nigdy w życiu nie widziała czegoś piękniejszego…
Dopóki nie zauważa kogoś, kto sprawia, że kompletnie zmienia zdanie.8
Drążek
Macha do niej osoba siedząca na ławce kilka metrów dalej. Aura przełyka ślinę, bo rozpoznała tę osobę i nie ma wielkiej ochoty odpowiadać. Bierze głęboki oddech, pochyla głowę i rusza w przeciwnym kierunku.
Udaje jej się pokonać jakieś dwadzieścia metrów, kiedy słyszy za plecami głos.
– Ej, blondi!
I kolejne pięć, zanim tamta ją dogoni.
Kobieta staje przed nią, zagradzając jej drogę.
– Wyszłaś bez swojego śniadania. Jedyna dobra rzecz, jaką mają w tym miejscu…
Podnosi przezroczystą plastikową torebkę, przez którą widać sporej wielkości kanapkę zawiniętą w folię aluminiową. I dwie mandarynki.
– Był jeszcze jogurt, ale zjadłam. Byłam głodna jak wilk. Chyba nie będziesz na mnie zła, co?
Na myśl o kanapce Aurze burczy w brzuchu, ale wróciły niepokój i pośpiech. Nie wspominając o tym, że nie chce mieć nic do czynienia z osobą, która stoi naprzeciwko.
– Przepraszam, ale nie mam czasu na jedzenie. Muszę wracać do domu.
Robi pauzę oceniającą, uznaje, że nie ma zagrożenia, i wreszcie dodaje:
– Moje córki są same.
– Kobieto, to dlaczego nie mówiłaś od razu? Chodź, zawiozę cię. Zwykle kiedy zamierzam się schlać, zostawiam auto koło komisariatu, bo potem sama widzisz, jak się kończy.
Aura bezwiednie marszczy nos. Wygląd kobiety nie poprawił się w ciągu ostatnich godzin. Kurtkę ma teraz przewieszoną przez prawe ramię. Koszulka jest pełna tłustych plam. Włosy ma bardzo krótkie i wygolone wokół uszu, więc nie musi się obawiać, że zepsuje sobie fryzurę. Ale wciąż śmierdzi potem i winem, nawet na wolnym powietrzu i w odległości półtora metra.
– Bez urazy…
Aura nagle przerywa, uzmysławiając sobie, że nie wie, jak kobieta ma na imię. Wydaje jej się, że jeden z policjantów wypowiedział je, kiedy wsadzili ją do radiowozu, ale nie miała zamiaru go zapamiętywać…
– Mari Paz Celeiro Buján – mówi tamta, wyciągając rękę. – A ty jesteś Aura.
– Skąd wiesz?
– A, bo funkcjonariuszka zawołała najpierw ciebie. Ale powiedziałam jej, żeby dała ci pospać. Wyglądałaś na taką zmęczoną…
Aura bierze głęboki oddech i przewraca oczami. A więc mogła wyjść stąd znacznie wcześniej. Próbuje się uspokoić i powtarza:
– Bez urazy, Mari Paz, ale wolę pojechać metrem.
W tym momencie słyszy hałas za plecami. Odwraca się w samą porę, by zobaczyć dwie koleżanki Yoni, które wychodzą z komisariatu i patrzą na nią uważnie. Jedna szepcze coś na ucho drugiej, wskazując na Aurę. Żadna nie wygląda na przyjaźnie nastawioną.
– Blondi… – odzywa się Mari Paz, podążając za jej wzrokiem – coś mi się zdaje, że metro to nie jest dobry pomysł, mówię ci.
– Nie wiem, jaki masz z nimi problem…
– …teraz i ty go masz. Odwróć się amodiño3 i chodź ze mną.
Mari Paz czule kładzie jej rękę na ramieniu i prowadzi ją w stronę ulicy Bravo Murillo.
– Idą za nami, prawda?
– Tego się obawiam, mała. Idź dalej, nie zatrzymuj się.
– Co to była za przeklęta pora, kiedy ci pomogłam?
– No, w nocy.
– Mówię, że tego żałuję.
– Wiem, co dis4. Idź, samochód już blisko.
Aura przyspiesza kroku, nie zastanawiając się dwa razy. Mari Paz idzie kawałek za nią. Lekko utyka, Aura zdaje sobie z tego sprawę, gdy tylko zwiększa tempo.
– W nocy spuściłaś im niezły łomot – mówi, odwracając się.
Dwie Latynoski są znacznie bliżej. Jedna z nich trzyma rękę w kieszeni.
– W nocy to było w nocy.
– A nie mogłabyś teraz…?
– Widziałaś tę po prawej? Jest nabita.
Aura patrzy na Mari Paz, nie rozumiejąc.
– Nabita. Szpikulec, nóż, cokolwiek. Jeśli nas złapią, musiałabym przetrącić jej kości.
– Nie krępuj się.
– Widzę, że wolność szybko ci się znudziła. Jak dojdzie do bójki, wylądujemy tam z powrotem, i to szybciej niż natychmiast.
„Nie, ta wizja zdecydowanie nie jest dobra”, myśli Aura.
– To ten tutaj – mówi Mari Paz, wskazując białą skodę, starszą niż ogrodzenie parku Retiro. Wsuwa Aurze kluczyki do ręki. – Wsiadaj i zamknij.
Aura obchodzi samochód, czuje, że bicie serca i oddech stają się coraz szybsze. Mocuje się chwilę z kluczykiem, zanim uda jej się go włożyć do zamka.
Za jej plecami Mari Paz odwraca się i zsuwa z ramienia kurtkę, która ląduje na ziemi. Torebka ze śniadaniem podąża tą samą drogą.
– Proszę, proszę. Przyszłyście po więcej czy co?
Obie kobiety przystają, gdy widzą, że Mari Paz się do nich odwraca. Jedna z nich, ta wyższa, wyjmuje rękę z kieszeni. Trzyma duży śrubokręt z uchwytem owiniętym taśmą, który na pewno nie wygląda jak narzędzie do majsterkowania. Ta druga patrzy na Aurę i rusza w kierunku samochodu.
Mari Paz rozkłada ręce i przesuwa się w swoją prawą stronę, blokując jej przejście.
– Zejdź nam z drogi, Galisyjka. No złaź – mówi ta ze śrubokrętem.
– Nie mam ochoty. To ze mną macie rachunki do wyrównania. Co wam zrobiła ta blondi?
– Yoni chce jej przekazać pozdrowienia.
– No to niech wyśle pocztówkę. Ty, patrzę na ciebie – ostrzega, celując palcem w tę, która próbuje podejść do samochodu. – Dostaniesz łomot jak się patrzy.
Aura tymczasem zdołała otworzyć drzwi od strony kierowcy. Pierwsze, na co zwraca uwagę, to zapach – śmierdzi brudnymi ubraniami i ostatnim posiłkiem. Tylne siedzenie jest zawalone tobołami. Torby sportowe, zielony śpiwór, kartonowe pudło po winie, o czym świadczą czerwonawe plamy.
Żadna z tych rzeczy na niewiele się jej przyda.
Bo nie zamierza wykonywać poleceń Mari Paz.
„Wystarczy już uciekania”, myśli.
Maca pod fotelem kierowcy i jej palce zamykają się wokół metalowego i twardego przedmiotu. Ciągnie, żeby go wyjąć, ale o coś się zaklinował. Opiera nogę o stopień i udaje jej się użyć więcej siły.
Za kolejnym szarpnięciem drążek antykradzieżowy (marki Ranz, pomalowany na czerwono, łuszczący się na brzegach, identyczny z tamtym, który jej ojciec woził w renault fuego, kiedy była mała) uwalnia się z trzaskiem. Aura leci do tyłu i musi złapać się drzwi, by nie wylądować na tyłku. Na skutek tego ruchu metalowa główka drążka uderza o nawierzchnię, wydając groźny odgłos.
– Och – mówi Aura, odwracając się.
Kobieta, która szła w jej stronę, zdołała ominąć Mari Paz i od Aury dzieli ją już tylko parę kroków. Zdjęła pasek (zrobiony z chromowanych ogniw) i trzyma go w prawej ręce. Kiedy jednak widzi, jak Aura się odwraca, trzymając w górze pięćdziesiąt osiem centymetrów stali stopowej, nagle się zatrzymuje.
– Och – powtarza Aura, patrząc na drążek z uśmiechem. – Przepraszam, mogę ci w czymś pomóc?
Kobieta również patrzy na drążek, następnie na Aurę i podejmuje mądrą decyzję.
– Jeszcze was złapiemy, Galisyjka! – krzyczy, oddalając się biegiem.
Jej koleżanka szybko bierze z niej przykład.
Aura jeszcze przez chwilę trzyma drążek. Dopóki Mari Paz nie podniesie kurtki i torebki ze śniadaniem (jedna z mandarynek trochę się zgniotła) i nie wyjmie jej przyrządu z drżących rąk.
– Powiedz prawdę. Wiesz, co z tym zrobić?
– Nie mam zielonego pojęcia.
– Tak myślałam. No już, wsiadaj.
------------------------------------------------------------------------
3 Amodiño (galis.) – powoli.
4 Dis (galis.) – mówisz.