Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tokyo Crush. Jak szukałam miłości w Japonii - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 marca 2025
Ebook
44,99 zł
Audiobook
45,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99
4499 pkt
punktów Virtualo

Tokyo Crush. Jak szukałam miłości w Japonii - ebook

Na sztuce miłości podobno najlepiej znają się Francuzi, ale randkowanie do perfekcji opanowali... Japończycy. W czasie pobytu w Tokio młoda paryżanka Vanessa Montalbano postanawia poznać ich tajniki. Zakłada konto na Tinderze, a relacje, które za jego pośrednictwem nawiązuje, okazują się prawdziwą skarbnicą wiedzy o Japończykach i ich kulturze.

W tym miłosnym labiryncie odwiedza love hotele i bary z tajemniczą klientelą. Odkrywa istnienie wszechobecnych lokali seks branży, wirtualnychchłopaków i świątyń, w których pielgrzymujący proszą o zgrabne nogi czy większe piersi. Dowiaduje się też, że przyszłego partnera można rozpoznać po tym, jak pakuje swój lunch do pracy.

Czemu Japończycy nie chcą umawiać się z „mięsożernymi kobietami”?

Jaki wpływ na związek może mieć grupa krwi?

Dlaczego na pierwszej randce nie można spacerować pod jednym parasolem?

TokyoCrush to nie tylko zabawny, lekki, a miejscami zaskakujący reportaż o japońskim świecie randkowania. To także książka, która zmieni wasze spojrzenie na sztukę uwodzenia i zainspiruje was do miłosnych poszukiwań!

 

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8367-461-2
Rozmiar pliku: 803 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wieczór z przyjaciółkami. Umówiłyśmy się w położonej na dachu restauracji z widokiem na elegancką okolicę wokół alei Omotesandō, w centrum Tokio. Siedzimy na tarasie: Alice, Rachel, Nina i ja. Cztery Francuzki. Dwie singielki, dwie w związkach: Alice jest żoną Japończyka, a Rachel od kilku miesięcy ma chłopaka.

Wszystkie jesteśmy _arasā_ (to japoński skrót od angielskiego wyrażenia _around thirty_, które oznacza, że mamy około trzydziestki), mieszkamy w Tokio od co najmniej czterech lat i biegle mówimy po japońsku. Przyjechałyśmy tu z różnych powodów, ale łączą nas pokrewne doświadczenia. Każdego dnia stajemy przed podobnymi wyzwaniami wynikającymi z różnic kulturowych.

Jak zwykle w naszych rozmowach dominują tematy sercowe. Opowiadam, oczywiście po francusku, jak chłopak, z którym umówiłam się w zeszłym tygodniu, przepraszał za rozmiar penisa. Ogólny wybuch śmiechu, a potem przyjaciółki po kolei przyznają, że im też się to przydarzyło. „Pewnie jesteś przyzwyczajona do większych, co?” – powiedział do mnie ten chłopak, przy okazji kajając się w imieniu wszystkich Japończyków. „No, ale ten, którego widziałam w zeszłym miesiącu?” – zachwyca się Nina i uroczystym tonem stwierdza, że trafiła na „japońskiego giganta”. „Ja nie narzekam – dołącza do dyskusji Rachel. – Przynajmniej nie boli”. Rzut oka na ludzi przy sąsiednim stoliku. Na szczęście raczej nie rozumieją, o czym plotkujemy.

„Czy to prawda, że Japończycy mają małego?” Odkąd się tu przeprowadziłam, jest to jedno z pytań, które najczęściej zadają mi przyjaciele z Francji. Internet wyświetla odpowiedź w ułamku sekundy: średnia długość penisa w przypadku Japończyka wynosi 13,56 cm, a Francuza – 15,74 cm. Panowie z Kraju Kwitnącej Wiśni są boleśnie świadomi tej anatomicznej różnicy. Niektórzy nabawili się autentycznych kompleksów, przynajmniej w sytuacjach intymnych z nie-Japonkami.

Streszczam przyjaciółkom dalszy ciąg nocy spędzonej z niepewnym siebie partnerem. Zakończyła się niestety porażką, mimo że fantazjowałam o nim od kilku tygodni. Dziewczyny reagują zgodnym rozczarowaniem, a Alice znajduje słowa, które podnoszą mnie na duchu: „Cóż, bywa, lecz fatalne randki są kanwą świetnych opowieści!”.Pewnego dnia z małą walizką i wiernym Edgarem u nogi poleciałam do Tokio. Kupiłam bilet w jedną stronę. Dostałam roczną wizę w ramach programu „Zwiedzaj i pracuj”. Co mnie do tego skłoniło? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Nie dręczyło mnie pragnienie nagłych zmian, nie przeżyłam dramatycznego rozstania, a na miejscu nie czekał wytęskniony kochanek. Nie była to też pogoń za pracą marzeń. Nawet nie znałam japońskiego. Po prostu doszłam do wniosku, że fajnie będzie wyjechać na rok, skorzystać z życia, a potem wrócić. Minęło pięć lat i wciąż tu jestem.

Przed przeprowadzką odwiedziłam Japonię kilkakrotnie, nie była więc dla mnie zupełnie niezbadanym lądem. Podczas wcześniejszych podróży przede wszystkim zwiedzałam ten kraj i zauroczyłam się Tokio, chociaż wcale nie marzy­łam, żeby za wszelką cenę tam zamieszkać. W 2016 roku stwierdziłam: „Czemu nie?”. Miałam dwadzieścia osiem lat, więc jeśli chciałam skorzystać z programu, to teraz albo nigdy*. Decyzję podjęłam pod wpływem chwili, ale starannie przygotowałam się do wyjazdu. Odłożyłam wystarczająco dużo pieniędzy, żeby przeżyć kilka miesięcy bez konieczności podejmowania pracy, i wykonałam niezbędne kroki, żeby zabrać ze sobą psa. Nie było opcji, żeby Edgar został we Francji. Kupiłam książkę do nauki japońskiego dla początkujących, lecz przed wylotem nawet do niej nie zajrzałam. W wirze przygotowań nie miałam czasu, by się martwić, jak się ułoży moje życie na miejscu.

Siedząc w samolocie z Edgarem w torbie na ­kolanach, przypomniałam sobie trzynastolatkę, którą kiedyś byłam. Chodziłam do szkoły i odkrywałam Japonię przez modę i subkultury. Spędzałam długie godziny w internecie na forach i blogach, na których podobni do mnie zapaleńcy przesyłali sobie zeskanowane strony japońskich czasopism. Tamta dziewczyna byłaby teraz dumna, skakałaby z radości. I dokładnie tak się czułam.

Wynajęłam mieszkanie przez internet jeszcze z Francji. Bez zatrudnienia i japońskiego konta bankowego nie było to wcale łatwe, ponieważ podawałam adres i numer telefonu, pod którymi wkrótce miałam nie być dostępna. Ponadto oferta lokali, w których akceptowano zwierzęta, okazała się bardzo uboga, co było dla mnie sporym zaskoczeniem. Kawalerka znajdowała się kilka przystanków od cieszącej się wątpliwą reputacją dzielnicy Gotanda, słynącej z nocnych klubów i prostytutek, historycznie powiązanej z jednym z klanów yakuzy. Gdyby pokusić się o nadanie okolicy ludzkich rysów, przyjęłaby łobuzerskie oblicze niegrzecznego chłopca, od którego znajomi radziliby trzymać się z daleka. Oczywiście nie miałam o tym pojęcia. Z okna na pierwszym piętrze roztaczał się widok na niewielki potok i drzewko wiśni, którego nigdy nie miałam okazji podziwiać w pełnym rozkwicie. Budynek, podzielony na cztery odrębne mieszkania, był stary. Na zdjęciach kolorowe meble emanowały urokiem vintage, lecz na żywo przyprawiały o depresję. Bałam się zostawić Edgara samego w domu. Blaszana konstrukcja chybotała się przy najlżejszym trzęsieniu ziemi. W nowoczesnych budynkach niewielkie wstrząsy są niewyczuwalne, lecz niestety tą starą ruderą telepało po kilka razy w tygodniu.

Pierwsze kroki po przeprowadzce za granicę są zdecydowanie mniej ekscytujące, niż się można spodziewać. Trzeba się zarejestrować w urzędzie miasta w celu wyrobienia karty rezydenta. Potwierdzić status w ambasadzie. Otworzyć konto bankowe. Podpisać umowę z operatorem sieci komórkowej. Żeby mieć telefon na abonament, trzeba otwo­rzyć konto w banku, a żeby otworzyć konto, potrzebny jest numer telefonu. Paragraf 22, przed którym nikt nie umknie. Prawdziwy rytuał przejścia. Wszystko oczywiście odbywa się po japońsku. W momencie przyjazdu znałam tylko podstawowe zwroty grzecznościowe – „dzień dobry”, „dziękuję” i „przepraszam”. Kiedy przypominam sobie ten okres, mam świadomość, że z cudem graniczył fakt, że w ogóle miałam bieżącą wodę, gaz i internet. Byłam zdana tylko na siebie. Nie miałam innego wyjścia – musiałam sobie poradzić pomimo wrodzonej nieśmiałości, bariery językowej i napotykanych trudności. Było to jednak doświadczenie, które wyszło mi na dobre: na samym początku nauczyłam się, jak ważne są umiejętności społeczne, które wykorzystywałam do maksimum, a także jak nieodzowna jest znajomość języka. Żyłam w nieustannym lęku, że przegapiłam ważny zapis w umowie – z której zresztą nic nie rozumiałam – lub że popełniłam jakiś nieodwracalny błąd.

Trzy tygodnie później czekała mnie kolejna przeprowadzka. Razem z Edgarem przenieśliśmy się do dzielnicy Kōenji, której nazwa również nic mi nie mówiła, ale kie­dy podawałam nowy adres, moi rozmówcy wydawali się bardzo rozbawieni. Ten artystyczny, alternatywny zakątek był wypełniony sklepami z używaną odzieżą i niewielkimi barami z muzyką na żywo. Późną nocą napotykało się pijanych do nieprzytomności imprezowiczów czy muzy­ków, którzy zasypiali na ulicach wokół dworca – taki tam panował klimat. Mieszkanie było mikroskopijne, lecz czyste i nowe. Codziennie korzystałam z innowacji niespotykanych w Europie, takich jak podgrzewana deska sedesowa, i ciągle odkrywałam nowe, na przykład funkcję podgrzewania wody, którą zachowywało się z kąpieli z poprzedniego dnia (w Japonii przed zanurzeniem się w wannie należy się umyć pod prysznicem). Niektóre rozwiązania budziły mój sceptycyzm: na przykład to, że większość pralek prała tylko w zimnej wodzie. Kupiłam pastelowozielony rower, który zostawiałam przed wejściem. Okno wychodziło na stary dom w tradycyjnym stylu i rozłożystą wisterię, która zakwitała w maju, zdobiąc widok fioletową zasłoną.

Rozpoczęłam naukę japońskiego. Zamierzałam opanować podstawy, a skrycie marzyłam, że pewnego dnia zdam JLPT** N2, test umiejętności na poziomie biznesowym. Choć oczywiście na tym etapie wydawało się to wprost niemożliwe i nie było wówczas moim priorytetem. Wtedy nawet nie podejrzewałam, że szczerze pokocham ten język. Zapisałam się na kurs dla początkujących; trzygodzinne zajęcia odbywały się codziennie rano. Po szkole wracałam do domu i wyprowadzałam Edgara na spacer. Nie szukałam pracy, korzystałam z życia.

Tak upłynęła mi pierwsza zima w Japonii. W Tokio, mimo niskich temperatur, zazwyczaj jest słonecznie, a niebieskawa mgła zasnuwa miasto. Każdego wieczoru zachodzące słońce barwi niebo intensywnym różem. Wjeżdżałam na czterdzieste piąte piętro imponującej wieży ratusza w Shinjuku, skąd widać górę Fudżi. Podziwiałam świąteczne iluminacje, kosztowałam sezonowych specjałów. Postanowiłam też odwiedzić pobliskie _sentō_, publiczną łaźnię, w której kąpie się nago.

Na początku musiałam się przyzwyczaić: temperatura wody często sięga tam około 43°C. Nie wytrzymywałam dłużej niż kilka minut i wynurzałam się ze skórą spieczoną na raka. Lecz zanurzenie w gorącej wodzie zapewnia chwilę prawdziwego odprężenia, odrobinę luksusu, na który sobie pozwalamy; jest wytchnieniem w ciągu dnia. _Sentō_, do którego odważyłam się zajrzeć, było urządzone w tradycyjnym stylu, w środku kręcili się klienci w każdym wieku. W wielkich skórzanych fotelach przy wejściu seniorzy prowadzili długie rozmowy na rozmaite tematy. Na ekranie stojącego w rogu telewizora na okrągło leciały wiadomości, a na parapecie okna piętrzył się stos gazet, mang i bibelotów. Przy kasie, którą obsługiwała drobna, pomarszczona staruszka, na szydełkowanej serwetce sterczał plastikowy stojak z kodem QR, linkiem do aplikacji, w której można było założyć kartę stałego klienta… Małą lodówkę wypełniały rzędy piw i mleka w kartonikach, bo po nie najchętniej sięgano po kąpieli. Momentalnie urzekła mnie rodzinna atmosfera tego miejsca. Zawsze wychodziłam z dzielnicowego _sentō_ rozgrzana i spokojna. Często tam wracałam.

* Program „Zwiedzaj i pracuj”, a w tym przypadku jego francuski odpowiednik, czyli Programme Vacances-Travail, jest skierowany do osób w wieku od 18 do 30 lat (jeśli nie wskazano inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

** Japanese-Language Proficiency Test (JLPT) – test znajomości języka japoń­skiego dla obcokrajowców, ma pięć poziomów, tzw. _kyū_.Dwa lata później zdałam JLPT N2. Wieczorem po ogłoszeniu wyników wzniosłam toast przed ekranem komputera razem z Nadią, przyjaciółką, która śledziła moje przygody z Paryża. Kiedy się pochwaliłam wynikiem, podniosła kieliszek: „Za wszystkie randki, dzięki którym opanowałaś japoński do perfekcji!”.

Randki, no tak. Zainstalowałam na telefonie aplikację randkową głównie po to, żeby ćwiczyć japoński. Na Tinderze jest mnóstwo profili obcokrajowców (w przeciwieństwie do japońskich aplikacji – tam są w zdecydowanej mniejszości), wiele osób ogłasza, że szuka _language partners_. Dlaczego też nie miałabym spróbować? Nie znałam w Tokio nikogo. Miałam mnóstwo wolnego czasu. A co, jeśli przy okazji znalazłabym miłość? Data ważności wizy przypominała, żeby się nie angażować.

Miałam dwadzieścia dziewięć lat i po raz pierwszy używałam aplikacji randkowej. Byłam jednocześnie zaciekawiona i podekscytowana. Wybrałam kilka zdjęć, na których dobrze się prezentowałam, a w opisie podałam tylko, że jestem paryżanką mieszkającą w Tokio. Gdybym wtedy wiedziała, dokąd mnie zaprowadzi samo utworzenie profilu…

Do nauki japońskiego podchodziłam z niegasnącym zapałem. Robiłam szybkie postępy. Zwroty, które ćwiczyłam w szkole, z dumą wykorzystywałam potem w codziennym życiu, przy kasie w supermarkecie czy w restauracji.

Wiosną porozumiewałam się na tyle swobodnie, że podjęłam _baito_. To powszechnie stosowany skrót od _arubaito_, oznaczający dorywczą pracę na godziny. Samemu się decyduje, jak długo i kiedy chce się pracować. System ten cieszy się dużą popularnością wśród studentów i emerytów, choć nie zapewnia wielu praw ani ochrony pracownika. Daje za to dużą dozę wolności. Znalazłam pracę na pół etatu w _izakaya_, gdzie odtąd spędzałam wieczory w dni powszednie, od siedemnastej do dwudziestej trzeciej.

_Izakaya_ to japoński pub, w którym można wypić i zjeść, często w towarzystwie znajomych z pracy. Koleżanka przedstawiła mnie menadżerowi. Lokal mieścił się w podziemiach wysokiego biurowca w biznesowej dzielnicy Akasaka. Oprócz mnie zespół składał się z samych Japończyków, z których żaden nie mówił po angielsku. Pierwsze dni były koszmarnie ciężkie. Zabierałam do domu menu, żeby przestudiować pisownię i przećwiczyć dokładną wymowę nazwy każdego dania, szlifowałam również podstawowe zwroty grzecznościowe. Pismo japońskie składa się z trzech rodzajów znaków, w tym kanji, czyli pochodzących z Chin ideogramów o zmiennej wymowie. Czytałam gdzieś, że w japońskim wymowa nie nastręcza większych trudności, lecz opanowanie języka to prawdziwa gehenna – i pozostaje mi tylko się z tym zgodzić.

Każdego wieczoru w _izakaya_ byłam niewyczerpanym wulkanem energii, uśmiech nie schodził mi z ust. Do pracy wkładałam lekkie, niebieskie kimono z szerokim pasem w kwiecisty wzór i dopasowane sandały. Zaczynałam zmianę od przywitania się ze wszystkimi, a potem zajmowałam przydzielone mi stanowisko. Ciężko harowałam z nadzieją, że zostanę zaakceptowana przez kolegów i koleżanki.

Klientami byli głównie pracownicy biurowi w ciemnych garniturach i o krótko ostrzyżonych włosach, stereotypowe uosobienie korpoludków, nazywanych w Japonii salarymanami. Niektórzy przychodzili do pubu trzy lub cztery razy w tygodniu. Po niedługim czasie stali bywalcy zaczęli się ze mną witać. Byłam odpowiedzialna za napoje. „Kolejka piwa na dobry początek?” Biegałam od stolika do stolika, taszcząc i po osiem kufli naraz, zrzucając sandały, gdy wchodziłam do sal z tatami na podłodze, w których organizowano _nomikai_ – zakrapiane alkoholem imprezy integracyjne. To hałaśliwe wieczorki, które uczestnicy opuszczają z zaczerwienionymi policzkami i zamglonym spojrzeniem. Siedzi się podczas nich na cienkich kwadratowych poduszkach, które leżą bezpośrednio na tatami wokół długiego stołu. Przy wejściu stoją szafki z półkami, na których klienci zostawiają buty, znajdują się tam też kapcie udostępniane przez lokal, na wypadek gdyby ktoś był zmuszony wyjść na chwilę na zewnątrz. W toaletach zmienia się obuwie na inne, w innym kolorze, specjalnie przeznaczone do użytku na tych kilku metrach kwadratowych. Identyczny system obowiązuje również w hotelach i w domach większości Japończyków. Pijani biesiadnicy często w drodze powrotnej na salę zdawali sobie sprawę, że nadal mają na stopach toaletowe klapki, i zawracali ze śmiechem, żeby je przebrać. Zawsze z rozbawieniem patrzyłam na podobne sceny. Takie szczegóły sprawiały, że czułam się oddalona od Francji o całe lata świetlne.

_Izakaya_ to odrębny, ściśle zrytualizowany świat. Kiedy klient przychodzi lub wychodzi, obsługa jak jeden mąż wykrzykuje formułę grzecznościową odpowiednio na powitanie i pożegnanie. Krzyczy się, żeby przywołać kelnera, który też odpowiada krzykiem, potwierdzając, że usłyszał i zaraz podejdzie. Po przyjęciu zamówienia kelner powtarza je na tyle głośno, żeby pracownicy za barem i w kuchni go usłyszeli. Następnie odkrzykują mu z daleka: „Przyjęte!”. W środku panuje radosna, wręcz ekstatyczna kakofonia, na którą składają się pobrzękiwanie szkła i spowite dymem papierosowym wybuchy śmiechu. Tam, gdzie pracowałam, menadżer dbał o zapewnienie klientom nienagannej obsługi. Gdy gość już zajął miejsce, w ciągu kilku sekund dostawał niewielki, wilgotny ręcznik – gorący lub zimny w zależności od pory roku – który należało przed nim rozłożyć z należytym ceremoniałem.

Mój poziom znajomości języka niewiarygodnie się rozwinął. Rozmowy z podchmielonymi salarymanami w zgiełku _izakaya_ przyniosły owoce. Zastosowałam się też do rady, której udzielił mi szef już pierwszego dnia: „Jeśli nie rozumiesz, uśmiechnij się!”.

Często zasypywano mnie pytaniami o mój pobyt w Japonii. Kiedy przyjechałam i dlaczego? Co mi się najbardziej podobało w Tokio? Jak się nauczyłam języka? Bywało też, że klienci _izakaya_ prosili o moje namiary na Line, najpopularniejszym komunikatorze w Japonii. Zawsze zręcznie się wymigiwałam: „Dziękuję, jestem poślubiona _izakaya_!”, lecz od razu dodawałam, żeby nigdy się nie wahali i zawsze wracali do pubu, by się ze mną spotkać, bo „uszczęśliwiało to mojego szefa”, a potem mrugałam do nich i proponowałam jeszcze jedną kolejkę.

Bardzo szybko zaczęli mnie zaczepiać ci, których nazy­wano _nanpa_ – uliczni podrywacze. Przyglądanie się ich umizgom z okna kawiarni zapewniało niesamowitą rozrywkę. _Nanpa_ zawsze na łowy wybierają miejsca, w których kręci się dużo ludzi. Kiedy biorą jakąś „ofiarę” na cel, podbiegają do niej i nachylają się, a ona wtedy najczęściej przyspiesza kroku. I tak bez końca. Odmowy wcale ich nie zniechęcają. Później dowiedziałam się, że pomiędzy stacjami Yūrakuchō i Shimbashi, w samym sercu biznesowej dzielnicy Tokio, ciągnie się „ulica _nanpa_”. Pracownicy biurowi chadzają tam po pracy, żeby się odprężyć w licznych barach i ewentualnie kogoś poznać. Jeden z facetów, z którym się umawiałam, zapoznał mnie z techniką, jaką wykorzystywał jego przyjaciel, spędzający kilka godzin tygodniowo na zaczepianiu kobiet. Stosował metodę na paczkę przekąsek, którą wręczał wybrance ze słowami: „Przepraszam, chyba to upuściłaś”. Zdezorientowana dziewczyna zaprzeczała, a wtedy on – niczym niezrażony – proponował, żeby ją otworzyli i zjedli razem przy drinku. Istnieje też żeńska odmiana ulicznego podrywacza, czyli _gyakunanpa_: kobieta, która podrywa facetów. Precyzja japońskiego słownictwa nie przestawała mnie zadziwiać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: