Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Tolienesse. Pani Drzewna - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
5 września 2025
52,99
5299 pkt
punktów Virtualo

Tolienesse. Pani Drzewna - ebook

Natura daje życie. I może je odebrać.

W zielonej krainie Tolienesse dochodzi do przełomowych wydarzeń. Brat powstał przeciw bratu, natura dogorywa, a wszystko to przy udziale Pani Drzewnej. Istota stworzona, by chronić równowagę, postanawia jednak obrócić wszystko w pył. Oślepiona wizją świata bez ludzi, spala pamięć, zatruwa serca i karmi las gniewem…

Na jej drodze stają Bortaniel, chłopiec ze znamieniem w kształcie klucza, i Dauremia, córka zamordowanego regnora. Połączeni przez los, rozdzieleni przez wybory, przemierzą krainy pełne ognia, korzeni i śmierci. Czeka ich podróż do wnętrza mroku, przeszłości, o której wszyscy zdążyli zapomnieć, i śniącego drzewa – drzewa, które pamięta zbyt wiele.

Zbliża się sześćset sześćdziesiąty szósty drzewień. Jeśli zawiodą, Tolienesse strawią płomienie. Zwycięstwo jednak mogą przypłacić życiem.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8373-942-7
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. ZMIERZCH. BORTANIEL I DAUREMIA

Jest takie światło jak ogień, co nie przypomina świtu na wschodzie czy słońca zachodu, nie żółte, nie czerwone, a czysto niebieskie, płomień ukryty wewnątrz kamienia. Bortan, blask gwiazdy uwięziony w twardej skorupie, głęboko w podziemiach drzewnej krainy, strzeżonych przez przedziwne istoty, małoludy zwane smarglami. I chociaż odgrywają oni pewną rolę w tej historii, co opowiem nieco później, to nie pierwszorzędną, gdyż ta przypadła ludziom, przybyłym by zasiedlić tę zieloną ziemię. Nikt nie wiedział, jak dotarli w te strony (i skąd), nie ostał się żaden zapis związany z tym przełomowym wydarzeniem. Jedyne, co można prawdziwie o nich powiedzieć, to że umiłowali sobie tę krainę, nazywając ją Tolienesse – czyli ten (ląd), by lec. Gdy już zapuścili tu korzenie, zapomnieli z czasem o żywych organizmach, które były tu przed nimi. Nie dbali o drzewa ani zwierzęta, swym działaniem wprowadzili istny zamęt w naturalnym porządku tego świata. Zaczęło się niewinnie – od wyrębu drzewa potrzebnego do budowy chat. Apetyt rósł w miarę jedzenia, wkrótce więc przystąpiono do rozległych wycinek. Ludzie pozyskiwali surowiec przy huku setek bezlitosnych siekier. Jedno po drugim drzewa upadały, a osady ludzkie rosły. Przybysze zajmowali coraz to większe i większe obszary, przemieszczając się wciąż na południe, za sobą pozostawiali zaś łyse polany, gdzieniegdzie pogorzeliska. Wiele im to zajęło drzewni, lecz w końcu stanęli u granic Puszczy, prastarej, niezwykłej, która już od dłuższego czasu obserwowała ich poczynania z wielkim zaniepokojeniem. Zadrżały gałęzie, zaszumiały liście, ich wołanie zostało usłyszane.

– Gołe pieńki, ostre drzazgi, czarna, wypalona ziemia, niesiony wiatrem popiół, czy tym pozostaniemy?

Puszcza wysłuchała lamentów i błagań, niesionych mocnym powiewem głosów swych dzieci. Czekała cierpliwie, wiedząc że wszystko niedługo się zmieni, właściwy czas przychodzi bowiem na każdego, nawet na najmniejsze nasionko tkwiące głęboko w ziemi, które wypatruje odpowiedniego momentu, by wypuścić korzenie i dać początek czemuś wielkiemu. Gorzki szelest drzew wołających o pomoc wniknął w glebę, zanim owo ziarenko zakiełkowało i puściło pędy. Puszcza swą mocą do wzrostu je przymusiła, tym samym odpowiedziała na prośby.

– Bądźcie spokojne, moje podopieczne, odpuśćcie lament. Nikt więcej krzywdy wam nie uczyni, to jest ten dzień i nasiono puściło korzenie giganta, który będzie górował i czuwał nad wami.

Wiatr przywiódł zmiany, nowy początek. Puszcza pozostanie nietknięta, wycinka drzew odejdzie w niepamięć. Tak oto pierwsze nasienie wydało plon.

Drzewo zaczęło rosnąć na oczach ludzi. Wypuszczało niezliczone ilości konarów ku niebu i korzeni w głąb podziemi, czarnych i białych naprzemiennie. Widok ten przeraził mieszkańców i odstąpili na dłuższy czas od swych czynów. Spore grupy udały się na wschód i zachód, lecz część z nich została, postawiwszy w pobliżu chaty z zagrodami. Naturalna równowaga między ludźmi a drzewiem została przywrócona, aczkolwiek nie obyło się bez pomocy tych pierwszych, lecz o tym zdarzeniu wspomnę niebawem.

Ponad pięćset drzewni później w najstarszym z grodów krainy, nazwanym przez jego założycieli Arwelindon, przyszedł na świat chłopiec o imieniu Burtubas. Nie był to jednak dla niego szczęśliwy dzień. Jego matka zmarła podczas porodu, a ojciec, oszalały z rozpaczy, uciekł i nikt go już więcej nie widział ani o nim nie słyszał. Chłopcu nie było więc dane poznać rodziców, całą wiedzę przekazywała mu jego babka Niella, która otoczyła go opieką. Poczciwa była z niej kobieta i co ciekawe – bo często tak bywa, że imię nadane przy narodzinach przesądza z góry o dalszym losie dziecka – Niella oznaczało dosłownie „dziecioopiekun”, stąd prawie całe swe życie pracowała jako piastunka. Wnukowi nadała zaś imię Burtubas, czyli „ze śmierci ocalały”, gdyż jego pierwszy krzyk poprzedzony był ostatnim krzykiem matki. Chłopiec żył z pełną świadomością tego, co się stało z jego rodzicielką, jednakowoż nie wiedział nic o ojcu, bo babka zbywała każdą próbę rozmowy o nim. Niella, wciąż ogarnięta rozpaczą po stracie córki, zdecydowała, że nigdy nie wspomni nawet jego imienia. Pewnego więc razu, w gniewie i z ogromem żalu wysłuchując kolejnego zapytania malca, wykrzyczała:

– Twój ojciec uciekł do lasu i nie wrócił. Ślad po nim zaginął. Nie chcę o nim więcej słyszeć, rozumiesz?!

I nie usłyszała. Dom, w którym mieszkali, wnuk przejął po niej jako swoje dziedzictwo, babiznę, a niedługo potem, gdy miał już dwadzieścia drzewni na karku, zakochał się w Balenie, córce szewca Sutringa. Minęło trochę czasu, nim jej ojciec zaakceptował ten stan rzeczy i wyraził zgodę na wspólne zamieszkanie młodych, rzecz jasna pod jego bacznym okiem. Zakochani cieszyli się każdą chwilą, którą mogli spędzać ze sobą. Burtubas nabywał wprawy jako woj w zbrojnej drużynie młodego regnora Megannora, pragnął z całych sił zostać w przyszłości rangierem, by dowodzić oddziałem żelaznych wojowników. Z drugiej jednak strony Niella zawsze pilnowała go, ażeby nie zaniedbywał nauki piśmiennictwa. Jak mawiała, jeśli nie dane mu będzie wojować mieczem, może chwycić za pióro i uderzać w pergamin jako regisarz. Istne uosobienie dobroci ta jego babka – zawsze brał jej rady do serca i każdorazowo doświadczał samych korzyści.

Czas mijał nieubłaganie. Burtubas przeżył już ponad czterdzieści drzewni i nie lada miał doznań za sobą, a jego żona, która nie należała do najmłodszych, w końcu stała się brzemienną. Przyszły ojciec czuł obawę, zadręczał się wręcz, błagał o szczęśliwe rozwiązanie. Oczekiwał na cud, jakim bez wątpienia miały być narodziny jego dziecka. Nie spał przez wiele nocy, jednak nie odczuwał z tego powodu zmęczenia.

Gwiazdy na niebie zaczęły powoli blednąć, nadchodził świt. Przez uchylone okiennice wpadały pierwsze promienie słońca, rozjaśniające swym blaskiem twarz Burtubasa. Nie zaprzątnęło to jego uwagi, wciąż bowiem rozmyślał nad tym, co przyniesie kolejny dzień. Myśli jednakże przerwało pieczenie i rwanie na plecach, dolegliwość wyniesiona z pola walki, której nie mógł się pozbyć. Choć minęły już dokładnie dwa drzewnie od bitwy w Nadmorzu, to rana, którą wówczas odniósł, przypominała o sobie każdego poranka. Nie inaczej było dzisiaj – grymas bólu wykrzywił mu twarz, jednakże zmilczał i tym razem. Rozmasował sprawnie zabliźnione miejsce, przywdział koszulę i wstał z łóżka. Ogień trzaskał jeszcze w palenisku, cienie przesuwały się z jednego kąta izby do drugiego. Burtubas spojrzał w dogasający z wolna płomień, szukając odpowiedzi na pytanie, które zawsze go dręczyło. Nie dawała mu spokoju myśl o przeszłości: czy dopadnie również jego, czy powtórzy się tragedia jego rodziców? W głowie dźwięczały mu słowa babki.

– Nazwałam cię Burtubas, bo śmierci uciekłeś. Pamiętam, że przyszła po was oboje, ale zdołała zabrać tylko moją córkę. Musiał to być jakowyś znak.

Odetchnął głęboko, przez głowę przebiegała mu wciąż myśl o nadchodzącym wielkimi krokami ojcostwie. Czy był na to gotów? Serce nie miało wątpliwości, te zazwyczaj powstają w głowie. Pocieszał się. To nie wybór, lecz obowiązek każdego męża.

W izbie słychać było co chwilę trzaski płonącego drewna. Podszedł do okna, wyjrzał na podwórze, jego wzrok padł na zmokniętą od nocnego deszczu młodą, niewyrośniętą lipę. Ostatnie krople wody opadały na ziemię, a te ostałe na liściach błyszczały w słonecznym świetle, choć i je po chwili strząsnął lekki powiew wiatru. Rześki podmuch wyrwał mężczyznę z zadumy. Podniósł drewniany ceber stojący w kącie obok stołu i wyszedł z chaty, by napełnić go czystą wodą ze studni. Cały gród budził się do życia.

Po drodze spotkał biegnącego stolarza, u którego przecież niedawno zamawiał kołyskę dla swego potomka. Jak co dzień rzemieślnik spóźniał się z otwarciem warsztatu.

– Witaj, Ejrirze. Jak widzę, udana noc i kolejny pracowity dzień, czyż nie?

– Witaj, Burtubasie. Noc jak noc, dzień jak co dzień, mnóstwo pracy rozpoczętej i niedokończonej. Pogawędziłbym z tobą dłużej, lecz gonią mnie terminy. Uciekam do stolarni. Wybacz. Przekaż ukłony dla pani Baleny ode mnie.

Tak szybko, jak zdążył wypowiedzieć ostatnie słowa, stolarz zniknął za rogiem. Burtubas doszedł do studni, zawiesił ceber na haku i powoli rozwinął łańcuch, by nabrać wody. Wyciągnął naczynie pełne po same brzegi, zanurzył ręce, obmył twarz. Zimne krople błyskawicznie go orzeźwiły. Napełnił ceber raz jeszcze i ruszył z powrotem do domu. W izbie przelał ciut wody do niewielkiego kociołka i postawił go na ogniu. Napalił się na gorący napar z ziół zbieranych przez jego żonę w pobliskim gaju.

Gdy miał się już uraczyć pierwszym łykiem, ktoś delikatnie zastukał w drzwi. Usłyszał ściszony, choć dźwięczny i znajomy, głos przyjaciela.

– Otwórz, Burtubasie, posłaniec stoi u progu.

W drzwiach stał Elweador, jeden z dwunastu najdzielniejszych rangierów regnora Megannora. Dość niski, lecz barczysty i silnej ręki. Nadrabiał tym niedoskonałości w swoim wyglądzie.

– Jakże się cieszę, że cię widzę, mój druhu! – wykrzyknął Burtubas. – Od dłuższego czasu nikt z naszej kompanii mnie nie odwiedzał. Wiem, wiem, obowiązki… służba u naszego pana nigdy nie była łatwa, tym bardziej że trzeba zabezpieczać całe Nadmorze na wypadek kolejnego najazdu nieprzyjaciela. Oby do tego nigdy już nie doszło – westchnął.

– Bądź pozdrowiony, Burtubasie. – Elweador uścisnął go serdecznie. – Nie zaprzątaj sobie teraz głowy niepotrzebnymi sprawami, bo te idą w dobrym kierunku i nie wymagają twego udziału. Powiedz mi lepiej, jak twoje plecy, czy nadal odczuwasz tę nieszczęsną ranę?

– Niestety. Ból jest niczym burza, uderza nagle i tak samo znika, jednakże wciąż pozostawia po sobie trwały ślad. Najgorsze są poranki, gdy wstaję z łóżka, później przestaję o tym myśleć. Człowiek całe życie uważa, że ma twardą skórę, dopóki nie przytrafi mu się podobna tragedia.

– Przykro mi to słyszeć, przyjacielu. Przeklęci, zdradzieccy algowie, niech ich stopa tu więcej nie postanie.

Mężczyźni splunęli równocześnie na podłogę. Wspomnienie wroga zawsze powodowało nieodpartą chęć pozbycia się nadmiaru śliny. Uśmiechnęli się jednocześnie, ponownie wpadając sobie w ramiona.

– Niezły ze mnie gospodarz, trzymam cię na progu, nic nie zaproponowałem do picia. To chyba nadmiar wrażeń tak na mnie działa. Wybacz. Proszę, usiądź ze mną przy stole, wypijemy świeży napar albo, jeśli masz ochotę, otworzę coś mocniejszego. – Burtubas wskazał palcem w kierunku spiżarni, gdzie przechowywał najlepsze trunki spośród tych pędzonych w Arwelindon.

– Jeśli nie sprawi ci to kłopotu, poproszę kapkę miodu, tego o niezwykłej, słonecznej barwie. Nigdzie w Tolienesse nie piłem lepszego niż tutaj i chętnie przypomnę sobie jego prześwietny smak. – Elweador aż mlasnął na myśl o napitku, czym wywołał uśmiech na twarzy Burtubasa.

– Znam cię dobrze, mój druhu. Nie odmawiasz przyjaciołom, zwłaszcza że pewnie znowu popędzisz do Nadmorza i długo się nie zobaczymy. W sercu od razu cieplej, gdy mogę przysiąść z mym przyjacielem i posłuchać nowin spoza grodu.

– I mnie miło, Burtubasie, widzieć cię w zdrowiu po tym, co przeszliśmy. Niby dawno, a jakby wczoraj walczyliśmy z hordą Algatunga. Co do mnie, to mam rozkaz jechać do Alemur na wezwanie regnora. Chodzą słuchy, że nowe zadania na nas czekają, lecz to jeszcze nic potwierdzonego.

Burtubasa zaciekawiło, czego też Megannor może chcieć od rangierów. Gdyby nie był uziemiony w Arwelindon, z pewnością popędziłby z Elweadorem do twierdzy na wzgórzu, by przekonać się, w czym rzecz. Służba służbie nierówna, teraz ma inne i nie mniej ważne zadanie.

Sięgnął po dzban z miodem i rozlał do rogów, aż po sam brzeg. Elweador spostrzegł, że przyjaciel jest wyraźnie zamyślony.

– Dość już jednak o tym, opowiadaj o sobie. Czy twoja Balena urodziła?

– Nie, jeszcze nie – odpowiedział smutnym tonem Burtubas. – Bóle ją dopadły, co może znaczyć, że tej nocy lub kolejnego ranka pojawi się nasz długo wyczekiwany potomek. Nie daje mi to spokoju i spędza sen z powiek, o niczym innym nie potrafię myśleć.

Elweador poklepał go po ramieniu.

– Ujrzy świat, jak przyjdzie jego czas, tego jednego jestem pewny – próbował za wszelką cenę rozchmurzyć gospodarza.

– Byłem przekonany, że teraz, gdy mam więcej czasu, pochłonie mnie praca, jednak moje myśli ciągle zakłóca to niekończące się oczekiwanie na jego narodziny. Na piętrze, za drzwiami dokona się cud, a moja głowa cierpi i powoli tracę zmysły. Większy pożytek mieli ze mnie regnor i moi kompani podczas służby oraz w trakcie bitew.

Burtubas wstał nagle od stołu i wolnym krokiem podszedł do okiennicy. Wyjrzał na zewnątrz w poszukiwaniu jakiegoś znaku, wskazówki, pomocy. Nic z tego. Wszystko wyglądało zwyczajnie.

– Nie chodź zmartwiony, przyjacielu, bądź cierpliwy, a z pewnością obwieścisz dziś lub jutro radosną nowinę. Najważniejsze, by poród był bezpieczny, dziecko zdrowe, a Balena, zmęczona z wysiłku, będzie zarazem najszczęśliwszą z kobiet.

Burtubas spojrzał na słońce, które wznosiło się coraz wyżej. Ciepłe powietrze otuliło jego twarz. Słowa wypowiedziane przez Elweadora sprawiły, że odetchnął z ulgą, wręcz poczuł radość. Mąż też czasem potrzebuje dobrego słowa. Brakowało mu tego – prostej, męskiej rozmowy przy odrobinie miodu. Poczuł pulsującą krew w żyłach, jego lico pojaśniało. Przestał myśleć o swoich narodzinach i o tym, co wówczas nastąpiło. Strach go opuścił, choć wciąż czekał przyczajony za drzwiami, na odpowiedni moment do kolejnego ataku.

– Masz rację, stary druhu. Nie jestem jeszcze ojcem, a podobne tragedie nie dotykają nas po dwakroć, jak mawiała Niella. Wypijmy za szczęśliwe rozwiązanie, zdrowie Baleny i dziecka. Oby ziemia i drzewa miały moją rodzinę w swojej opiece.

Wznieśli rogi, wylewając przy tym trochę trunku, i wypili zawartość do samego dna.

– Najwspanialszy wyrób pszczelołapów w całej krainie. – Elweador nie mógł się nachwalić. – Musi być w nim sekretny składnik, bo inne znane mi miody nie mogą się z nim równać.

Uśmiech po raz kolejny zagościł na twarzach, wpadli sobie w ramiona i poklepali się serdecznie po plecach, po czym zasiedli ponownie przy stole. Elweador przeciągnął dłonią po ustach.

– Tak się zagadaliśmy, że byłbym zapomniał, co mam dla ciebie. Przywiozłem rzeczy przekazane mi przez nowego doradcę naszego pana. Jak pewnie ci wiadomo, stary Ogmor zmarł cztery siedmnice temu, a jego miejsce zajął Derbin, syn Merehima z Dronwaldu. Zacny to młodzieniec, znakomity materiał na sługę, posłuszny i uczynny. Niby nie rzuca się w oczy, a jednak zawsze kręci się w pobliżu regnora. Trochę jakby był jego cieniem.

– Dotarły do nas wieści z Alemur, miałem okazję być wtedy w Hali Władców u Melendiora. Śmierć Ogmora zasmuciła mnie niezmiernie, jako że bardzo go szanowałem, choć tak już nasze życie na ziemi poukładane: jedni odchodzą, by inni mogli przyjść. Linia biegnie prosto i nieprzerwanie. Ale, ale, czy wiesz, że najstarszy syn Megannora również oczekuje przyjścia na świat dziecka?

– Wiem. Tą wspaniałą wiadomością podzielił się z nami regnor jakiś czas temu, w końcu to kolejny potomek w rodzinie i zgodnie z prawem pierwszy po Melendiorze dziedziczący władzę w Tolienesse. Zachodzę tylko w głowę, co jeśli będzie to dziewczynka. Czy nadal ma sens ogłaszanie lignorem pierwszego dziecka w linii jako następcy, mimo że nie jest chłopcem? Wiem, że jeszcze nie mieliśmy do czynienia z taką sytuacją, no ale co wtedy? Jak uważasz?

Burtubas wysłuchał słów Elweadora i przesunął kilkakrotnie palcami po podbródku.

– Nie martwiłbym się o to. Co najwyżej czeka nas posługa u pani tej krainy, o ile będziemy wciąż żywi i sprawni.

Elweador ryknął śmiechem podobnym do odgłosu wydawanego przez osła żądającego natarczywie czegoś do jedzenia.

– Łyknijmy miodu za ich zdrowie, niech nam rządzą jak najdłużej w spokoju i dobrobycie. Stu drzewni naszym dobrodziejom!

Uderzyli pełnymi rogami w stół, ponownie wylewając sporo wyśmienitego napitku na podłogę.

Elweador wstał od stołu, choć nie miał ochoty żegnać przyjaciela. Nie wiedział, kiedy znowu będą mogli się zobaczyć. Wyszedł na zewnątrz, podszedł do konia, wyciągnął pakunek i wrócił do chaty.

– Czas i obowiązki mnie gonią, Burtubasie, to z pewnością potrafisz zrozumieć – rzekł poważnym tonem. – Jak już wspomniałem, poproszono mnie, bym ci to dostarczył.

Odsłonił wielką księgę, powleczoną ciemną, zwierzęcą skórą. Niezapisaną, z cienkim pergaminem w środku. Przekazał gospodarzowi również zwoje, które wiózł ukryte przy siodle. W oczach Burtubasa pojawił się zachwyt.

– Karty naszych dziejów. Wielki skarb oddajesz w moje ręce, Elweadorze. Skrywają wiedzę pokoleń, choć niestety nikt nie spisał początkowego okresu. Nie mamy żadnej wzmianki o tym, co skłoniło naszych przodków do przybycia na te ziemie. Ci, którzy dotarli tu jako pierwsi, nie stąpają już po Tolienesse, nie ma sposobu, by odtworzyć najdawniejsze dzieje.

– Widocznie mieli wiele innych spraw na głowie. Sam kiedyś myślałem o tym, jak my dzisiaj tworzylibyśmy wszystko od początku, bo nie lada to wyzwanie. W każdym razie masz rację, ogromna to dla nas strata: nie wiedzieć, skąd pochodzimy i dlaczego tu przyszliśmy. Czy byliśmy odkrywcami, uciekinierami, a może zdobywcami?

– Nie oczekuj ode mnie odpowiedzi, Elweadorze. Nie ma śladu na ziemi czy morzu, który mógłby to rozstrzygnąć. Grzebiemy tylko w pyle przeszłości, nie wiedząc, czego naprawdę szukamy, choć tak bardzo chcielibyśmy to znaleźć. Czasu jednak nie cofniemy, należy żałować, że przeszłość została przykryta mgłą. O ile dobrze pamiętam, wszakże pamięć bywa zawodna, pierwsze zapiski, które widziałem, obejmują sześćdziesiąty szósty drzewień, spisane na zwierzęcej skórze.

– Nie mylisz się, Burtubasie. To najcenniejszy okaz wśród pozostałych pożółkłych kart przechowywanych w dębowych skrzyniach w piwnicach regnora. Zostawiam cię z tym i… Byłbym zapomniał o najważniejszym. – Elweador wyciągnął spod odzienia opieczętowany list i podał go Burtubasowi, który od razu rozpoznał znak regnora: ogromny dąb zakorzeniony w podkowie. – Na mnie już pora, muszę czym prędzej wracać do Alemur, a jak sam wiesz, długa droga przede mną.

– Wiem, przyjacielu, i nie zatrzymuję cię. Rad jestem, że to właśnie ciebie nasz pan tu przysłał. Zanieś mu pokłon ode mnie. Mam nadzieję, że niedługo znowu będzie nam dane stanąć oko w oko. Rzecz jasna zachowam na tę okoliczność trochę więcej miodu.

Burtubas odprowadził gościa do drzwi. Elweador wskoczył na konia i rzekł na pożegnanie:

– Oj, będzie o czym rozmawiać. Mój nos wyczuwa, a serce to potwierdza. Nim dojadę do bram twierdzy Megannora, ty wraz z Baleną będziecie świętować narodziny potomka. Do zobaczenia już niedługo, Burtubasie.

Elweador spiął konia i odjechał.

Miło było odetchnąć przy tej rozmowie – pomyślał Burtubas i zatrzasnął za sobą drzwi. Ponownie zasiadł przy stole, objął spojrzeniem leżący na blacie list. Wziął go do ręki, przełamał lak, otworzył i zaczął czytać. Regnor pozdrawiał go serdecznie i troskliwie, niejeden rzekłby, że prawie po ojcowsku – bo tym właśnie dla swoich poddanych był w pierwszej kolejności Megannor. Dalsza część pisma dotyczyła powierzenia Burtubasowi nowego zajęcia: _A gdy się rana na twych plecach zagoi i dojdziesz do pełni sprawności w rękach, nowe zadanie musisz mi wypełnić._ Oderwał na chwilę wzrok od pergaminu, pomyślał o tym, w czym byłby przydatny swemu panu. Zaczął z wolna chłonąć słowa, tym razem bez przerywania i z lekkim uśmiechem na twarzy: _Postanowiłem, iż wybrani przeze mnie najzdolniejsi w każdej twierdzy regisarze uczynią dla potomnych pisemne świadectwo, regiskar, księgę dziejów, by nie zostały zapomniane wydarzenia spisane na pojedynczych pergaminach Krainy Władców, Krainy Świtu i Krainy Zmierzchu. Słowa zapisane, niosące mądrość przyszłym pokoleniom, mogą okazać się cenniejszymi od wszelkich kosztowności. Ustne przekazy z czasem zanikają lub co gorsza bywają zapomniane, jak choćby nasze początki, a to, co piórem na kartach księgi spiszemy, pozostanie wieczne. Wszystko ku temu potrzebne dostarczy ci Elweador, którego sam traktujesz jak brata. Polegam na twoich umiejętnościach, jako że nigdy mnie nie zawiodłeś, stąd nie oczekuję odpowiedzi, gdyż z góry ją znam. Bądź zdrów, Burtubasie_.

Mężczyzna przeczytał raz jeszcze cały list, by się upewnić, że właściwie zrozumiał nowe obowiązki. Słowa dźwięczały mu w uszach, wypowiadane głosem samego regnora: Przygotujesz mi księgę dziejów i wszystkie karty zgodnie z ich czasem powstania tam umieścisz.

Po chwili wziął do ręki nóż, rozciął sznurek i wyciągnął zawartość pakunku. Głęboko pogrążony w zadumie, siedząc przy stole, zaczął wertować pergaminy z opisami ważniejszych wydarzeń, które pierwszy piśmienny naniósł swym piórem. Ciekawe, kim był ów człowiek? Nie zostawił nawet imienia ani żadnej informacji o sobie, poza tym przekazem – myśli wciąż biegały mu po głowie.

Burtubas odsunął krzesło, wstał od stołu i zaczął się przechadzać po niewielkiej izbie. Robił tak często, gdyż pomagało mu to poskładać rozwiane myśli w całość. Zadanie zlecone przez regnora nie należało do najłatwiejszych, brał na siebie wielką odpowiedzialność za to, co umieści w księdze. Musiał się odpowiednio przygotować.

Przystanął, niecierpliwie uderzając palcami po stole. Musiał to przemyśleć. Praca wymagała wielkiego skupienia i – co najważniejsze – cierpliwości, a jego głowę zaprzątała Balena, która lada chwila miała wydać na świat dziecko.

Sięgnął na półkę po swą wysłużoną, wrzoścową fajkę i woreczek tytoniu otrzymanego od Agiera z Windafrel, najznakomitszego fajkarza ze wschodu. Rozdrobnił płatki, pocierając nimi o dłoń, wsypał niewielkimi porcjami do główki, ugniótł wszystko drewnianym kołeczkiem, rozpalił płomieniem i zaczął pykać, wypuszczając z ust niewielkie kółka dymu. Palenie stało się jego codziennym rytuałem od czasu, gdy wrócił do domu po zwycięskich bitwach z algowymi najeźdźcami. Co ciekawe, nigdy wcześniej go to nie pociągało, a wręcz dziwił się tym, którzy uznawali to za przyjemną czynność. Sam grzecznie uciekał od śmierdzącego dymu, a teraz tylko spójrzcie – Burtubas pali fajkę. Kto by pomyślał?

Znowu ogarnęła go zaduma, próbował wymyślić plan działania. Jak poukładać spisane wydarzenia w odpowiedniej kolejności, skoro nawet w przybliżeniu nie wiadomo, w jakich czasach się one działy? Należało sprawdzić mapę Tolienesse i odświeżyć w razie potrzeby. Mimo że mapotwórcy przez wiele drzewni nanosili zmiany, on wolał wykonać ją samemu – w końcu to jego praca, nie chciał umieścić w księdze czyjegoś dzieła.

Z nagła jego uwagę przykuł kawałek sztywnej, bardzo starej zwierzęcej skóry, na której widniały czarne litery. Była przeżółkła, przepalona, naderwana na rogach i w samym środku, a same zapiski stały się bardzo niewyraźne, rozmazane w wielu miejscach.

Powoli odczytywał słowa, chociaż szło mu to jak po grudzie: _Sześćdziesiąty szósty drzewień od przybycia na te ziemie. Nowonarodzeni nadal mają bielmo na oczach, które sposobem usuwamy, wodą ze studni kopanych przemywamy, tylko to oczyszcza z uroku i ślepota mija bezpowrotnie_. Dalszego fragmentu nie był w stanie przeczytać z powodu licznych dziur w skórze, a dalej stało: …_daleko na południu, w osadzie przy Puszczy zaginęło dziecko, dziewczynka, której mgła z oczu nie zeszła po zetknięciu z wodą_. __ Kolejne słowa były zamazane, odczytał dopiero: _Przyszła czarna, straszna. Puszcza zabrała jej dziecię. Nie przyjdą więcej z toporami, nie wytną już drzew do pieńka. Ostanie samotna, nietknięta…_, a potem już tylko dwa słowa: …_Pani Drzewna_. Niczego więcej nie wyczytał.

Biedni nasi przodkowie – pomyślał. Gdyby wtedy wiedzieli tyle, co my teraz. Niektórzy poznali tę historię na własnej skórze i te rodziny straciły swoje ledwo przyszłe na świat dzieci. Z drugiej strony niewielka to cena za ludzką chciwość i butę okazaną naturze. Niedawno minął sześćset czterdziesty drzewień naszego bytowania na tej ziemi. Przez ten czas przyswoiliśmy ogromną wiedzę o tym, jak prawidłowo egzystować w niepisanym porozumieniu z przyrodą, bo trudno byłoby to nazwać przymierzem.

Jego rozmyślania przerwał odgłos kroków na schodach. Czyżby piastunka zmierzała do niego z jakąś nowiną? Nie, przecież za cicho było na górze, a jak opowiadała mu babka, krzyków przy porodzie jest co niemiara, aż uszy puchną od ich słuchania.

Nartynela zeszła, by nabrać świeżej wody do miski, na okłady dla swej pani. Burtubas spojrzał na nią tęsknym wzrokiem, jakby patrzył na żonę, lecz piastunka od razu kiwnęła przecząco głową. Zanurzyła naczynie w cebrze i wróciła szybko na piętro. Usłyszał tylko dźwięk zamykanych drzwi. Balena nakazała Nartyneli, by w żaden sposób nie przeszkadzała panu do czasu, gdy go wezwie, by ujrzał potomka. Z jednej strony nie chciał już dłużej czekać, z drugiej – powinien najlepiej jak potrafi wykonać powierzone mu zadanie. Oby na górze za drzwiami działo się wszystko, jak powinno – pomyślał, a potem rozłożył na stole księgę i mapy, sięgnął po nóż, przyciął białe pióro, nabrał atramentu i już był gotowy do rozpoczęcia pracy.

W jednej chwili pojawiła się myśl, lecz gdy miał zacząć pisać, pomysł zniknął bezpowrotnie jak opar rozwiany nad łąką. Westchnął ciężko, a potem ujrzał światełko w ciemności. To olśnienie natchnęło go do pracy. Pod spuszczonymi powiekami rysował mapę Tolienesse, jednocześnie kreśląc piórem kształty na pergaminie. Pionowe, skaliste, białe brzegi, wysokie jak pięćdziesięciu rosłych mężów stojących sobie na ramionach. Przez wyższe segmenty skalne, równe z powierzchnią, przebiły się korzenie drzew, a tuż obok po ścianie dumnie spływał warkocz wody opadającej, błyszczący w słońcu kończy bieg rzeki Arnufal. Strumień słodkiej wody pienił się wśród morskiej toni. Odgłos wodospadu niesie ze sobą magiczne dźwięki, kiedy woda uderza w różnej wielkości ostre kamienie, niczym kły wyglądające spośród fal. Arnufal zaczyna swój bieg daleko na południu, u stóp góry nazwanej z dawna Szarym Dachem, której szczyt ciągle przykrywają ciemne chmury skrywające jej tajemnicę. U podnóża góry leży prastara Puszcza, Igavenna, dom Pani Drzewnej.

Samo Tolienesse podzielone jest naturalnymi granicami na część zachodnią, środkową i wschodnią. Jak natura chciała, tak oddzieliła Wielką Rzeką zachód od środka, a środek od wschodu szerokim pasem lasów z bartnymi drzewami, stojącymi dumnie wielokorzennymi sosnami, świerkami i jodłami. Za nimi na wschodzie rozciąga się Kraina Świtu, gdzie dziś Sangryt trzyma władzę. Ten drugi z kolei syn Megannora zasiada w grodzie na nizinach otoczonych pagórkami. Trawalgor, gród błyszczący promieniami wstającego słońca. Na południe od niego, w dzikszym krajobrazie, przed korzeniowym wąwozem lipowo-bukowym stoi wietrzna twierdza Windafrel, główny punkt wytwórstwa dóbr, handlu i wymiany towarów. Niedaleko już stąd do zagadkowego lasu Bundan i jeziora Aradon, gdzie dzikie łabędzie siadają. Przy wschodnim wybrzeżu mnóstwo jest skalistych dolin i ukrytych jaskiń.

Inaczej na zachodzie, gdzie rozciągają się wysokie góry, a w nich kryje się twierdza w kamieniu wykuta, Berodorm, siedziba Husnyda, najmłodszego syna regnora. Śpiąca warownia w blasku czerwonego słońca. W podziemiach gór zalega ogromne bogactwo: wydobywane przez tamtejszych górników kryształy soli z kopalni łez. Daleko na południu Krainy Zmierzchu, gdzie górzysty teren zanika, między odnogami rzeki Anafiell wzniesiono Dronwald, gród zamieszkały od dawien dawna przez mistrzów w obróbce kamienia i drewna, rzeźbiarzy i drzeworytników, a ich wyroby można podziwiać w całym Tolienesse.

Na ostatek najważniejsza, nizinna kraina środka z grodem usytuowanym w samym jej sercu. Arwelindon, gniazdo władców, a obecnie siedziba następcy regnora, czyli jego najstarszego syna Melendiora. Drewniana twierdza z ogromnymi palisadami, otoczona jeziorem Arwel i Ciernistym Gajem. Nie znajdziesz piękniejszego miejsca na tej ziemi. W północnej części krainy stoją najstarsze domy, osady wzniesione z pierwszych wyciętych w Nadmorzu drzew. Na południu Megannor zbudował twierdzę Alemur, na wzniesieniu górującym nad całą okolicą, skąd widać zakole Arnufal. Budowla o dwóch wysokich wieżach, sięgających nocą samych gwiazd, była spełnionym marzeniem regnora.

Nagle Burtubas wstrzymał rękę i podniósł powieki, by spojrzeć na swoje dzieło. Dłoń nie straciła wprawy, mapa odzwierciedlała wszystkie jego myśli z najdrobniejszymi szczegółami. Przesunął pergamin na bok, ułożył księgę i karty przed sobą. Zanurzył pióro w atramencie. Po chwili pierwsza litera, ozdobiona wiernym rysunkiem liści dębu, była gotowa. Przystąpił żywo do pracy, a kolejne stronice księgi pokrywały się słowami przeniesionymi z pergaminów. Nie myślał teraz o niczym innym, nie zawracał sobie głowy upływającym czasem, jedzeniem czy napitkiem. Pióro w jego dłoni przesuwało się zwinnie od lewa do prawa, jedynie od czasu do czasu na moment lądowało w niewielkim pojemniku z atramentem.

Na chwilę stracił zapał, przestał pisać. Odłożył pióro na bok. Wziął do ręki księgę, przewracał strony, czytając w skupieniu to, co naniósł. Jego oczy błądziły po kartach, a serce miał przepełnione żalem wywołanym brakiem zapisków z dawnych dni. Nie pozostawiono choćby najmniejszego dowodu przybycia ludzi do Tolienesse, ich początków na tych ziemiach, przewodnictwa. Tak naprawdę czegokolwiek, co uwolniłoby go od bolączki niewiedzy.

Kim byli? Musieli przybyć z daleka, skoro nazwali tę krainę „lądem, by tu lec” – pomyślał. Pokochali ją, urzekła ich swym pięknem, postanowili na nienaruszonej ziemi wybudować pierwsze drewniane osady. W samym sercu posadowili potężny gród na jeziorze Arwel, rodzimą siedzibę wszystkich władców, Twierdzę Ojców – Arwelindon.

Jeden z zapisów na pergaminie, pochodzący z czasów regnora Mergelusa, mówi o innej nazwie, a mianowicie o Miłogrodzie. Od samego początku był on otoczony zwartym opłotowaniem, wysokimi jak drzewa palami, każdy starannie zaostrzony na czubku. Drogę wiodącą do mostu pokrywał niespotykanej, lisiej barwy piasek, a trawy i krzewy rosnące wokół przybrała natura w soczyste, ciemnozielone kolory. Wewnątrz grodu stało ponad trzysta domów, ustawionych w dziesięciu równych rzędach, przedzielonych wąskimi uliczkami. Gdzieniegdzie zasadzono drzewa.

Główna brama, zwana Mostową, wychodziła na zachód, a przed nią stał most, długi na dziesięć wozów. Tylna, niewielka brama, zwana Jeziorną, wiodła na pomost jeziora Arwel. Halę Władców wzniesiono w centralnej części grodu. Wysoka, z ociosanych beli drzewa dębowego, starannie poskładanych bez użycia choćby jednego gwoździa. Cała w czerwieni, poza czarnymi wrotami ozdobionymi elementami uzbrojenia, przeplatanymi zielonymi motywami roślinnymi.

Ten gród byłby idealnym miejscem dla mnie i Baleny, wspaniałym dla naszego potomka – rozmarzył się, gdy ni stąd, ni zowąd usłyszał jęk, a zaraz potem gwałtowny krzyk.

Wstał szybko od stołu, zbliżył się do schodów. Nasłuchiwał niecierpliwie. Serce kołatało mu w piersi, krew zaczęła krążyć o wiele szybciej, wbił wzrok w jeden punkt. Krzyki Baleny, dzielnie walczącej o udany poród, słyszał już poprzedniej nocy. Nowe siły musiały wstąpić w jego żonę, ku jego uciesze, choć nie potrafił jeszcze tego okazać. Drżące dłonie chwyciły za poręcz tak mocno, aż zatrzeszczało spękane drewno.

Można tylko snuć domysły, co w tej chwili zachodziło w jego głowie. Można by również spojrzeć mu prosto w oczy i spróbować wyczytać to z jego twarzy. Mieszane uczucia: z jednej strony podniecenie, radość, duma, z drugiej zaś powracające wątpliwości, niepewność, a nawet lęk. Nadchodził przełom w jego życiu, do pełni szczęścia brakowało już tylko z dawna oczekiwanego potomka.

Stał tak, osaczony myślami, bezradny, jako że mógł tylko czekać. Nasłuchiwał, i nie musiał nawet zanadto nadstawiać uszu, bo odgłosy z góry były coraz donośniejsze. Serce załomotało niczym setka kowali uderzających młotem w żelazne kowadła. Krople potu wypłynęły na czoło.

Wtem trzask – drewniana kula, którą miał pod prawą dłonią, pękła wpół. Nie zwrócił na to wszakże uwagi, gdyż w tym samym momencie wyraźnie usłyszał płacz. Azaliż jego dziecię dało znać o sobie, wydając triumfalny krzyk na przywitanie świata? Płacz jednak ucichł, Burtubas wrósł w podłogę, zastygł, myśląc o najgorszym.

Jego ucho złowiło dźwięk, skrzypienie otwieranych drzwi. Nartynela wyszła z sypialni, podeszła po cichu do schodów. Zauważyła stojącego na dole mężczyznę i od razu dała znak, żeby wszedł na górę. Zmrożony Burtubas z trudem postawił nogę na stopniu, następnie kolejną, i tak rozpoczął najdłuższą drogę w swoim życiu, w kierunku zwanym niepewność.

Po dłuższej chwili minął piastunkę. Wyraz jej twarzy nijak nie zdradzał, co czeka go za drzwiami. Stanął w progu, uniósł głowę i zobaczył wyczerpaną Balenę, leżącą na łożu i tulącą do piersi otulonego w powijak malca. Spojrzała w jego stronę i z lekkim uśmiechem na twarzy, mimo bólu, który nadal odczuwała, wyszeptała:

– Chłopiec.

Trudno wyrazić słowami, jakie szczęście ogarnęło w tej chwili Burtubasa. Wszak z tyłu głowy wciąż miał wspomnienie swoich narodzin, śmierci matki i ucieczki ojca. W jednej chwili wszystko odpłynęło, odeszło w niepamięć.

Podszedł do łoża z wyciągniętymi rękoma, ostrożnie wziął noworodka w ramiona. Stał z zaszklonymi oczyma, spoglądał na swego potomka wzrokiem pełnym dumy i miłości. Uniósł chłopca nad głowę, jak nakazywał zwyczaj, i krzyknął pełną piersią:

– Mój syn, sercu memu najmilszy!

Chłopiec nie płakał. Burtubas ucałował go w czoło i odłożył na łoże obok Baleny. Sięgnął po miskę z wodą, zanurzył strzępek bawełnianego płótna, nachylił się nad malcem. Spojrzał kątem oka na żonę. Razem wypowiedzieli słowa oczyszczenia.

– Mgłę z oczu woda w światło przemieni.

Każdemu, bez wyjątku, nowo narodzonemu oczy zachodziły oparem i do czasu pierwszego obmycia dziecko pozostawało ślepcem. To tajemnicze bielmo wiąże się z Panią Igavenny, lecz o tym nieco później.

Burtubas skropił wodą oczy malca i zmył delikatnie szarą zasłonę, spod której czym prędzej wyjrzały błękitne gałki. Prawdę powiedziawszy, nie było w tej barwie nic nadzwyczajnego. Musicie wiedzieć, iż każdy mieszkaniec Tolienesse miał taki sam kolor (być może występowały nieznaczne różnice w odcieniach), jak i ciemną czuprynę. Jedyna różnica między dziewczynkami a chłopcami, poza budową ciała, stawała się zauważalna, gdy zaczynały im rosnąć włosy. U obu płci nieścinane, zwykle sięgające poniżej ramion, a nawet pleców, jednakże u chłopców po bokach głowy pozostawał tylko meszek, nic tu nie wzrastało, prawie jak na łysym polu, a zarost pojawiał się dopiero po osiągnięciu sześćdziesięciu drzewni.

Lecz cóż to? Przez powijak przebijał jasnoniebieski blask. Przerażony Burtubas czym prędzej odchylił powicie i zaniemówił. Dopiero po chwili świeżo upieczony ojciec przerwał ciszę.

– Czy mój wzrok został omamiony, czy nasz syn ma znak nad lewą piersią?

– Daj spojrzeć. To nie złudzenie, Burtubasie. To, co ma nasz syn na ciele, jest prawdziwe.

Rodzice wpatrywali się w pierś syna. Cud to? A jeśli nie cud, to co? – pomyśleli.

Ludzie tej krainy byli oswojeni z jej niezwykłościami, toteż nie mdleli na widok czegoś dziwacznego. Tym razem było to niewielkie, świecące znamię poniżej lewego obojczyka. Dziwnokształtna plama wyglądała jak niewielki klucz. Burtubas widział już podobny blask, gdy przebywał swego czasu w twierdzy Megannora. Niebieska jasność bijąca ognistym płomieniem z niezwykłego kamienia, bortanu.

– Tako mnie Niella nauczyła, iż imiona są ciekawsze, gdy łączą się z jakąś zauważalną cechą, bo w większości to przypadek rozstrzyga – rzekł Burtubas. – Dziecię naznaczone bortanem winno nosić imię Bortaniel.

Wziął szybko chłopca na ręce i przytulił do piersi, a malec po raz pierwszy dotknął jego policzka.

– Niech tak będzie, Burtubasie – zgodziła się Balena, gdyż imię syna od razu przypadło jej do serca.

– Czuję ciepło od ciebie bijące, jesteś z mojej krwi, Bortanielu.

Wielką radość sprawił mu pierworodny, aż trudno było mu oderwać choćby na chwilę od niego wzrok. Chłopiec z ciekawością dotykał twarzy ojca, odkrywając nos i usta.

– Spójrz na jego lica, mój mężu, jaśnieją od blasku słońca. Jakiż on do ciebie podobny.

– Gdy coś mego w nim ujrzę, to przez łzy się śmieję. – Burtubas nie krył słonych kropli ani uczuć, jakie w nim ożywały, a których jak dotąd nie był świadomy.

Nawet rosnąca za oknem lipa przywitała brzdąca życzliwym szmerem liści i pokłonem gałęzi.

I tak oto drugie nasienie wydało plon, tym razem w postaci niezwykłego dziecka.

Lecz tego wieczora nie tylko w tym domu zawitała radość, albowiem niedaleko, w jednej z komnat Hali Władców, Leifana, żona Melendiora, powiła córkę. Był to pierwszy przypadek od blisko trzystu drzewni, że pierworodne dziecko pierwszego syna regnora przyszło na świat jako dziewczynka.

I oto trzecie nasienie wydało plon. Ich losy splotą się niedługo w jedno.

We dworze celebracjom narodzin nie było końca. Rodzice nadali córce imię Dauremia, czyli drobnoucha, bo jej najwidoczniejszą cechą zewnętrzną były niewielkie, nawet jak na noworodka, uszy.

Dzień zakończył się pomyślnie dla obu małżeństw.

Nad ranem do drzwi Burtubasa zapukał wysoki jegomość. Było dość wcześnie. Słońce jeszcze nie zawitało na niebie, ptaki nie zaczęły śpiewać.

– Bądź pozdrowiony, rangierze – pokłonił się nisko przybysz. – Zwą mnie Tybul, jestem posłańcem regnora. Wybacz tak wczesną porę, jednakże mam do przekazania ważny list z wezwaniem od naszego pana.

Wręczył gospodarzowi zwinięty w rulon, opieczętowany pergamin, po czym szybko skinął głową na pożegnanie, wskoczył na konia i odjechał, zostawiając wielce zdziwionego, dosyć niewyspanego gospodarza domu na progu.

– Nawet nie zdążyłem odpowiedzieć na powitanie ani podziękować za przesyłkę – wymamrotał pod nosem.

Skrępowała go ta sytuacja, ale od razu skruszył wosk, rozwinął papier, a wtedy jego oczy zapłonęły niczym świeczki. Zaczął czytać pismo ściszonym głosem. Spoważniał, a gdy przeczytał ostatnią linijkę, ręce mu zadrżały i upuścił zwój na podłogę. Stał przez dłuższą chwilę jak skamieniały, próbując ułożyć myśli w głowie.

– W jakiej sprawie może mnie wzywać regnor? Czyżby nowe zagrożenie przywitało naszą ziemię? Tak czy inaczej, należy odpowiedzieć na wezwanie, Megannor oczekuje mojej obecności w Alemur niezwłocznie.

Poczuł wewnętrzne rozdarcie, toć dopiero co przywitał długo wyczekiwanego potomka, oczko w głowie każdego ojca, iskrę nadziei, która rozpaliła w nim ogień energii, jakiej dotąd nie doświadczył. Jakże miałby ich teraz opuścić, nie wiedząc, co przyniesie ten wyjazd i czy jeszcze powróci? Nie darowałby sobie, gdyby pod jego nieobecność coś złego przytrafiło się jego bliskim.

Podjął walkę sam ze sobą, lecz duch woja zaczął brać w nim górę. Żona dobrze wie, że jej mąż jest w służbie regnora, a więc nie może nie pojechać. Na szczęście Balena ma zapewnioną pomoc w osobie Nartyneli. Natenczas są bezpieczni.

Zaczął szykować zbrojne odzienie i oręż. Porozkładał wszystko na niskiej ławie. Przysiadł na krześle i westchnął głęboko z nieukrywanym zachwytem, że być może los wynagrodzi mu te dwa drzewnie bezczynności.

Wtem ktoś zastukał do drzwi. Burtubas doskoczył do nich niczym młodzieniaszek, otworzył i cóż zobaczył? To Ewilor, rangier pod rozkazami Melendiora – niejeden rzekłby, że jego prawa ręka oraz główny doradca.

– Bądź pozdrowiony, Burtubasie. Doszły mnie słuchy, że dom twój szczęściem opływa i rzec można, że w końcu pełna rodzina od wczoraj go zamieszkuje. Serce me wielce radosne na tę nowinę, stąd pomyślałem, że odwiedzę was, zanim ruszę do Alemur.

– Bądź pozdrowiony, Ewilorze. Dzięki za tak miłe słowa. Prawdą jest, co mówisz, Balena wydała na świat Bortaniela. Wiele mnie to zdrowia kosztowało, lecz los nagradza cierpliwych, a ja jeszcze większy dar otrzymałem: syna, co miecz ojcowy będzie w przyszłości nosić.

– To podwójne szczęście, rangierze. Wszyscy tu znają twoją historię i myślę, że nie mogła mieć ona lepszego zakończenia. Pozazdrościć chłopca, oby poszedł w twoje ślady.

– Wdzięczny ci jestem za te słowa, jednak sam nie wiem, jaki los mu pisany i którą drogę obierze. Za wcześnie, by o tym dyskutować. Mą powinnością jest przekazanie mu całej mojej wiedzy i umiejętności, reszta będzie zależeć już tylko od niego. Ale zaraz, poczekaj. Czy nie wspomniałeś na początku, że zmierzasz do twierdzy na wzgórzu?

– Istotnie, wspomniałem. Otrzymałem od regnora pismo z informacją, że oczekuje na moje stawiennictwo w Alemur. A skąd twa ciekawość?

– Bo sam dostałem identyczne o poranku, dlatego zacząłem czynić przygotowania do drogi. A teraz widzę, że nie jestem jedyny, co z jednej strony mnie cieszy, ale z drugiej martwi, bo rzecz musi być poważna, skoro inni rangierzy są wzywani. Czy nie domyślasz się, co może być tego powodem?

– Nie, Burtubasie. Z pisma nie wyczytałem niczego, co by dało odpowiedź na twoje pytanie. Słyszałem coś od Melendiora, ale to nic pewnego. Zresztą niedługo staniemy przed regnorem, wówczas nie będzie już żadnej tajemnicy. Poza tym będę niezmiernie zadowolony, jeśli wyruszymy w tę drogę razem, choć początkowo chciałem tylko pogratulować wam narodzin potomka. Mam tu dla niego niewielki podarunek. Wybacz, lecz wiązałem na szybko.

– Dziękuję ci, Ewilorze, i muszę przyznać, że będzie mi niezmiernie miło odbyć podróż w twoim towarzystwie. Od dawien dawna wiadomo, iż długa droga szybciej mija, gdy ma się u boku druha – roześmiali się oboje na te słowa.

Gospodarz zaprosił gościa do domu.

– Spocznij przy stole, skosztuj jajek z boczkiem, a ja tymczasem narzucę na siebie odzienie i zbroję.

Burtubas zniknął za ścianą, lecz po chwili wrócił.

– A może to być, że pan wzywa nas na wybór trzynastego rangiera? Przecież od śmierci Grola minęły już dwa drzewnie i nikt dotąd nie zajął jego miejsca, a to rada decyduje o powołaniu kandydata.

Ewilor uniósł brwi, pogładził palcami podbródek. Zaczął strzelać oczami z lewej na prawą. W końcu odpowiedział:

– Nie znam zamiarów naszego pana, wprawdzie wiele mądrości jest w twoich słowach, jednak czuję przez skórę, że przyczyna wezwania zostanie nam objawiona dopiero w Alemur.

Gospodarz ponownie zniknął za ścianą. Wyszedł, wyrychtowany jak na bitwę.

– Słusznie prawisz, szkoda marnować więcej czasu na bajdurzenie.

Po obfitym śniadaniu pozostało tylko jedno: choć serce mu pękało, Burtubas pożegnał szybko Balenę i Bortaniela.

Obaj mężczyźni dosiedli swych rumaków i ruszyli chyżo ku twierdzy Megannora, nucąc radośnie pieśń o księżycowej bitwie. Arwelindon znikło za ich plecami.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij