Tom Lake - ebook
Tom Lake - ebook
NOWA POWIEŚĆ AUTORKI BESTSELLEROWEGO DOMU HOLENDRÓW
Wiosną 2020 roku trzy córki Lary wracają do rodzinnego sadu w północnym Michigan. Podczas długich, letnich dni, spędzonych wśród czereśniowych drzew, błagają matkę, aby opowiedziała im historię swojej młodości i romansu ze słynnym aktorem Peterem Dukiem.
Co wydarzyło się w teatrze Tom Lake i czy faktycznie był to najszczęśliwszy czas w życiu Lary?
Gdy kobieta wyjawia sekrety swojej młodości, jej córki przyglądają się własnemu życiu i są zmuszone do przemyślenia wszystkiego, co wydawało się, że wiedzą o rodzicach. Okazuje się, że utracone szanse i niespełnione marzenia mogą czasem przełożyć się na naprawdę piękne życie.
Tom Lake to opowieść o ulotnej i trwałej miłości – młodzieńczej, małżeńskiej i matczynej. Ann Patchett po raz kolejny tka narrację ze wspomnień i zdarzeń, a nad jej czereśniowym sadem unosi się dyskretny duch Czechowa. Autorka tworzy historię doceniającą okruchy codzienności i pokazuje, że w świecie, który znalazł się na krawędzi, wciąż jest wiele piękna.
To proza, którą można się delektować.
„Tom Lake opowiada o miłości w każdej jej formie. Ale jest także o śmierci i ulotności oraz o tym, że życie przemija tak cholernie szybko. Jest to swego rodzaju elegia, ale także obietnica, że magia będzie istnieć bez względu na wszystko”. – „Los Angeles Review of Books”
„Patchett jest w szczycie swojego pisarstwa” – „Publishers Weekly”
„Tom Lake to być może najlepsza jak dotąd powieść Patchett, która zawierapogłębioną refleksją na temat relacji między teatrem a życiem, romansem a realizmem”.– „The Boston Globe”
„To błyskotliwe przypomnienie o trwałości miłości i szczęścia w zepsutym świecie”. – Oprah Daily
„Odurzająca podróż w przeszłość z subtelnie opowiedzianą historią, która jednocześnie nieustannie sprawia, że tracimy grunt pod nogami”. – Literary Hub
„Patchett prowadzi nas do prawdy, która bardziej przypomina życie niż literaturę”. – „The Guardian”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-002-7 |
Rozmiar pliku: | 948 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To, że dostałyśmy z Veronicą klucze i w mroźną kwietniową sobotę kazano nam przyjść wcześniej, by otworzyć szkołę przed przesłuchaniami do _Naszego miasta_, dowodziło naszej nudnej niezawodności. Pan Martin, reżyser sztuki, był przyjacielem mojej babci i agentem towarzystwa ubezpieczeniowego State Farm. Właśnie tak mnie w to wciągnięto – za pośrednictwem babci – a Veronica znalazła się w tym dlatego, że właściwie wszystko robiłyśmy razem. Mieszkańcy New Hampshire nigdy nie mieli dość _Naszego miasta._ Traktowaliśmy tę sztukę tak, jak inni Amerykanie traktują konstytucję albo flagę państwową_._ Przemawiała w naszym imieniu, sprawiała, że czuliśmy się wyjątkowi i dostrzeżeni. Pan Martin przewidywał olbrzymią frekwencję na przesłuchaniach, co wyjaśniało, dlaczego potrzebował aż szkolnej sali gimnastycznej. Spektakl miejscowego teatru amatorskiego nie miał nic wspólnego z naszym liceum, ponieważ jednak pan Martin był także agentem ubezpieczeniowym dyrektora oraz najprawdopodobniej jego przyjacielem, wniosek został przyjęty. Właśnie tak to się odbywało w naszym mieście.
Zjawiłyśmy się z kubkami turystycznymi pełnymi kawy i grubymi powieściami w miękkiej oprawie: Veronica z _Podpalaczką_, ja z _Doktorem Żywago_. Lubiłam szkołę, ale nie znosiłam sali gimnastycznej oraz wszystkiego, co reprezentowała: sportów drużynowych, zebrań motywacyjnych, brutalnych rozgrywek kickballu, biegania w kółko, gdy robiło się za zimno, żeby wyjść na dwór, szkolnych potańcówek, uroczystego rozdawania świadectw. W ten sobotni poranek było w niej jednak pusto i dziwnie pięknie. Słońce wlewało się przez wąskie okna tuż pod stropem. Chyba nigdy dotąd nie zdawałam sobie sprawy, że w sali gimnastycznej są okna. Podłogę, ściany i trybuny wykonano z jednakowych jasnych desek. Scena znajdowała się na końcu, za koszem do koszykówki. Ciężką czerwoną kurtynę odsunięto, by ukazać matowoczarną nicość. To tam miała się rozegrać akcja. Poinstruowano nas, byśmy ustawiły przed sceną stół bankietowy i pięć składanych krzeseł („Blisko, ale nie za blisko”, powiedział pan Martin), a następnie, dwadzieścia osiem metrów dalej, pod przeciwległą obręczą do kosza, tuż przed drzwiami prowadzącymi na korytarz, drugi stół, żeby później prowadzić przy nim rejestrację. Wyciągnęłyśmy więc dwa składane stoły z szafy w magazynie. Przyniosłyśmy składane krzesła. Ranek miał nam upłynąć na objaśnianiu, jak wypełnić formularz: nazwisko, ewentualny pseudonim sceniczny, wzrost, kolor włosów, wiek (w przedziałach siedmioletnich – prosimy wybrać jeden), numer telefonu_._ Osoby ubiegające się o rolę poproszono o przyniesienie zdjęcia paszportowego i CV zawierającego wszystkie dotychczas grane role. Miałyśmy kubek pełny długopisów. Dla chętnych, którzy zjawiliby się bez CV, zorganizowano miejsce, gdzie mogliby je napisać, a Veronica była przygotowana, by pstryknąć polaroidem zdjęcie każdemu, kto by go nie przyniósł, aby następnie przypiąć je spinaczem do formularza. Pan Martin wyraźnie zaznaczył, żebyśmy nie wprawiały w zakłopotanie osób z mniejszym doświadczeniem, ponieważ, jak to ujął, „czasami właśnie wśród nich są prawdziwe perełki”.
Veronica i ja nie byłyśmy fankami teatru. Koleżanek na poważnie zainteresowanych teatrem nie poproszono o podjęcie się tej roboty, na wypadek gdyby same chciały się ubiegać o jakąś rolę. Byłyśmy zwyczajnymi dziewczynami, które nie miałyby pojęcia, jak wprawia się w zakłopotanie dorosłych bez doświadczenia teatralnego. Po zebraniu dokumentów od kandydata miałyśmy wręczyć mu numerek wydrukowany na kwadratowym kartoniku oraz kartki z tekstem do czytania, nazywane, jak nam powiedział pan Martin, stronami, a potem skierować go z powrotem do holu, żeby czekał na swoją kolej.
Gdy o ósmej otworzyły się drzwi, do środka wlała się taka masa ludzi, że musiałyśmy z Veronicą pędem pobiec do swojego stołu, żeby zdążyć przed tłumem. Natychmiast rzuciłyśmy się w wir pracy.
– Tak – zapewniałam kolejne kobiety – jeśli przeczyta pani kwestie pani Gibbs, wciąż będzie pani brana pod uwagę jako kandydatka do roli pani Webb.
Nie mówiłam jednak – choć szybko stało się to oczywiste – że jeśli przeczytają kwestie Emily, wciąż będą brane pod uwagę jako kandydatki do roli matki Emily. W produkcjach licealnych to nic nadzwyczajnego, że piętnastolatek gra rodzica siedemnastolatka, ale miejscowy teatr amatorski to zupełnie inna historia. Tego ranka kandydaci reprezentowali niemal każdy przedział wiekowy: o rolę Inspicjenta starali się nie tylko starsi mężczyźni, lecz także osoby w typie studentów, które przyszły czytać kwestie Emily i George’a (wszystkie Emily były za bardzo wymalowane i ubrane jak młode amiszki sprzedające bułeczki cynamonowe na targu, a George’owie łypali ukradkiem na innych George’ów). Prawdziwe dzieci podchodziły do naszego stołu, oświadczając, że przyszły się ubiegać o rolę Wally’ego albo Rebekki. Pewnie ich rodzice szukali kogoś, kto mógłby się nimi zająć przez jakiś czas, bo czy którykolwiek dziesięciolatek oznajmiłby przy śniadaniu, że chce być Wallym Webbem?
– Jeśli ci wszyscy ludzie przyjdą tu potem znowu i kupią bilet, sukces murowany – powiedziała Veronica. – Spektakl trafi prosto na Broadway i będziemy bogate.
– Niby dlaczego to my miałybyśmy stać się bogate? – spytałam.
Veronica powiedziała, że ekstrapoluje.
Pan Martin pomyślał o wszystkim oprócz podkładek z klipsem, co okazało się poważnym przeoczeniem, kandydaci wykorzystywali bowiem nasz stół jako biurko, tworząc przy nim zator i hamując płynność procesu rejestracji. Nie potrafiłam zdecydować, czy bardziej przygnębiające jest obserwowanie znajomych, czy nieznajomych. Cheryl, która pracowała przy kasie w Major Market i musiała być w wieku mojej matki, trzymała w dłoniach w mitenkach swoje CV i zdjęcie. Pomyślałam, że jeśli ona zawsze chciała być aktorką, to chyba już nigdy więcej nie pójdę do tego sklepu spożywczego. Poza tym przyszły tabuny obcych mężczyzn i kobiet opatulonych płaszczami i szalikami, rozglądających się po sali gimnastycznej w sposób, który wyraźnie świadczył o tym, że widzą ją pierwszy raz. Na myśl o tych ludziach, jadących nie wiadomo jak długo w ten mroźny poranek i gotowych docierać tu na próby i spektakle aż do lata, zrobiło mi się równie smutno.
– „Cały świat to scena, a ludzie na nim to tylko aktorzy”* – powiedziała Veronica, ponieważ Veronica umiała czytać w moich myślach.
Wzięłam CV i zdjęcie od ojca mojej przyjaciółki Marcii, która wymawiała swoje imię Mar-si-ja. Wielokrotnie siedziałam obok tego mężczyzny przy stole w jego jadalni albo na tylnej kanapie jego kombi, gdy wiózł rodzinę na lody, spałam na drugim wąskim łóżku w różowym pokoju jego córki. Udałam, że go nie znam, ponieważ doszłam do wniosku, że tak będzie najuprzejmiej z mojej strony.
– Dzień dobry, Lauro! – powiedział, pokazując w uśmiechu wszystkie zęby. – Ale tu tłoczno.
Zgodziłam się z nim, że jest tłoczno, po czym dałam mu numerek i „strony” oraz powiedziałam, żeby zaczekał w holu.
– Gdzie jest toaleta? – spytał.
To było żałosne. Nawet mężczyźni szukali toalety. Chcieli poprawić sobie włosy spłaszczone pod czapką. Chcieli stanąć przed lustrem i przeczytać na głos swoją kwestię, by sprawdzić, jak wyglądają. Powiedziałam mu, że w tej obok Centrum Umiejętności Językowych będzie mniej ludzi.
– Wygląda na to, że macie dużo pracy, dziewczynki – zauważyła moja babcia. Wyrosła za naszymi plecami, gdy tylko odszedł ojciec Marcii.
– Chciałaby pani dostać rolę? – spytała ją Veronica. – Znam, kogo trzeba. Mogę zrobić z pani gwiazdę.
Uwielbiała ją. Jak wszyscy.
– Przyszłam tylko, żeby się rozejrzeć. – Mówiąc to, babcia wskazała stół przed sceną, dając nam do zrozumienia, że będzie siedziała razem z panem Martinem i ludźmi z teatru. Jako właścicielka Fastrygi, pracowni krawieckiej w mieście, zgłosiła się na ochotnika, by uszyć kostiumy, co oznaczało, że zgłosiła na ochotnika także mnie, ponieważ pracowałam u niej po szkole. Pocałowała mnie w czoło, przeszła przez długie, puste boisko do koszykówki i usiadła przy stole w głębi.
Przesłuchania miały się zacząć punktualnie o dziesiątej, ale z powodu zamieszania wywołanego brakiem podkładek z klipsem zaczęły się po wpół do jedenastej. Gdy już wszyscy obecni zostali zarejestrowani, Veronica poinformowała, że będzie wywoływała kandydatów grupkami według numerków i ról, o które się ubiegają, a potem poprowadzi ich korytarzem, żeby zaczekali na swoją kolej.
– Będę psem pasterskim – dodała, wstając od naszego stołu.
Ja miałam zostać na miejscu i rejestrować w ciszy ewentualnych spóźnialskich. Pan Martin i moja babcia usiedli z trzema innymi osobami przy stole naprzeciw sceny i w sali gimnastycznej, rozbrzmiewającej gwarem przez cały poranek, szybko zapadła cisza. Veronica miała prowadzić wywołane osoby korytarzem i po schodach za kulisy, a po wywołaniu danego nazwiska – na skraj sceny. Chodziło o to, aby czekający na swoją kolej nie oglądali cudzych przesłuchań, a po przesłuchaniu każdy miał wyjść, chyba że wyraźnie poproszono by go o pozostanie. Pierwsi w kolejności mieli być wszyscy Inspicjenci (rola Inspicjenta była największa i najważniejsza w całej sztuce), a po nich wszyscy George’owie i wszystkie Emily oraz reszta Webbów (pan, pani i Wally) i reszta Gibbów (doktor, pani i Rebecca). Mniejsze role zamierzano przydzielić najlepszym z pozostałych. Nikt nie wychodzi z domu po to, żeby zdobyć rolę posterunkowego Warrena, ale jeśli dostanie mu się posterunkowy Warren, to go bierze.
– Pan Saxon! – zawołał pan Martin. – Przeczyta pan początek drugiego aktu.
Wszyscy Inspicjenci mieli czytać początek drugiego aktu.
Zdziwiłam się, słysząc ciche szuranie stóp pana Saxona po scenie.
– Jestem pierwszy? – Pan Saxon nie wziął pod uwagę, że taki będzie skutek zjawienia się w licealnej sali gimnastycznej pół godziny przed otwarciem drzwi.
– Tak, jest pan pierwszy – potwierdził pan Martin. – Proszę zacząć, gdy będzie pan gotowy.
Pan Saxon odchrząknął zatem i odczekawszy o minutę dłużej, niż byłoby to jedynie krępujące, zaczął:
– „Minęły trzy lata. Tak, słońce wzeszło ponad tysiąc razy”.
Podobnie jak przez cały ranek, nadal siedziałam zwrócona twarzą w stronę holu, chociaż dwoje dwuskrzydłowych drzwi już dawno zamknięto. Pan Martin, moja babcia i towarzyszące im osoby byli daleko. Siedzieli plecami do mnie, ja siedziałam plecami do nich, a biedny pan Saxon, cierpiący na scenie potworne męczarnie, z pewnością patrzył na reżysera, a nie na plecy licealistki. Mimo to z grzeczności się nie odwróciłam. Dobrnął do końca strony.
– „O! Słychać pociąg za kwadrans szósta do Bostonu” – powiedział w końcu głosem pełnym ulgi. Pierwsze czytanie trwało dwie minuty i zastanawiałam się, jak ktokolwiek mógł uznać za rozsądne wybranie tak długiego tekstu.
– Bardzo dziękujemy – odezwał się pan Martin tonem pozbawionym jakiejkolwiek otuchy.
Wezbrał we mnie ogromny smutek. Gdyby była ze mną Veronica, grałybyśmy cicho w wisielca, dodając kończynę za każdym razem, gdy pan Saxon wypowiadał jakieś słowo zbyt płaczliwym tonem. Nie patrzyłybyśmy na siebie z obawy, że zaczniemy się śmiać. Veronica była jednak w korytarzu. Wbrew naszym przypuszczeniom nikt się nie spóźnił. Jak się okazało, wszyscy uczestnicy przesłuchania wpadli na ten sam pomysł: zjawić się punktualnie, zarejestrować się, stanąć w kolejce zgodnie z poleceniem i pokazać w ten sposób, że jest się osobą zdyscyplinowaną. Pan Martin wywołał drugiego kandydata, pana Parksa.
– Mam zacząć u góry strony, tam gdzie zaznaczono? – spytał pan Parks.
– Tak będzie doskonale – odrzekł pan Martin.
– „Minęły trzy lata” – powiedział pan Parks, po czym odczekał trzy lata, by to podkreślić. – „Tak”. – Znowu zrobił pauzę. – „Słońce wzeszło ponad tysiąc razy”.
Pan Parks reprezentował nie New Hampshire, lecz Maine. Gdybym się odwróciła, bez wątpienia ujrzałabym mężczyznę w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym, z homarem wetkniętym pod pachę. Wsunęłam rękę do plecaka wiszącego na moim krześle i po omacku wyjęłam _Doktora Żywago._ Od początku miałyśmy z Veronicą taki plan: oni będą prowadzili przesłuchania, ja będę czytała, a gdy obu nam się to znudzi, zamienimy się miejscami, żeby ona też mogła poczytać. Pan Parks miał jeszcze daleko do końca strony. W _Doktorze Żywago_ dobre było to, że zawiła fabuła pochłaniała całą moją uwagę. Powieść nie bardzo mi się podobała, ale chciałam wiedzieć, co się stanie z Larą. Mimo to, gdy kolejny kandydat do roli Inspicjenta oznajmił po raz szósty, że wzeszło słońce, uświadomiłam sobie, że Pasternak nie pasuje do okoliczności, w jakich się znalazłam, i odwróciłam krzesło w stronę sceny.
Inspicjenci jeden po drugim wychodzili na proscenium i zaczynali. Nieporadność, z jaką ci mężczyźni się poruszali, i kartki drżące w ich dłoniach – żadna licealistka nie powinna patrzeć na coś takiego. Część z nich miała przyzwoity głos, lecz wystarczyłoby ich wypchnąć za burtę, a poszliby na dno jak kotwica. Zero lekkości. Inni dobrze się czuli w swoim ciele, przechadzali się z jedną ręką w kieszeni, ale każde słowo wymawiali fonetycznie. W tej dychotomii granica przebiegała na wysokości gardła: niektórzy mieli jedno, a niektórzy drugie, nikt nie opanował obu umiejętności, a część nie opanowała żadnej. Wszyscy Inspicjenci razem wzięci kojarzyli się z kraksą, z karambolem, a ja nie mogłam oderwać od nich wzroku.
Mimo wszelkich oznak utrzymywania się zimy w New Hampshire już prawie nastała wiosna. Do końca trzeciej klasy zostało mi siedem tygodni, a ja miałam wrażenie, że to pierwszy dzień mojej prawdziwej edukacji. Żadna z przeczytanych przeze mnie książek nie była równie ważna jak to, co właśnie obserwowałam, żaden test z matematyki ani żadne wypracowanie z historii nie nauczyły mnie grać, a mówiąc o „graniu”, nie mam na myśli grania na scenie, lecz grę w życiu. To, co widziałam, było niczym innym jak umiejętnością prezentowania się światu. Patrzenie na aktorów, którzy nauczyli się na pamięć swoich kwestii i mają za sobą miesiące prób, to jedno, a ujrzenie dorosłych, którzy zacinają się i mylą, to zupełnie inna historia. Magia polegała na zrozumieniu, gdzie każdy z nich popełnił błąd. Pan Anderson, analityk kredytowy z banku Liberty, przyniósł fajkę, która mogłaby być niezłym rekwizytem, gdyby trzymał ją w dłoni, zamiast ściskać w zębach. Nie trzeba się specjalnie znać na aktorstwie, by wiedzieć, że możliwość rozwierania szczęki jest pomocna w mówieniu, a jednak to ja o tym wiedziałam, a on nie. Co więcej, w środku swojego dwuminutowego wystąpienia pan Anderson złożył kartkę, z której czytał, wsunął ją do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął z naszywanej kieszeni tejże marynarki pudełko zapałek i zapalił fajkę. Kilkakrotne zaciągnięcie się, niezbędne do doprowadzenia ognia do tytoniu, mały płomyk wystrzelający z główki – to wszystko stanowiło część jego przesłuchania. Następnie wsunął pudełko zapałek i zużytą zapałkę z powrotem do kieszeni, wyjął kartkę ze scenariuszem, rozłożył ją i kontynuował występ, podczas gdy słodki dym z fajki ulatywał ku krokwiom i docierał aż do mnie.
To, że pan Martin w tym momencie zwyczajnie nie wstał i nie powiedział: „Zapomnijmy o tym, nie mam najmniejszej ochoty reżyserować _Naszego miasta_”, było świadectwem jego hartu ducha. Zamiast tego odkaszlnął i podziękował panu Andersonowi za poświęcony czas. Pan Anderson, kiwając ponuro głową, wyszedł.
Każdy Inspicjent oznaczał jakąś niezamierzoną lekcję: klarowności, intencji, prostoty. Oni mnie uczyli. Jak moi koledzy i koleżanki, zastanawiałam się, co powinnam zrobić ze swoim życiem. Dość długo myślałam, że będę nauczycielką angielskiego, ponieważ najbardziej lubiłam te lekcje i podobała mi się wizja, że życie upływałoby mi na czytaniu i nakłanianiu do tego innych. Na końcu swojego kołonotatnika bez przerwy zapisywałam pomysły do mojego sylabusa, myśląc, że dobrze byłoby zacząć od _Dawida Copperfielda_, ale gdy tylko zdecydowałam się na zawód nauczycielki, rozmyśliłam się i zaczęłam planować dołączenie do Korpusu Pokoju. Uwielbiałam książki, jasne, że je uwielbiałam, ale jak mogłabym spędzić całe życie w szkolnej klasie, wiedząc, że gdzieś są studnie do wykopania i moskitiery do rozdania? Korpus Pokoju to najkrótsza droga do zrobienia ze swoim życiem czegoś naprawdę przyzwoitego. Przyzwoitość – używałam tego słowa w odniesieniu do każdego aspektu bycia dobrym człowiekiem – miała wielki wpływ na moje myślenie o przyszłości. Bycie weterynarzem było przyzwoite – w którymś momencie wszyscy mówiliśmy, że chcemy zostać weterynarzami – oznaczało jednak konieczność uczenia się chemii, a chemia mnie stresowała.
Tylko dlaczego zawsze wybierałam brytyjskie powieści liczące sześćset stron, nauki ścisłe i misje wymagające szczepienia przeciw malarii? Dlaczego nie mogłam się zdecydować na coś, w czym już byłam dobra? Wszyscy moi przyjaciele uważali, że powinnam przejąć pracownię krawiecką babci, ponieważ umiałam szyć, a oni nie. Ich matki też nie umiały szyć. Gdy podkładałam rąbek albo zwężałam coś w pasie, patrzyli na mnie, jakbym była Prometeuszem schodzącym z Olimpu z ogniem.
Jeśli się zastanawiacie, gdzie w przeróbkach krawieckich kryje się przyzwoitość, już wam mówię: w osobie mojej babci. Była zarówno krawcową, jak i krynicą ludzkiej przyzwoitości. Kiedy zwęziłam Veronice nogawki dżinsów z second-handu, powiedziała: „Uratowałaś mi życie!”. Ludzie lubili chodzić w dobrze dopasowanych ubraniach, więc dopasowywanie ich było pożyteczne, przyzwoite. Nauczyła mnie tego babcia, która zawsze miała zawieszoną na szyi żółtą miarę krawiecką, a na nadgarstku nosiła na gumce poduszeczkę na szpilki nazywaną przeze mnie szpilkowym bukiecikiem.
Obserwowanie, jak tamci mężczyźni fatalnie powtarzają te same kwestie, wycierając jednocześnie okulary gigantycznymi białymi chustkami, naprawdę skłoniło mnie do zastanowienia się nad własnym życiem.
– Zaraz, zaraz, chciałaś być weterynarzem? – Maisie kręci głową. – Nigdy wcześniej o tym nie mówiłaś.
Jesienią Maisie zacznie trzeci rok studiów weterynaryjnych, o ile jesienią będą zajęcia.
– Tak. Przez jakiś czas. Ale wiesz, jak to jest w liceum.
– Ty w liceum chciałaś być pediatrą – przypomina jej Nell, stając w mojej obronie.
– Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, jaki to wszystko ma związek z Peterem Dukiem? – odzywa się Emily. – Co on ma wspólnego z szyciem?
Córki kazały mi zacząć historię od początku, lecz początek ich nie interesuje. Chcą usłyszeć te fragmenty, które chcą usłyszeć, a pozostałe wyciąć, by oszczędzić na czasie.
– Jeśli uważacie, że wy opowiecie tę historię lepiej, proszę bardzo – mówię i wstaję, ale bez obrazy. Rozprostowuję ręce nad głową. – Możecie opowiadać ją sobie nawzajem. – Bóg mi świadkiem, że miałam mnóstwo pracy.
– Cisza! – woła Nell do sióstr i jednocześnie klepie kanapę dłonią. – No, chodź – prosi mnie. – Wracaj. Słuchamy.
Nell umie dyrygować ludźmi.
Emily, najstarsza, odrzuca na plecy burzę jedwabistych ciemnych włosów.
– Po prostu myślałam, że to będzie o Duke’u. Nic więcej nie mówię.
– Przestań odrzucać te włosy – irytuje się Maisie. Wiosną poprosiła ojca, żeby obciął jej włosy na krótko, i teraz za nimi tęskni.
Złota, jej psinka, wstaje, pokracznie zatacza na kanapie trzy kółka, po czym układa się wygodnie, zwijając się w kłębek. Mówią mi, że są gotowe.
Wszystkie trzy są już po dwudziestce i mimo całej ich dorosłości oraz pozornego wyzwolenia nie interesuje ich żadna historia, która nie opowiada o przystojnym, sławnym mężczyźnie. Jestem jednak ich matką i rozumieją, że jeśli chcą coś o nim usłyszeć, muszą mnie znosić. Siadam z powrotem na kanapie i zaczynam od nowa, doskonale wiedząc, że fragmentów, na które czekają, nigdy im nie opowiem.
– Duke – przypomina Emily. – Jesteśmy gotowe.
– Wierzcie mi, nieprędko o nim usłyszycie.
– To już wszyscy Inspicjenci? – spytał w końcu pan Martin zmęczonym głosem.
Zza krawędzi kurtyny wychynęła głowa mojej drogiej Veroniki.
– Tak, to już wszyscy! – zawołała, po czym pochwyciła moje spojrzenie. Cofnęła głowę ułamek sekundy przed tym, jak zaczęła się śmiać.
Pan Martin podniósł termos z podłogi i odkręcił zakrętkę, jego towarzysze zaś szeptali między sobą.
– Kontynuujmy – powiedział.
Podczas gdy Inspicjent jest postacią samotną, George i Emily istnieją w relacji do siebie nawzajem i do swoich rodzin, dlatego George’owie i Emily byli przesłuchiwani parami. Pan Martin znowu wybrał fragment drugiego aktu, co moim zdaniem (a licealistka w głębi sali gimnastycznej nagle miała mnóstwo przemyśleń na ten temat) było praktyczne. Pierwsza krótka wymiana zdań ukazywała więcej Emily, a druga więcej George’a, chyba że uwzględniało się umiejętność słuchania drugiej osoby, w którym to przypadku proporcje były odwrotne.
Zastanawiałam się, czy kandydaci zostali dobrani w pary na podstawie tego, że akurat stali obok siebie, czy może Veronica robi za kulisami jakieś kawały, ponieważ pierwszy George wyglądał na mniej więcej szesnaście lat, a pierwsza Emily, zupełnie mi nieznana, przypominała trzydziestopięciolatkę po przejściach. Plotka głosiła, że niektóre kobiety od zawsze chcą grać Emily i rok w rok jeżdżą po New Hampshire od miasta do miasta, próbując dostać tę rolę. Ta zaplotła włosy w warkocze.
Pan Martin spytał, czy są gotowi, i George natychmiast zaczął.
– „Emily, dlaczego się na mnie złościsz?” – spytał.
Trzymałam tę stronę scenariusza na kolanach.
Emily zamrugała. Najwyraźniej była zła na George’a, lecz nie miała pewności, czy mu o tym powiedzieć. Po chwili się odwróciła i spojrzała na pana Martina. Osłoniła oczy dłonią jak ludzie w filmach, kiedy mówią do reżyserów siedzących na widowni, ponieważ jednak na scenie nie było świateł zmuszających do mrużenia oczu, gest się nie udał.
– Nie byłam gotowa – oznajmiła.
– Nic nie szkodzi – odrzekł pan Martin. – Proszę po prostu zacząć od nowa.
Wyobraziłam sobie, jak pan Martin rozmawia z klientami o ubezpieczeniu samochodowym, o ubezpieczeniu na życie, o tym, jak State Farm im pomoże, gdy ich dom spłonie do szczętu. Założę się, że był bardzo pomocny.
– „Emily, dlaczego się na mnie złościsz?” – powtórzył George.
Kobieta spojrzała na George’a, jakby miała ochotę go zabić, po czym znowu odwróciła się do pana Martina.
– On nie może tak po prostu zacząć – powiedziała. – Muszę być gotowa.
Najpierw nie rozumiałam, co się dzieje, ale po chwili już tak: ona przegrała. Jak koń, który potyka się zaraz po wyskoczeniu z boksu. Nawet nie zaczęła, a już było po wszystkim.
– Możemy to zrobić jeszcze raz – zasugerował pan Martin. – Nic się nie stało.
– Przeciwnie.
Czy się rozpłacze? Właśnie na to czekaliśmy.
Chłopak był wysoki i miał szaloną burzę jasnobrązowych włosów, które wyglądały tak, jakby obciął je własnoręcznie i po ciemku. Na widok jego twarzy pomyślałam, że dotąd analizował w głowie jakiś aspekt bejsbolu i dopiero teraz sobie uświadomił, że jest w tarapatach.
– Strasznie mi przykro – powiedział George dokładnie tak, jak powiedziałby George: skruszony i lekko oszołomiony całym zajściem. Krótko mówiąc, ten gość zaliczył przesłuchanie i Emily też to wiedziała.
– Chcę wrócić do kolejki – oznajmiła, jakby za chwilę miała zemdleć. – Chcę czytać z kimś innym.
– Dobrze – odrzekł pan Martin i gdy tylko się odwróciła, zawołał głośniej: – Potrzebujemy innej Emily.
Opływaliśmy w Emily. Było ich o wiele więcej niż George’ów. Wiedziałam o tym, ponieważ sama je rejestrowałam. Wychodząca Emily minęła po drodze wchodzącą Emily, młodszą od niej o jakieś piętnaście lat dziewczynę, której żółte włosy były rozpuszczone i lśniące. Kołysała lekko biodrami, dzięki czemu jej ładna spódnica szeleściła. Patrzyłam z przerażeniem, jak szybko płynie czas. Nie było szans, by tamta pierwsza wróciła do kolejki.
Ale ten George, pomyślałam, on mi się podoba. Inspicjenci ustawili poprzeczkę bardzo nisko. George został jeszcze na trzy kolejne rundy i za każdym razem robił coś inaczej, umiejętnie reagując na dziewczynę, z którą akurat czytał. Gdy ona mówiła piskliwie, on mówił nisko. Gdy Emily była onieśmielona, on był spokojny i opiekuńczy. Trzecia z nich – nie wiadomo, jak jej się to udało w tak krótkim czasie – zaczęła płakać. Początkowo uroniła tylko kilka łez, co naprawdę zrobiło wrażenie, potem jednak straciła panowanie nad sobą i rozbeczała się na dobre.
– George, proszę, nie myśl o tym. Nie wiem, dlaczego to powiedziałam…
George wyjął chusteczkę. Czy wszyscy je nosili? Delikatnie wytarł jej twarz, uspokajając ją jednym dźwiękiem, który, o dziwo, podziałał. Zadrżałam na drugim końcu sali.
Wielu kolejnych George’ów czytało swoje kwestie tak, jakby starali się o rolę Piotrusia Pana. Im byli starsi, tym bardziej podskakiwali w scenie niewymagającej podskakiwania. Emily były drżące, uczuciowe, w każdą kwestię wkładały całą gamę ludzkiego doświadczenia. Były Złe, Zasmucone i Bardzo Poruszone_._ Zaczęłam się zastanawiać, czy ta rola nie jest trudniejsza, niż mi się wydawało.
Posłuchajcie siebie, miałam ochotę zawołać z drugiego końca sali gimnastycznej. Posłuchajcie, co mówicie.
Przeciętny George mógł zostać na trzy albo i cztery Emily tylko dlatego, że był potrzebny, ale jeśli okazał się beznadziejny, zostawał tylko na jedną. Potencjalni Inspicjenci wprawili mnie w zażenowanie, George’owie, w każdym razie po tamtym pierwszym, nudzili, lecz wszystkie Emily strasznie mnie irytowały. Grały najbystrzejszą uczennicę w klasie w taki sposób, jakby była półgłówkiem. Emily Webb zadawała pytania, mówiła prawdę i miała własne zdanie, a te Emily miętosiły swoje falbaniaste spódnice i kwiliły jak kocięta. Czy żadna z nich nie pamiętała, jak to jest być bystrą dziewczyną? Żadne licealistki nie przyszły starać się o tę rolę, przynajmniej żadne licealistki z mojej szkoły, prawdopodobnie dlatego, że byłoby zbyt wiele prób wieczorami, które można lepiej wykorzystać na odrabianie lekcji, kelnerowanie za napiwki albo na spotkania z przyjaciółmi. Nikt nie przyszedł przemówić w naszym imieniu.
Gdy zatem kolejna Emily i kolejny George opuścili scenę, na chwilę przed pojawieniem się następnej Emily i następnego George’a odwróciłam swoje krzesło z powrotem. Najpierw powiedziałam sobie, że znowu poczytam _Doktora Żywago_, lecz zamiast tego sięgnęłam po formularz dla kandydatów. Nie chodziło o to, że chciałam być aktorką, po prostu wiedziałam, że potrafię zrobić to lepiej. _Nazwisko_, pytał formularz. _Ewentualny pseudonim sceniczny._ Wpisałam: _Laura Kenison._ Poza adresem, numerem telefonu i datą urodzenia nie miałam nic do zaoferowania, nic, co mogłoby przeobrazić moją pracę po szkole w Fastrydze w doświadczenie teatralne. Słuchałam wystąpienia odbywającego się za moimi plecami.
– Aż do ubiegłego roku bardzo cię lubiłam – śpiewała Emily.
Złożyłam formularz i wsunęłam go do _Doktora Żywago_, po czym wyjęłam nowy arkusz i zaczęłam od nowa. Tym razem wpisałam imię Lara, odrzucając „u”, które rodzice dali mi przy narodzinach, ponieważ uważałam ten nowy zapis za bardziej rosyjski i światowy. Uznałam, że pan Martin miał rację. Zostanę perełką.
* W. Shakespeare, _Jak wam się podoba_, _Komedie_, przeł. S. Barańczak, Kraków 2012, s. 763.2
– W twoim imieniu było kiedyś „u”? – Emily spogląda na mnie z niedowierzaniem.
– Przez szesnaście lat.
– Wiedziałyście? – pyta, zwracając się do sióstr, a one kręcą głowami, zdumione tym, co przed nimi zataiłam.
– Nie wiecie o wielu sprawach – mówię.
Złota też na mnie patrzy.
– Nie przypuszczałam, że zrobi się zabawnie – wtrąca Maisie.
– Nie miałam zielonego pojęcia – dorzuca Nell.
– Tu nie ma nic zabawnego – prostuję. – Dobrze o tym wiecie. Ta historia nie jest zabawna, zabawne są tylko jej fragmenty.
– Życie. – Nell kładzie głowę na moim ramieniu w sposób, który mnie wzrusza. – Opowiadaj dalej. Myślę, że ten pociągający George znowu się pojawi.
Zaczekałam, aż George i Emily na scenie skończą swoje kwestie, po czym z formularzem w dłoni i polaroidem na szyi wyszłam do holu. Z jakiegoś powodu zapomniałam, że wciąż jest tam mnóstwo ludzi czekających na przesłuchanie do innych ról: Gibbsów i Webbów. Mężczyźni, kobiety i dzieci chodzili tam i z powrotem, bezgłośnie wypowiadając zdania zapisane na kartkach. Stałam się jedną z nich. Niebawem miałam powiedzieć George’owi, że jestem nim rozczarowana, ponieważ myśli wyłącznie o bejsbolu i nie jest już tym chłopakiem, którego uważałam za swojego przyjaciela.
Garstka George’ów i Emily siedziała w korytarzu prowadzącym na scenę. Wszyscy mieli krzesła – oprócz Veroniki i pierwszego George’a, tego dobrego. Oni dwoje przycupnęli razem na schodach, a on ją rozśmieszał, co, wierzcie mi, nie było najtrudniejszym zadaniem na świecie. Jej czarne włosy opadły na zarumieniony policzek i w tym momencie uświadomiłam sobie, że już dwie godziny temu powinnyśmy były zamienić się miejscami. Zapomniałam o tym, ponieważ pobierałam nauki w szkole przesłuchań teatralnych, a ona zapomniała, ponieważ rozmawiała z George’em. Z korytarza naprawdę nie było słychać, co się dzieje na scenie, i dlatego Veronica trzymała się blisko drzwi, zabezpieczywszy je przed zamykaniem się grubą powieścią Stephena Kinga. Cokolwiek się działo, ani na chwilę nie spuściła oka ze sceny.
Gdy odwróciła głowę i zobaczyła mnie z polaroidem, uniosła jedną brew. Brwi Veroniki były wspaniałe, gęste i czarne, a ona odpowiednim wyskubywaniem nakłaniała je do delikatnej uległości. Potrafiła przekazać więcej informacji za pomocą brwi niż inni za pomocą mikrofonu. Domyśliła się, że zamierzam się ubiegać o rolę Emily, i wiedziała, że ją dostanę. Często mawiałam, że Veronica nie mogłaby grać w pokera, ponieważ jej myśli przesuwały się po jej czole niczym pasek informacyjny w telewizorze. Uświadomiła sobie, że sama mogłaby się o nią postarać, a wtedy to ona przychodziłaby na próby z tym gościem. Ćwiczyliby swoje kwestie w jego samochodzie, a na zakończenie każdego spektaklu podnosiliby mocno splecione ręce nad głowami, kłaniając się kolejny raz, nim opadnie kurtyna. Veronica jednak prawie nigdy nie wychodziła wieczorami, ponieważ jej matka była pielęgniarką pracującą na drugą zmianę, a ojczym dawno odszedł i to ona musiała opiekować się braćmi. Każda z nas miała dwóch braci – kolejne podobieństwo, które nas ze sobą łączyło – tyle że moi byli o wiele starsi, a jej – formalnie rzecz biorąc, przyrodni – byli jeszcze dziećmi. Gdyby nie oni, Veronica byłaby naprawdę wspaniałą Emily.
– Serio? – spytała.
Kiwnęłam głową, podając jej aparat. Wstała, by wyjąć mi spinacz z włosów.
– Musisz wejść ostatnia – zaznaczyła. – Żadnego wpychania się do kolejki. Jeśli Jimmy wciąż tu będzie, może czytać razem z tobą.
Jimmy spojrzał mi prosto w oczy i wyciągnął rękę. Przypieczętowaliśmy to uściskiem dłoni.
– Za nic bym tego nie przepuścił – powiedział.
Wróciłam na koniec korytarza i usiadłam na swoim miejscu. Nie chciałam, żeby ktoś pomyślał, że jestem faworyzowana, choć oczywiście byłam. Nie potrzebowałam się naradzać z Veronicą w łazience, żeby wiedzieć, co robić. Pan Martin musiał znaleźć Emily w miejscu, w którym brakowało dobrych kandydatek do tej roli. Wszystkie jego nadzieje skupią się na dziewczynie, która zjawi się jako ostatnia. W tym momencie miałam już za sobą ponad cztery godziny zajęć z aktorstwa, co nie znaczyło, że umiem grać, ale na pewno wiedziałam, jak tego robić nie należy. Musiałam jedynie wypowiadać słowa i nie stać im na drodze.
Gdy ostatnia para poszła i w korytarzu zostaliśmy tylko ja, Veronica oraz Jimmy-George, poprosiłam ją, żeby zaplotła mi włosy w warkocz.
Jimmy-George pokręcił głową, a ona przyznała mu rację.
– Ładniej ci w rozpuszczonych – stwierdziła.
Miałam na sobie dżinsy, tak zwane kacze buty z wodoszczelną podeszwą i starą bluzę mojego brata Hardy’ego z Uniwersytetu New Hampshire. Naprzód, Wildcats!
– Powiedziałabyś mi, prawda? – spytała Veronica. – Gdybyś od początku miała taki chytry plan.
– Wiesz, że nigdy nie mam planu. – Dlaczego czułam się tak, jakbym ją porzucała?
Przechyliła głowę mniej więcej w taki sposób, jak się ją przechyla, gdy z głębi domu dobiega odgłos otwieranych drzwi, po czym objęła mnie i uściskała.
– Daj czadu – szepnęła.
Sala gimnastyczna znowu była salą gimnastyczną, miejscem wszelkich upokorzeń: biegania w kółko, kickballu, potańcówek, przedstawień. Chciałam uczyć angielskiego, dołączyć do Korpusu Pokoju, ocalić życie jakiemuś psu, uszyć sukienkę. Gry aktorskiej nie było na tej liście. Gdy podałam formularz jednemu z mężczyzn, który wstał, by go ode mnie wziąć, omal nie rozpłakałam się ze strachu. Czy tak czuli się Inspicjenci? Czy to dlatego zapalali fajki i gnietli kapelusze w dłoniach? George’owie podskakiwali, a Emily obracały włosy w palcach, jakby były mażoretkami ćwiczącymi z pałeczką, ponieważ oni wszyscy wiedzieli, że za chwilę umrą. Patrzyła na mnie babcia i wiedziałam, że bardzo się o mnie boi. Na chwilę zamknęłam oczy, powtarzając sobie, że to wszystko zaraz się skończy. Jimmy był George’em, ja byłam Emily i obydwoje znaliśmy swoje kwestie na pamięć.
– Emily, dlaczego się na mnie złościsz? – zaczął George.
– Nie złoszczę się – powiedziałam.
To była prosta rozmowa między dwojgiem przyjaciół z dzieciństwa, którzy niebawem mieli się w sobie zakochać. Wypowiadałam te słowa tak, jak słyszałam je w głowie przez cały ranek, a kiedy skończyliśmy, pan Martin, moja babcia oraz trzech towarzyszących im mężczyzn wstali i zaczęli klaskać.
Spojrzałam na zegarek. Łatwo było zapomnieć, jak jest późno, ponieważ latem słońce wisi na niebie w nieskończoność.
– Przechodzimy dalej – oznajmiam córkom. – Nie będę wam więcej opowiadała o liceum.
– Ale co ze spektaklem? – pyta Emily. Jej niesamowite nogi leżą na oparciu kanapy. Emily nigdy nie potrafiła siedzieć jak normalny człowiek.
Przegrałam tę walkę, gdy była jeszcze dzieckiem. Ktokolwiek montował jej wewnętrzny kompas, umieścił magnes do góry nogami.
– Wiecie o tej sztuce wszystko, a zresztą często ją wystawiają. Musimy przyspieszyć.
– Co się stało z Veronicą i Jimmym-George’em? – pyta Maisie. – Nigdy o nich nie słyszałam.
– Straciliśmy kontakt.
Maisie prycha.
– Nie ma czegoś takiego jak stracić kontakt. – Wyjmuje telefon z kieszeni szortów i kiwa nim do mnie, jakby to był jakiś nowy cudowny wynalazek. – Jak się nazywają?
Patrzę na nią i się uśmiecham.
– Możesz nam przynajmniej powiedzieć, której z was on ostatecznie przypadł? – pyta Nell.
– Każde z nas przypadło tylko sobie.
Moje córki wydają z siebie chóralny jęk. To ich popisowy numer.
Emily prostuje rękę i ciągnie mnie za bluzkę.
– No nie daj się prosić.
Za kilka godzin mamy być w sadzie. Wiem, że jeśli wkrótce nie pójdą spać, nazajutrz będą bezużyteczne, lecz im tego nie mówię. Staram się powiedzieć jak najmniej.
– Sztuka odniosła wielki sukces. Zaplanowaliśmy sześć spektakli, ale musieliśmy zwiększyć ich liczbę do dziesięciu. Z Concord przyjechał dziennikarz, żeby napisać o nas w „Monitorze”.
Moje zdjęcie znalazło się w gazecie, na pierwszej stronie weekendowego dodatku. Babcia kupiła pięć egzemplarzy. Po jej śmierci znalazłam je na dnie jej skrzyni na pościel.
Nell pyta, kto grał Inspicjenta. Jest aktorką. Musi ułożyć sobie w głowie pełny obraz.
Inspicjent. Tylu ich było. Muszę się zastanowić. Tych fatalnych pamiętam bardzo wyraźnie, ale kto dostał rolę? Był dobry, to wiem. Próbuję sobie wyobrazić, jak odprowadza mnie na cmentarz.
– Ojciec Marcii! – wykrzykuję nagle, bo choć nie pamiętam, jak miał na imię, widzę jego twarz, jakby to było wczoraj. Mózg jest niezwykły: to, co zapomniane, raptem ukazuje się wyraźnie bez żadnego udziału z twojej strony. – Starał się o rolę doktora Gibbsa, ale okazał się lepszy od innych, więc pan Martin zrobił z niego Inspicjenta. – Brakowało mu pychy, by wierzyć, że mógłby zagrać główną rolę, i właśnie dlatego był taki dobry. Marcia czuła się upokorzona tym, że spędzam czas z jej ojcem. Unikała mnie na wszystkich próbach, a potem podczas spektakli, nie chciała siedzieć obok mnie w stołówce, nie chciała na mnie patrzeć, ale kiedy jesienią wróciłyśmy do szkoły, żeby zacząć ostatnią klasę, znów było między nami normalnie.
– A Jimmy został George’em? – pyta Emily.
– Przecież to jasne, że Jimmy został George’em – mówi Maisie.
– Jimmy został George’em – potwierdzam.
– Był równie dobrym George’em jak Duke? – docieka Emily.
Och, ten wyraz jej twarzy, gdy wymawia imię Duke’a. Patrząc na nią, żałuję, że nie potrafię kłamać: o wszystkim, ciągle, od samego początku.
– Duke nigdy nie grał George’a.
Maisie podnosi rękę, żeby zaprotestować.
– Więc kogo grał?
– Pana Webba.
– Nie – mówi Nell. – Nie. W Tom Lake? Duke grał George’a.
– Byłam tam. A was nie było jeszcze na świecie.
– Ale wszystkie trzy nie możemy się mylić – odpowiada Emily, jakby jej matematyka przeważała nad moim życiem.
– Pamiętacie to w ten sposób, ponieważ historia stałaby się lepsza, gdyby Duke był George’em, a ja Emily. To jednak nie znaczy, że tak było.
Zastanawiają się przez chwilę.
– Ale to znaczy, że grał twojego ojca – zauważa Maisie.
Jak na zawołanie ich własny ojciec wchodzi tylnymi drzwiami. Spodnie ma pokryte sieczką. Złota podnosi głowę i szczeka, dopóki Maisie jej nie uciszy. Złota szczeka na każdego wchodzącego mężczyznę.
– Robotnice – zwraca się do nas Joe, klaszcząc w dłonie – marsz do łóżek.
– Tato, nie jesteśmy dziećmi – odpowiada Nell, najmłodsza ze wszystkich. – Nie możesz odprawiać nas do łóżek.
Emily, nasza farmerka, Emily, która planuje to wszystko przejąć, gdy my się zestarzejemy, spogląda na zegarek.
– Mama miała właśnie przejść do montażu.
– O czym jest ta historia? – pyta ich ojciec, zdejmując buty przy drzwiach, o czym od lat wciąż muszę mu przypominać.
Dziewczynki spoglądają na siebie nawzajem, a potem na mnie.
– O przeszłości – mówię.
– Aha – odpowiada, zdejmując okulary. – Idę pod prysznic. Rano nie chcę słyszeć żadnych wymówek.
– Obiecujemy – odpowiadamy wszystkie.
Staram się zatem najszybciej jak to możliwe przeprowadzić nas przez nudne fragmenty.
W ostatniej klasie liceum zapisałam się do koła teatralnego. Grałam Annie Sullivan w _Cudotwórczyni_ z bardzo niską siódmoklasistką o imieniu Sissy, którą wciąż trzeba było upominać, żeby nie przebijała mi skóry zębami, kiedy mnie gryzła. Rzucałyśmy sobą po całej scenie. Wielki wiosenny musical nosił tytuł _Bye Bye Birdie_, miałam w nim rolę Rosie DeLeon. Nikt nie nazwałby mnie śpiewaczką, ale nie narobiłam sobie wstydu. Dostałam się na Dartmouth i Penn, lecz bez stypendium. Poszłam na Uniwersytet New Hampshire, gdzie roczne koszty, obejmujące czesne, zakwaterowanie, wyżywienie, podręczniki i różne opłaty, wyniosły nieco ponad dwa i pół tysiąca dolarów więcej niż moje stypendium naukowe. W college’u nadal nie wiedziałam lepiej niż w liceum, co zrobić ze swoim życiem. Uniwersytet New Hampshire nie oferował zajęć z projektowania odzieży, a na chemię jeszcze się nie zapisałam. Trzymałam w biurku podanie o przyjęcie do Korpusu Pokoju. Na zakończenie szkoły średniej babcia podarowała mi swojego ukochanego starego czarnego singera, istnego konia bojowego, dorabiałam więc sobie, skracając sztruksowe spódnice dziewczyn z żeńskiego bractwa. Moje dni były wypełnione literaturą brytyjską, wprowadzeniem do biologii i stertami szycia. Zasypiałam w bibliotece z głową na otwartej książce. Aktorstwo nawet nie przeszło mi przez myśl.
To znaczy do chwili, gdy na przedostatnim roku zobaczyłam komunikat o przesłuchaniu do _Naszego miasta_ przypięty do tablicy korkowej w centrum studenckim. Poszłam tam, żeby przypiąć własne ogłoszenie: „Fastryga. Ekspresowe przeróbki krawieckie”_._ Moja pierwsza myśl była taka, że fajnie byłoby rejestrować kandydatów do ról, a druga, że mogłabym się ubiegać o rolę Emily. Ponowne wypowiadanie tych słów sprawiłoby mi wielką przyjemność, a poza tym wiedziałam, że teatr to doskonały sposób na poszerzenie grona towarzyskiego. Nawet na przedostatnim roku większość moich znajomych w college’u to wciąż były te same dzieciaki, z którymi chodziłam do liceum.
Chyba na żadnym innym uniwersytecie w kraju nie było tylu dziewczyn grających kiedyś Emily, co na każdym roku na Uniwersytecie New Hampshire. I oczywiście wszystkie myślałyśmy, że jesteśmy w tej roli świetne. Wiele bym dała, żeby móc zobaczyć ich przesłuchania. Tym razem jednak brakowało mi wiarygodnego pretekstu. Czekałam więc w korytarzu ze swoim numerkiem, ubrana w należącą do brata bluzę Wildcats, która miała mi przynieść szczęście.
Szczęście było najważniejsze.
W wieczór trzeciego spektaklu na widowni siedział Bill Ripley. Wysoki mężczyzna o wiecznie zarumienionych policzkach i z dodającą mu powagi przedwczesną siwizną na krawędzi ciemnych włosów. Siedział w piątym rzędzie razem z siostrą, trzymając obszerny wełniany płaszcz na kolanach, żeby nie musieć czekać potem w kolejce do szatni.
Nazwałam go Utalentowany Pan Ripley, ponieważ kiedyś w księgarni zobaczyłam książkę w miękkiej oprawie o takim tytule i ten tytuł bardzo przypadł mi do gustu. Uważałam to za komplement. Wszyscy w mojej rodzinie mówili o nim Ripley-Wierzcie-Lub-Nie. Oba przydomki zawierały element prawdy, co bynajmniej nie ma sugerować, że Ripley był socjopatą; raczej posiadał umiejętność wchodzenia w życie innych ludzi w taki sposób, że czuli się, jakby właśnie tam było jego miejsce. Element „wierzcie lub nie” nie wymagał wyjaśnienia.
Talentów nie łowi się w Durham w New Hampshire, a zresztą Ripley nie był łowcą talentów. Jego siostra mieszkała w Bostonie, a on przyjechał do niej na urodziny. W ramach urodzinowego prezentu poprosiła brata o wspólną przejażdżkę do Durham, aby zobaczył tam Rae Ann, swoją siostrzenicę, w roli pani Gibbs. Siostra Ripleya była przekonana, że jej córka ma talent, a on powinien zrobić jej uprzejmość i obejrzeć Rae Ann na scenie.
Nie znałam siostrzenicy Ripleya przed spektaklem i nawet po mnóstwie prób oraz trzech przedstawieniach nie powiedziałabym, że ją znam. Grała moją teściową, lecz jak każda inna dziewczyna w tej produkcji, ona też chciała być Emily, i dlatego w głębi duszy pewnie miała mi za złe, że mi się udało. To, że zdobyła rolę pani Gibbs, świadczyło na jej korzyść, a tego, że była w tej roli zupełnie nijaka, nie sposób uznać za jej winę. Dziewiętnastolatce trudno jest grać z powodzeniem matkę w średnim wieku i odgrywać pantomimę karmienia kurczaków. Ripley wprawdzie wziął na to wielką poprawkę, lecz podczas spektaklu nawet nie zatrzymał spojrzenia na swojej siostrzenicy. Gdy opuszczono kurtynę, uściskał Rae Ann i powiedział jej, że była wspaniała, po czym posłał ją razem z matką na przyjęcie dla członków obsady, mówiąc, że niebawem do nich dołączy. Sam zaś sterczał w korytarzu ze swoim płaszczem, a gdy nadeszła jakaś dziewczyna, spytał ją, gdzie może znaleźć Emily.
Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty czwarty rok zupełnie w niczym nie przypominał tego z wizji Orwella, a jednak był czasem prawie niemożliwym do wytłumaczenia. Obcy mężczyzna w garniturze zapukał do drzwi garderoby, nim zdążyłam się przebrać, a kiedy wystawiłam głowę, powiedział, że chce ze mną porozmawiać, i spytał, czy moglibyśmy na chwilę pójść w jakieś spokojne miejsce. Powiedziałam „jasne”, jak dziecko przyjmujące polecenie od dorosłego, bo zresztą tak było. Na końcu korytarza znajdowała się mała sala prób z pianinem, kanapą i dwoma składanymi krzesłami. Wiedziałam, że o tak późnej porze będzie w niej pusto. Otworzyłam drzwi i przesunęłam dłonią po zimnej ścianie z pustaków, szukając po omacku włącznika światła. Co ja sobie wtedy myślałam? Tego nie potrafię wydobyć z pamięci.
Ale to jest przecież opowieść o szczęściu, przynajmniej w pierwszych latach, a zatem szczęście dalej mi dopisywało. Bill Ripley nie przyszedł gwałcić ani ćwiartować. Usiadł na jednym ze składanych krzeseł, zostawiając kanapę dla mnie. Powiedział mi, że jest reżyserem. Właśnie kompletowali obsadę do nowego filmu i była w nim rola dla dziewczyny, naprawdę ważna rola, na razie jednak nie udało im się znaleźć odpowiedniej osoby. Szukali od jakiegoś czasu, lecz nie natrafili na nikogo takiego.
Kiwałam głową, żałując, że nie zostawiłam otwartych drzwi.
– Możliwe, że to ty jesteś tą dziewczyną. – Wpatrywał się we mnie, a ponieważ właśnie zeszłam ze sceny i nie czułam się szczególnie onieśmielona, też na niego patrzyłam. – To znaczy, jestem całkowicie pewny, że nią jesteś. Chciałbym, żebyś przyjechała do Los Angeles na zdjęcia próbne. Możesz to zrobić?
– Nigdy nie byłam w Los Angeles – odparłam, mając na myśli to, że gdy miałam dziesięć lat, moja rodzina wybrała się na przerwę wiosenną na Florydę, i tylko ten jeden raz leciałam samolotem.
Zapisał swój numer na odwrocie wizytówki i powiedział, że zatrzymał się u siostry w Bostonie oraz żebym zadzwoniła do niego nazajutrz o dziewiątej.
– O dziewiątej będę na zajęciach. – Czułam, jak zaczynam się pocić w długiej białej sukience Emily.
Spojrzał na zegarek.
– Pewnie się zastanawiają, gdzie się podziałem. – Wstał i wyciągnął do mnie rękę, więc ją uścisnęłam. – Na razie zachowajmy to dla siebie – dodał.
– Jasne – odrzekłam, zastanawiając się, komu mam o tym nie mówić.
– Rae Ann to moja siostrzenica – odpowiedział na moje pytanie, jakbym je zadała.
– Aha. – Rae Ann. Z jakiegoś powodu poczułam się lepiej.
– Jutro – przypomniał, a ja powtórzyłam: „jutro”, jakbym była papugą.
Tej nocy leżałam bezsennie w swoim pokoju w akademiku, ale zastanawiałam się nie nad tym, czy dostanę tę rolę, tylko ile ćwierćdolarówek bym potrzebowała, żeby zadzwonić do kogoś w Bostonie w porze, kiedy obowiązuje najwyższa taryfa. Skąd wziąć wystarczająco dużo monet? Zastanawiałam się, ile kosztowałby bilet na samolot do Los Angeles w przeliczeniu na skrócone pary spodni, a potem ile musiałabym wydać na taksówkę z lotniska i na hotel.
Oczywiście zostało to załatwione, choć nie tak szybko, jak można by pomyśleć. Wszystko organizował Bill Ripley, przynajmniej przez jakiś czas. Tak długo się wahałam, próbując zdecydować, co zrobić ze swoim życiem, że wkroczył i podjął tę decyzję za mnie. Miałam zostać aktorką.
– Wyjaśnij mi, gdzie w tym jest przyzwoitość! – woła Nell i wszystkie zaczynamy się śmiać.
Nasze trzy córki siedziały akurat z nami w domu. Emily wróciła na farmę po skończeniu college’u, zaś Maisie i Nell, wciąż na studiach, przyjechały w marcu. Dla świata była to niespokojna wiosna, lecz z naszego okna w kuchni wyglądała tak samo jak każda poprzednia w północnym Michigan: mokra, deszczowa i zimna, poprzedzona późnym, lecz obfitym śniegiem, nagłym ociepleniem, a następnie spektaklem drzew w rozkwicie. Emily, Maisie i Nell nie zwracały uwagi na drzewa i wolały nadwątlać swoje zdrowie psychiczne najnowszymi wiadomościami. W końcu położyłam kres włączaniu wieczorem telewizora, ponieważ po obejrzeniu najnowszych doniesień żadna z nas nie mogła spać.
– Obrócisz głowę w jedną stronę, a zobaczysz beznadziejną rozpacz – mówię do nich. – Obrócisz w drugą… – Wskazuję eksplozję białych płatków za oknem.
– Nie możesz udawać, że nic się nie dzieje – wtrąca Maisie.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_