- W empik go
Tomko Prawdzic - ebook
Tomko Prawdzic - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 266 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żaden wielki człowiek nie urodził się jeszcze bez zwiastujących go światu przepowiedni – jest to rzecz dowiedziona. Celem tych proroctw, które się dopiero najjaśniej tłumaczą, gdy ich tłumaczenie na nic się już nikomu nieprzydało , jest zapewne: świat uprzedzić, aby go bohater z nienacka nie zaszedł, i palpitacją serca nie nabawił.
Czytajcie Plutarcha, Korneliusza Neposa, lub zresztą jakiekolwiek żywoty sławnych ludzi dawnego autoramentu, a przekonacie się, że każdy z nich oznajmił się we śnie, na jawie, jakiem symbolicznem marzeniem, lub brzemiennym w znaczenia wypadkiem. Starożytni, których przywykliśmy szanować, nie puścili w świat żadnej biografji bez tego nagłówka; my po części ich naśladując, po części dla tego, że niechcący im jesteśmy podobni jako ludzie, po części dla tego, że choć nie powinniśmy troche wierzym jeszcze w przeznaczenie; my także utrzymujemy jak oni, że wielkich ludzi kolebka cudami się otacza, i wpatrujemy się w jutrzenkę, gdy nam oznajmią o maiącem wschodzić słońcu.
Nasz także bohater – –
Ale nie powiedzieliśmy jeszcze o tem, że mamy dla was bohatera w kieszeni.
Stójmy więc, a wprzód nim opiszemy jak on się światu zapowiedział; wyłuszczmy more antiquo i przez uszanowanie dla samej Logiki, kto on był i z kogo się rodził.
Procedencja bohatera jest rzeczą wielkiej wagi, już… dlatego, aby rzeczywistą jego exystencję dowiodła tym, którzy gotowi w nią uwierzyć; już żeby nasza klejnotna szlachta nie krzywiła się sądząc, że ją częstujemy jakimś szerepetką, który wypadł sroce z pod ogona. – Darujcie mi to wyrażenie, nie jest ono nasze i nie pierwszy się raz drukuje, mamy za sobą powagę autora Soplicy, który także nie wypadł sroce z pod ogona.
Zacznijmy więc od procedencji, genealogji i zwykłego wstępu. –
Na poczciwej Litwie, którą powszechnie mają za mniej ucywilizowaną od reszty tego światka, którego była niegdyś częścią, żyła zacna rodzina Prawdziców. Biedna nasza Litwa, że trochę przeciągle wymawia, że często da, że nie muska czupryny wymyślnie używając grzebienia pięciu swych palców, a jeździ kałamaszkami wszyscy ją mają powszechnie za mniej ucywilizowaną. Boże odpuść potwarcom! dla nich cywilizacja cała w krawieckich nożycach, lancmistrzowskich krygach i wiedeńskich koczach.
Na Litwie tedy żyli państwo Prawdzicowie. Wiecie bez pochyby, że to stary ród szlachecki? Wszakże musieliście czytać herbarz przynajmniej Niesieckiego pod pretextem historji a w istocie dla tego, że teraz znowu w modzie herby i herbarze. Wiecie więc, że herb Prawdzic (tak nazwany dlatego, że prawdy w podaniach o nim dopytać się trudno) pochodzić ma z Dacji, i że na nim wyobrażony jest Lew. Nie Lew, jaki bywa po prostu w naturze, ale ów konwencjonalny heraldyczny lewek z wywieszonym języczkiem, z zakręconym wytwornie ogonkiem, ufryzowany starannie i umiejący służyć na dwóch łapach jak szpice. Ten Lew, mówi Jezuita Niesiecki, trzyma w łapach Prawdę, a ta prawda jest żelazna!
Zakrzyczycie mnie pewnie pytaniem jak wygląda owa prawda? co to jest prawda? Ale stójcie! Ta żelazna Niesieckiego prawda wyglądająca na kształt obwarzanka (kształt symboliczny) jest z rodzaju stołowych prawd, co to je kładną pod butelki i szklanki, aby dobrze wychowani ludzie me poplamili dobrze wypranego obrusa. Jest to tedy tylko podstawkowa, nędzna, biedna prawda, o którą i pytać nie warto.
Prawdzice zaś wywodzą się od owego Androklesa (zobacz w wypisach na klasę drugą) którego nasz Niesiecki przezwał Androdem, a który w Afryce Lwa uleczył, za co Lew wspaniale mu się odwdzięczając, pocałował go potem w rękę przed prokonsulem i zgromadzonym ludem. Prokonsul zaraz jako człek domyślny (pisze Okolski, ktory o tem wie najlepiej, bo mu to krewni bliscy Androklesa rozpowiadali) stante pętle, nadał nie tylko Lwa na własność Androklesowi, ale mu go za herb przyznaczył mówiąc: Słuchaj chłopcze! Jak herbów zaczną używać, co ja jut przeczuwam, twoi potomkowie będą mieli gotowy.
Androkles ukłonił się, schował nadanie do pugilaresu i natem się skończyło.
A że wszystko to nieprawda, poloinkowie Androklesa, którego na świecie niebyło, zowią się Prawdzicami. Zdaje się logicznie.
Tych Prawdziców nietylko u nas w Polsce, ale po całej Europie pełno było: Meninowie w Etrurji, Hrabiowie de Dinheim nad Renem i t… d… wszystko to Prawdzice, Androklesowicze. Któryś z tych Lwów, ożenił się z dziedziczką (herbowną) czerwonego muru: odtąd mur czerwony zakrywający pół Lwa (dla przyzwoitości; zjawił się na herbie.
Któryś z nadreńskich Dinhejmów znowu, ożenił się z córką Jana Prawdy hrabi na Szczawinie i Trąbkach, sędziego ziemskiego Gostyńskiego; a gdy dawano w łapy Dinhejma pannę Prawdziankę, włożono i w łapy herbownego Lwa prawdę, aby jego także czemś zaspokoić. Z tąd konfiguracja herbu, jaką ją dziś szczęście mamy oglądać. Lew tylko jakby nierad z owej niepożywnej żelaznej prawdy, skrzywił się zaraz i dotąd się krzywi.
Prawdzice pisali się z Trąbek, z Łabiczyna, z Golczewa, ze Szczawina, a tak się z czasem rozmnożyli (meto fatente)
że z nich wyrosło kilkadziesiąt familji. Nasi Prawdzice mieli przydomek Łaszczów, a któż z was znowu niewie, że pierwszy Łaszcz za Zygmunta III. podgolił sobie czuprynę?
Byt to wypadek na pozór drobny, ale ogromne mający w istocie znaczenie: pierwszy co sobie łeb podgolił, czuł że ta moda odpowiadała potrzebie wieku, że już za Zygmunta III. ledwie troche czuba różniło nas od mieszkających… u Bonifratrów. Wiek Zygmunta III. i symboliczny Łaszcz poczynają epokę upadku. Niestety! trwał jeszcze dla podgolonych czupryn mięsopust długo, a prawnukom dopiero zostały – popiół i śledzie.
Stary pan Prawdzie miał imię Bartłomiej; śliczne imię hreczkosieja, imię, z którem złym gospodarzem być nie można, bo ci nieustannie przypomina, że na imieniny pierwsze żytko posiać powinieneś.
On był Bartłomiej, ona miała imię Hanna. Jejmość równie dobra szlachcianka rodziła się z Leliwy, a po ojca używała Roli (na pieczątce, gdyż ojciec niezostawił jej ani zagona); nazywała się nawet Rolanka. Poczciwy to był ród.
Dziwnym składem okoliczności, matka Prawdzica starego była z domu Krojów (alias Lemiesz choć to nie wszystko jedno) co wedle niektórych dowodziło nobilitację od pługa, na co nosy krzywiono, woląc gryfy i jastrzębie od poczciwego pługa, dającego chleb i znaczącego pracę!
Mówię wam zaprawdę, że nie darmo nasi herbologowie zwłaszcza Okolski, mówią zawsze o charakterze rodów – o! niedarmo!
Ludzie co nosili w herbach Rolę, Kroję, z ojca w syna byli gospodarzami. Wyrwał ci się niekiedy i z tego spokojnego gniazda zawadyja, paliwoda, rębacz, wojak, ale to ogólnego nie łamało prawidła: dom przecie był gospodarski.
Macie tedy już do sytości o przodkach i antenatach, może nawet za wiele, ale nie chciałem pozostać w tyle od innych historyków naszych, którzy do żywota bohatera bez tego wstępu, jak do obiadu bez kielicha wódki przystąpić nie umieją.
Dla czegóżby doprawdy życie dziadów nie miało w pewien sposób objaśniać historji wnuków. Wszak, dowiadujecie się, kto rodzi konia, gdy go do stada kupić macie, pytacie się także, jaka krew w jego żyłach płynie? 1 myśmy trochę konie pod pewnemi względami.
Nasi przodkowie dają nam narzędzia, któremi dusza od Boga zesłana ma się światu objawić. Ważne są i one (ja zupełnie pojmuję dla czego starożytni jacyś prawodawcy krzywe i słabe dzieci topić kazali jak kocięta) – Arystokraci nasi mają wielka słuszność, że się z przodków chlubią: mięso, ciało, bydlęcą swą cześć są im przecie winni; boć spodziewani się, że nie myślą im dziękować za duszę, którą Pan Bóg jednaką i równą każdemu daje.
Bartłomiej Prawdzie, dożył naszych czasów w świętej prostocie, świętej wierności, niewinności i pokoju, a obrzydzeniu tych szatańskich inwencji, któremi młodsze pokolenie zachwyca się jako postępem.
Miał on na Litwie wioseczkę jak wszystkie nasze: z jednej strony lasy, z drugiej błota i sianożęcie, środkiem poletki i wioska z dwudziestu złożona chatek, czarnych, dymnych, niskich, biednych. W końcu jej siała karczemka i kościołek, dalej nieco dworek w drzewach starych, prawdziwy dworek szlachcica. Około niego lamusik i sernik wysoki, studnia z żórawiem, loch z białą piersią i grzbietem garbatym, stodoła z krzyżami i rokiem budowy wyszytym misternie snopkami na dachu. Dołem przy młynku nad grobelką stała gorzelenka; staroświecka, pochylona, okopcona, trochę kulawa, a w niej ile kotłów, kociołków, czapek, trąb, swędu, błota, dymu, żydów i satysfakcji!
Wspominamy tu o wszystkich budowach gospodarskich, o których słowa by rzec nie czuł się obowiązanym innego kraju powieściarz, a to dla tego, że one regulowały i przytykały zewsząd do życia pana Bartłomieja. Coby on robił, gdyby ich tam nie było? gdyby z kąta w kąt nie chodził, nie dreptał, nie gderał i co się zowie nie gospodarował! Poczciwa pani Hanna miała także swój wydział gospodarski: podwórko ptastwa pełne, motki, płótna, grzyby, jagody, lekarstwa, apteczkę, przysmaczki, wygódki, kuchnią do niej wyłącznie należące.
Jak tam czas schodził? wiecie już pewnie. Modlitwy, gawędka cicha i nie namiętna, gospodarska, powolna, z wieśniakiem narada, pomoc w potrzebie dla niego, nabożeństwo – to były jedyne żywioły ich życia. Czasem sąsiad gość… czasem jakieś dziwne i z karbów zwyczajności wychodzące zdarzenie, ożywiały to spokojnem korytem płynące żytko szlacheckie.
(Darujcie neologizmus, przebaczcie uwadze że żyto musi się tak nazywać, z powodu iż utrzymuje tycie.)
Bartłomiej Prawdzie ożenił się jak Bóg przykazał, poczuwszy wolę Bożą, jak to dawniej mawiano, bo śmierć i żona – przeznaczona! Ożenił się ani zawcześnie, ani zapóźno, ani z szalonej miłości, ale wedle rodzicielskiej woli i serdecznej inklinacji, biorąc w sianie swym towarzyszkę i dozgonnego przyjaciela.
Nasi ojcowie kobietę wynosząc na małżonkę, nie przyjaciółką (uchowaj Boże) ale ją zwali przyjacielem. Przyjaciółkami zwały się kobiety wcale innej kategorji; przyjacielem żona, którą w ten sposób na dostojeństwo meia a raczej mężyny biblijnej wynoszono. Nikła płeć w tem nazwaniu pełnem głębokiego a niepostrzeżonego dotąd może znaczenia, szacunek okrywający kobietę, żonę, niedozwalał nawet przed ludźmi o uczuciu z którem my się dziś tak głośno popisujemy, wspominać.
Nazwanie to oznaczało, że brali żony dla przyjaźni nie dla miłości, nie dla płci ich. W tem słówku jest może więcej niż w mnogich rozprawach o obyczajach.
Język! wielka skarbnica narodów! gdyby historją zapomnianą została, jeszcze by główne jej wypadki, jej ducha" z językowych świadectw odbudować można.
Anna, którą mąż także panną more antiquo nazywał (a i ta ma głębokie znaczenie) godną była poszanowania i miłości małżonka.
Nigdy niewiasty swiętszej, cichszej, łagodniejszej, skromniejszej, pracowitszej, w złym razie wytrwalszej niewidziane. Żyła cała w mężu i mężem, skinienia jego patrząc ty je uprzedzić. Pan Bartłomiej pomimo przywiązania i poczciwości swej miewał czasem chwile cierpkie, gryzły go kłopoty, czyniące niecierpliwym, opryskliwym i przykrym. Ona to wszystko uśmiechem lub Sławkiem, które jej serce podyktowało lepiej od najwykwintniejszego rozumowania, umiała uśmierzyć, ukołysać i zbolałe serce ugoić.
Przeżywszy z sobą w stanie małżeńskim lat piętnaście państwo Prawdzicowie, jednego tylko żałowali. Bóg niedał im potomstwa. Oboje w początku okrutnie na to cierpiąc, gdy się postrzegli, że częste wspomnienie zwiększało ich boleść, przestali o tem mówić, by sobie ulżyć wzajemnie.
Jejmość z uśmiechem, choć łzy miała w sercu, cieszyła się głośno, że dziecka nie miała; jegomość zapalczywie jej ze swej strony wtórował, przywodząc dykteryjki o niewdzięczności dzieci względem rodziców.
Ale co się lam w ich duszy działu!
Modlili się potajemnie, robili wola skryte, suszyli i pielgrzymowali, ale długo nadaremnie. Aż nareszcie po lalach piętnastu, jednego poranka gdy razem pili piwo grzane u dębowego stolika z warcabnicą, pani Anna podniosła się, pocałowała w czoło łysawe p. Bartłomieja, i uśmiechając się rzekła.
– Słuchajcie no panie Bartłomieju, mam Jegomości coś dobrego powiedzieć.
– No! no! a cóż to takiego, odezwał się mąż wąsa ocierając, cóż to za rarytas, że się lak moja panno wybierasz był czajka za morze. Musi to być nie lada specjalna nowina.
– Nie mylisz się Jegomość, Bóg dobry obiecuje pocieszyć nas potomstwem.
Któż, odmaluje co się stało z panem Bartłomiejem! Porwał się od stołu, i zaczerwieniony chwytając żonę w pół, zawołał głosem drżącym.
– Handziu! serce moję, nie żartujesz! na Boga miłego moja panno, wszak nie żartujesz?
– Jakżebym śmiała! a jeszcze w takiej rzeczy! godziłoż… by się?
Oboje stali chwilkę milczący, jej łzy się potoczyły po twarzy, jemu usta i ręce drżały z radości.
– Przecież Bóg mnie wysłuchał, niech mu będą dzięki! rzekł siadając.
– Ciebie kotku'? uśmiechając się odparła Jejmość, chyba mnie"? powiedz lepiej, ty ciągle powtarzałeś, że dzieci nie lubisz, że ich wcale nie żądasz. Ja Bóg widzi od lat trzynastu tylko o to się modlę.
– Jejmość! a dla czegóż ciągle powtarzałaś, że to wielki ciężar i wielka odpowiedzialność przed Bogiem kto ma dzieci; że lepiej jest niemieć, niż tracić lub widzieć jak marnie pójdą?
– Mówiłam ci to nieraz, niezapieram, ale…
– Ba! rozumiemy się, obojeśmy pobożnie kłamali! Nagadaliśmy sobie siła że niechcemy dzieci, bośmy się ich niespodziewali, a serca sobie rozraniać nie chcieli; ale oboje zarówno ich żądaliśmy. O! złota moja Handziu jakim ja szczęśliwy, jak panu Bogu memu dzięki składam.
– Usiądź że, uspokój się kochanie….
– Samabyś siadła moja panno i uspokoiła się, tobie teraz nawet pewnie stać niezdrowo. Patrzajcie dodał po chwili, będziemy mieli dziecię.
– A! a! a niemylisz się no tylko moja panno!
– Zwiodłam że kiedy Jegomości, spytała żona ze słodką wymówką. Nic przecie dotąd nie wiedziałeś, a to już od czterech miesięcy. Pytałam się znachorek, starej kowalowej i Elżbiety, niema wątpliwości.
– Jeszcze pięć miesięcy czekać! niespełna pół roku długo to długo, ależ wyściskam chłopca jak się urodzi!
– A któż ci powiedział że będzie chłopiec!
– Ba! a prawda, szłusznie kochanko mówisz! To jeszcze na dwoje widiami pisano, albo albo, proszę, a mnie się zdawało. –
– Bóg jeden wie co nam dać raczy.
– A jabym przysiągł, że syna mieć muszę.
– Nie łapmy ryb przed niewodem. Pan Bartłomiej zamyślił sie, westchnął i dodał:
– Zapewne.
Jakie tam były polem troskliwości, obawy aż do urodzenia potomka, opisać by trudno; Jejmość donosiła dziecię szczęśliwie.
Ale tygodniem przed urodzinami pan Bartłomiej miał dziwny sen. We śnie tym co widział, nazajutrz temi słowy przed miejscowym proboszczem, księdzem Sycyną, opowiadał:
Nadedniem, mości księże kanoniku, zdało mi się jakobym był na szerokiem, bardzo rozległem, ba nawet bez granic i widomego końca, polu. Widziałem wyraźnie wszystkie przedmioty na niem znajdujące się, a była ich moc nieprzeliczona. Wszystko, co na świecie widzimy, o czem słyszymy, tu się razem znajdowało. Zdaleka błyszczał Oceanus, bliżej płynęły rzeki, jeziora biły o piaszczyste brzegi, ryczały zwierzęta dzikie po głębokich ciemnych lasach, bili się ludzie, inni zasiewali pola, inni żeli, pielgrzymowali wielkiemi kupy, płynęli okrętami, budowali miasta, burzyli grody, lub siedzieli nieruchomi nad księgami.
W jednym końcu tej czarodziejskiej doliny świeciło słońce wytrzeszczonym okiem, na drugim wrzała burza sroga. Były tam, jakem wam mówił wprzódy morza, góry niebotyczne, doliny głębokie i ciche a chłodne, puszcze ciemne i piaski arabskie, wszystko to jedno obok drugiego razem zlane w doskonałe totum; rzekłbyś księże kanoniku jabłko z jednej strony rumiane, z drugiej żółto blade.
Gdy stoję, a spozieram ciekawie (boć było na co patrzeć) uważajcie tylko – z piersi mojej, z piersi! mości kanoniku, wychodzi, znak zapytania, signum interrogationis, i ani obejrzawszy się nawet w świat rusza.
Znak ten zapytania, miał główkę w jasne włosy ubraną, kij wręku, sakwy próżne na plecach, i smutne jakieś niebieskich ócz wejrzenie. Mimowolnie zająłem się nim, i już tylko nań spoglądałem.
Szedł poważnie, niekiedy zastanawiając się po drodze, od kamienia do kwiatu, od kwiatu do ptaka, do zwierząt, do ludzi, do miast, do siół, do gór i dolin, do rzek i mórz, a do wszelkiego tworu bożego.
Zdawało się jakby je o coś rozpytywał', bo cóżby innego mógł robić znak zapytania? ale ja ani jego głosu, ani dawanych mu odpowiedzi nie mogłem dosłyszeć.
Po każdej niedorzekanej czy odebranej a niedostatecznej odpowiedzi, znak zapytania pokiwał główką, zwrócił oczy w niebo i ruszał dalej. Długo tak poglądałem na to zjawisko osobliwsze, aż nareszcie, gdy znak mój zniknął w oddaleniu, przebudziłem się. Cóż to znaczy mój ojcze? Sen nadto dziwny, żeby miał być nic nie znaczący.
– Sen w istocie dziwaczny, odpowiedział ksiądz Sycyna zamyślając się i zażywając powoli tabaki, sen bardzo dziwny. Ale sen mara, pan Bóg wiara, mój kochany panie Bartłomieju!
– Przecież mój ojcze, bywały sny wieszcze!
– Tak, starożytni bardzo w nie wierzyli, mieli oni nawet jak to panu wiadomo, swoich Dii somniules, Bogów snu, objawiających swe wyrocznie marzeniem; nie bez tego żebyś też pan niesłyszał, że i oni rozróżniali sny przychodzące przez wrota rogowce i wrota z słoniowej kości to jest wieszcze i fałszywe.
Więcej też jest snów zwodniczych, pochodzących od ciała, od szatana. Wiemy o tem z pisma świętego, że nieraz Bóg zsyłał widzenia we snach prorocze, ostrzegające, okazujące przyszłość, ale tylko tym, którzy na szczególniejszą jego łaskę zasługiwali. – Nie pochlebiam sobie.
– Więc lepiej daćby pokój interpretacjom wszelkim, bo w dodatku, kochany panie sąsiedzie, jam nie Josephus on, i nie czuję w sobie powołania do snów wykładu. Bóg wie co to znaczy, a najprędzej czysta fantazja i igraszkn.
Czynię wpatrywałeś sie Asindziej bardzo w znak zapytania na książce jakiej, czy nie oczytałeś sie zbytecznie nowych Athen?