Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Toń. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Toń. Tom 1 - ebook

Toń to opowieść o tym, jak łatwo zniszczyć relacje międzyludzkie i jak trudno je odbudować, i najmocniejszych więziach, które rodzą się nie z podobieństw, lecz z różnic. Oraz o tym, że czasami trzeba odbyć podróż w czasie, aby się przekonać, kto przedkłada złoto i dzieła sztuki nad przyjaźń i lojalność.

Kiedy Dżusi Stern decyduje się wyświadczyć ciotce przysługę, jeszcze nie wie, że otwierając drzwi niewłaściwej osobie, uruchomi lawinę wydarzeń, których nie da się już cofnąć. Trzpiotowata dziewczyna, jej poukładana starsza siostra oraz kąśliwa ciotka nieoczekiwanie wplątują się w morderstwo — a to dopiero początek niebezpieczeństw, jakie na nie czyhają. Wszystkie tropy zdają się prowadzić prosto do tajemniczego mężczyzny imieniem Ramzes, o którym w środowisku antykwariuszy mówi się wyłącznie szeptem...
Przesiąknięta krwią i chciwością historia Wrocławia i Dolnego Śląska, rodzinne tajemnice i groza nie z tego świata.


Jeśli szukacie powieści o wartkiej akcji oraz intrygujących bohaterach, pełnej dobrego humoru
i ironii, to koniecznie sięgnijcie po „Toń” Marty Kisiel. Świetnie bawiłam się podczas lektury i już nie mogę się doczekać kontynuacji.

Katarzyna Berenika Miszczuk


„Toń” wciąga. To jedna z tych książek, które próbujesz opisywać przyjaciołom, a potem kładziesz przed nimi i mówisz, że po prostu muszą przeczytać sami. Rezerwujcie sobie wolny wieczór, bo Marta Kisiel nie ma dla was litości— ja poszłam na dno już po pierwszym rozdziale.
Aneta Jadowska

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-5589-6
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Ciało Mądrzywołka wypłynęło o świcie.

Wyłoniwszy się nieopodal wierzby płaczącej, której witki muskały staw, unosiło się na powierzchni, jak gdyby czekało, aż promienie jesiennego słońca na powrót tchną w nie odrobinę ciepła. Już nigdzie się nie spieszyło. Już nikt nie zawracał mu głowy, teraz bardziej niż kiedykolwiek otwartej na świat. Płynęły minuty i kwadranse, woda stała, rzęsa gęstniała, a słońce robiło, co w jego mocy. Niestety, bez powodzenia. Pochłonięte zawiłościami stężenia pośmiertnego ciało pozostawało nieczułe na pieszczoty.

Nieodłączni gapie zatrzymywali się kawałek od brzegu i z bezpiecznej odległości, chronieni mocą taśmy ostrzegawczej, sycili się cudzym przeminięciem i własną trwałością. Po czym wracali do swoich spraw ze wspomnieniem trupa pod powiekami, dopóki nie wypalił go stamtąd blask słońca i feeria ciepłych barw, w których o tej porze roku tonęły gwarne ulice miasta.

Jedynie Gerd wciąż stał w milczeniu, myśląc o ni to żółtym, ni to zielonym napisie na tle granatowej kamizelki, ciemnej i grubej. Przyglądał się cichej krzątaninie policjantów nad stawem, gdy naraz poczuł za plecami znajomą, intensywną obecność.

– Musimy je ostrzec – wychrypiał w końcu, nie odwracając głowy. – Zanim będzie za późno.

Minęła długa chwila, zanim usłyszał odpowiedź.

– Nie. Nie musimy.

Nie tego się spodziewał.Rozdział 1

Sierpniowa burza przetaczała się leniwie nad miastem, szorując brzuchami chmur o dachy kamienic i od czasu do czasu pomrukując gniewnie na pożegnanie. Okna przedwojennych kamienic przy zacisznej ulicy jedno za drugim otwierały się na oścież, żeby wpuścić wilgotne powietrze, a wraz z nim bębnienie deszczu o nagrzane karoserie samochodów, zaparkowanych zderzak w zderzak po obu stronach wąskiej, brukowanej jezdni.

Niedługo potem okazało się, że wpuściły coś jeszcze.

Początkowo dźwięk ten ledwie majaczył w oddali, na granicy słyszalności, wciąż nieuchwytny, a już natarczywy niczym bzyczenie komara czekającego w ukryciu, aż zgaśnie ostatnia lampa. Lecz zamiast przejść bokiem i dwie przecznice dalej rozpłynąć się w ulicznym zgiełku, z minuty na minutę zbliżał się coraz bardziej i przybierał na sile. Wreszcie zyskał konkretny wymiar i stał się chaotycznym turkotem plastikowych kółek, raz po raz akcentowanym stukotem obcasów.

Jak na kogoś, kto szedł po rozchybotanych płytach chodnikowych w piętnastocentymetrowych szpilkach, na dodatek wlokąc za sobą walizkę, dziewczyna poruszała się w oszałamiającym tempie. Nawet nie patrzyła pod nogi, wyraźnie obeznana z każdą pułapką, jaka czyhała tu na przechodnia. Natura poskąpiła jej wzrostu, za to wyrównała ten brak szczodrością w obwodach klatki piersiowej i bioder, które dziewczyna starannie podkreślała. Krótkie, platynowe włosy miała skręcone w pukle i perfekcyjnie ułożone, do tego letni kombinezon w wielkie egzotyczne kwiaty, ściągnięty czerwonym paskiem dla podkreślenia talii, oraz szpilki z odkrytymi palcami, w tym samym kolorze. W rezultacie przypominała miniaturową seksbombę. Z wielką torebką dyndającą z łokcia, osłaniając głowę przed deszczem najnowszym wydaniem „Cosmopolitana”, przecisnęła się obok straganu z owocami i warzywami, który tarasował część chodnika na wysokości sklepu spożywczego. Minęła pierwszą bramę po prawej i była w połowie drogi do drugiej, gdy naraz między budynkami rozbrzmiał znajomy głos:

– Ja pamiętam! Pamiętam!

Dziewczyna wzdrygnęła się nerwowo, zatrzymując w pół kroku. No tak, westchnęła w duszy. Nawet po trzech latach Stara Bimbowa i jej fiksacja jak zwykle trwały na posterunku. Dziewczyna podniosła głowę i tam, gdzie zawsze, w oknie na pierwszym piętrze, ujrzała siwowłosą, bladolicą marę, która prześladowała ją na jawie przez bite trzynaście lat.

– Ja pamiętam! Nie zapomniałam! Pamiętam! – pokrzykiwała mara w kierunku dziewczyny i dla podkreślenia, że naprawdę pamięta, kiwała sękatym palcem, drugą ręką uczepiona wewnętrznego parapetu. Jakiś przechodzień pod sklepem odwrócił się z zaciekawieniem, tu i tam ktoś zawisnął w oknie, żeby przypadkiem nie przeoczyć przedstawienia. No cóż. Zanim zapadnie wieczór, cała dzielnica będzie wiedziała, że po długiej nieobecności Dżusi Stern, siostra marnotrawna, powróciła na ulicę Lompy.

Odstawiwszy walizkę na metalową wycieraczkę, Dżusi ukryła się przed deszczem i okrzykami pod wąskim daszkiem nad bramą i odruchowo wprowadziła kod do domofonu. Urządzenie zareagowało jednak inaczej, niż tego oczekiwała – i nic dziwnego, stwierdziła, przyglądając mu się uważniej. Było całkiem nowe, a zatem nowy musiał być i kod. Westchnęła i wprowadziła numer ich mieszkania. Czekając, aż zamek w drzwiach zwolni się z metalicznym brzęknięciem, zerknęła za siebie. Wśród roślinności, która kłębiła się na trawniku po drugiej stronie jezdni, młody mężczyzna w dresowych bermudach klął na zdeterminowanego jamnika, by wreszcie przestał się kręcić jak gówno w przerębli i raczył zrobić to, co zrobić podobno musiał, zanim obydwaj zapuszczą tu korzenie.

Wygląda znajomo, przemknęło jej przez myśl. Facet, nie jamnik. Chociaż jamnik w zasadzie też…

Zamek milczał, za to Stara Bimbowa skrzeczała niestrudzenie:

– Pamiętam! Pamiętam! Ja pamiętam!

Po minucie czy dwóch tych okrzyków facet w bermudach nie wytrzymał nadmiaru bodźców.

– Babka, cicho być! Gówno tam pamiętasz! – ryknął znad jamnika.

Ani sam ryk, ani słownictwo nie zrobiły wrażenia na Starej Bimbowej. Choć ciałem wciąż obecna w oknie mieszkania na pierwszym piętrze, umysłem już od lat przebywała pod zupełnie innym adresem. Zresztą koleś powinien doskonale o tym wiedzieć, uznała Dżusi, która w końcu rozpoznała w nim wnuka sąsiadki. Nigdy nie zamienili więcej niż zdawkowe „cześć” na schodach. Zresztą, o czym mieliby gadać, skoro był od niej młodszy. Nic dziwnego, że go w pierwszej chwili nie poznała. Jak on się… A, nieważne. Jamnik, którego próbował okiełznać, z mizernym zresztą skutkiem, pewnie należał do jego babci, Młodej Bimbowej, a zatem musiał nazywać się Bimbo – czyli byłby, o ile dobrze liczyła, czwartym już szorstkowłosym osobnikiem o tym imieniu, jaki mieszkał w ich bramie. Całym pokracznym sobą manifestując stosunek do wszelkich apeli i ryków, Bimbo buszował teraz wśród chaszczy. Z każdym krokiem jego niskie podwozie wzbogacało się o nową warstwę błota, aż wreszcie dotarł pod okalający roślinność płotek, gdzie starannie zwizytował gustowne bajorko nieznanego pochodzenia. Na ten widok bezimienny wnuk splunął na chodnik i zaczął składać jamnikowi liczne obietnice, z których część nosiła wyraźne znamiona molestowania seksualnego.

Domofon milczał nadal.

Zniecierpliwiona Dżusi wcisnęła guzik jeszcze raz, a potem drugi i trzeci. Nic. Westchnęła, przewracając oczyma, i spojrzała na zegarek. No tak. Piętnasta trzydzieści osiem. Z powodu wakacyjnych remontów pociąg z Opola dotarł do Wrocławia z półtoragodzinnym poślizgiem, tymczasem Eleonora nie uznawała spóźnień, ani cudzych, ani tym bardziej własnych. Niepomna, że jej młodsza siostra nie ma kluczy do mieszkania, punktualnie o czternastej trzydzieści wsiadła zapewne na rower i pojechała do pracy. Jak nic siedziała teraz w tej swojej bibliotece, pochłonięta mrocznymi zagadkami rejestru wypożyczeń z księgozbioru podręcznego, w którym tropiła sprawcę zbrodni ołówkiem na trzysta trzydziestej dziewiątej stronie Słownika terminów literackich, wydanie trzecie, poszerzone i poprawione – a teraz również i pokreślone.

– I co teraz, maturzysto? – mruknęła Dżusi pod nosem, kiedy w komórce zamiast głosu Eleonory usłyszała pocztę głosową. Mimo letniej pory i daszku nad głową perspektywa przesiedzenia kilku następnych godzin pod bramą, na własnej walizce, nieszczególnie jej się uśmiechała, więc w zasadzie nie miała chyba…

– Sorry – burknęło za jej plecami i zanim zdążyła się odsunąć, bezimienny wnuk w bermudach przepchnął się do drzwi, trącając dziewczynę łokciem i ciągnąc za sobą na smyczy ubłoconego jamnika. Klucz szczęknął w zamku, jęknęły zawiasy i brama stanęła otworem.

No tak. Albo mogła też po prostu zaczekać, aż ktoś będzie wchodził lub wychodził.

Niewiele myśląc, Dżusi rzuciła się do drzwi, które już się zamykały za chłopakiem. Liczyły sobie bez mała pół wieku i były naprawdę solidne, a zatem i ciężkie jak diabli. Dżusi wyciągnęła rękę, złapała walizkę i zaparłszy się tak mocno, że o mało nie połamała sobie przy tym obcasów, wepchnęła się razem z nią prosto w chłód i półmrok starej klatki schodowej.

Nie bez trudu tarabaniąc się z bagażem wąskimi, wyślizganymi stopniami na wysoki parter, nawet nie zwróciła uwagi, że piętro wyżej Bimbo eksplodował szczęściem. Burkliwy męski głos z trudem przebijał się przez szczeknięcia i piski rozradowanego psa, tłumacząc się przed kimś jak na spowiedzi. A potem i pies, i wnuk zniknęli w mieszkaniu pod czwórką, za to nad poręczą schodów wychyliła się pucołowata twarz w okularach, łypiąc ciekawie, kto też się tam tak tłucze na dole.

– Elutka?…

Rany boskie, jęknęła w duchu zasapana dziewczyna, stawiając walizkę na wycieraczce, czy one nie mają jakiegoś życia? Odkąd sięgała pamięcią, jedna wiecznie wisiała w oknie, druga warowała w drzwiach, choć obie były chyba starsze od węgla.

– Nie, pani Krysieńko! – odkrzyknęła z ponurą rezygnacją. Za dobrze znała sąsiadkę z pierwszego piętra, żeby liczyć na litość w drodze wyjątku. Ktoś naniósł błoto na klatkę schodową, zamiast posłużyć się skrobaczką jak cywilizowany człowiek, ktoś inny bladym świtem tłukł kotlety, chociaż w sobotę zwykle jada pierogi, jeszcze ktoś w zeszły wtorek bez konsultacji z mieszkańcami wpuścił nowego ulotkarza – przed Młodą Bimbową nic się nie ukryło. A im bardziej się próbowało ukryć, tym gorzej się na tym wychodziło. – Tym razem to ja.

– Justysia?…

Dżusi aż zgrzytnęła zębami. Namiętność sąsiadki do zdrobnień bolała ją od zawsze, lecz najmocniej wtedy, gdy chodziło o jej własne imię. I bez tego nieszczególnie za nim przepadała.

– Tak, pani Krysieńko. Justysia – odparła, starając się przy tym za bardzo nie syczeć.

– Ach, Justysiu! Zaczekaj, dziecko drogie! Ja tu coś dla ciebie mam!

Chwilę później, strzelając domowymi laczkami o posadzkę, aż echo się niosło po całej klatce, pani Krysieńka zstąpiła na parter. Za plecami zwana przez wszystkich sąsiadów Młodą Bimbową – w odróżnieniu od swej wiekowej matki, Bimbowej Starej, która od lat już nie opuszczała mieszkania, tylko dzień w dzień okupowała okno od strony ulicy – była emerytką zażywną, bardzo życzliwą światu, a przy tym wielce świata ciekawą.

I do tego strasznie, ale to strasznie gadatliwą.

– Justysiu! – Rzuciła się, rozpromieniona, żeby uściskać dziewczynę, a rwące potoki słów już z niej tryskały na lewo i prawo. – Och, dziecko drogie, ty wiesz co, ja tu ciebie wypatruję i wypatruję, Elutka tyle co wpadła do mnie z kluczami i już jej nie było, poleciała w te pędy, wiesz, jaka ona poukładana, nigdy by się nie spóźniła do pracy, wiesz, jaka ona jest, ta nasza Elutka, za nic nie odpuści, no nie, nie Elutka, ach, dziecko drogie, ty wiesz co, aleś ty wypiękniała, jakaś ty elegancka, dziewczyna wyjechała, a wróciła kobieta, ach, no, jakże ci w tym Opolu, jak ty tam sobie żyjesz, ile to już, ledwie co wczoraj mamuni mówiłam, że to chyba ze trzy lata będą, odkąd żeś wyjechała, prawda, a ty już idziesz, kanapki wziąłeś?

Przytłoczona tym nadmiarem Dżusi potrzebowała sekundy, by załapać, że te ostatnie słowa skierowane były nie do niej, lecz do bezimiennego wnuka w bermudach, który właśnie mijał je pędem, przeskakując po dwa stopnie i burcząc coś do babci na pożegnanie. Brama huknęła za nim, aż w oknach na wszystkich półpiętrach zadrżały szyby.

– …dobry chłopak, szkołę dopiero co skończył i teraz pracuje, niedaleko stąd, tam zaraz za Odrą, w warsztacie samochodowym jako mechanik, dobry zawód, uczciwy i zarobić też idzie nie najgorzej, chociaż prać potem te jego kombinezony, ech, co ja się napiorę, to głowa mała, ale zawsze to blisko, zajrzy czasem, psa wyprowadzi, śmiecie wyniesie, zakupy jakieś większe przydźwiga, co młodość, to młodość, ja z tym moim kolanem to daleko nie zajdę, a chciałoby się czasem wziąć psa i pospacerować, ach, ty wiesz co, ty widziałaś ostatnio nasz park, no nie, no skąd, co ja się pytam, koniecznie musisz go zobaczyć, nasz listonosz mi opowiadał, on tamtędy codziennie chodzi, teraz oni te rejony mają takie…

– To mówi pani, że Eleonora zostawiła klucze? – wtrąciła bohatersko Dżusi, modląc się, żeby to była prawda.

Właśnie dlatego nawet nie przyszłoby jej do głowy, żeby zadzwonić pod czwórkę i poprosić o wpuszczenie. Nigdy nie miała tyle cierpliwości do sąsiadki co jej starsza siostra. Znaczy, nie miała jej tak ogólnie, a do sąsiadki w szczególności. Owszem, całkiem lubiła Młodą Bimbową – zwłaszcza za wciąż ciepłe drożdżowe ciasto, które wciskała im zimą, kiedy szły na ósmą do szkoły – ale wytrzymywała to jej gadulstwo wyłącznie w małych dawkach. Nawet gdy jeszcze mieszkała w tej samej bramie i regularnie napotykała sąsiadkę, więcej niż pięć minut monologu odbijało jej się potem czkawką przez cały tydzień.

– Ach, tak, tak, zostawiła, zostawiła, ach, ta wasza ciotka, a mówiłam jej przecież, Klarciu, no po co tu tyle wydziwiać, ja przecież Elutce pomogę, co to dla mnie w razie czego zejść tych parę schodów i okiem rzucić, ucha nadstawiać, przecież ja się i tak z domu nie ruszam, no bo jak, ale nie, no uparła się i weź ty z nią rozmawiaj, jak ona się tak uprze, że nie, mowy nie ma, koniecznie ktoś musi być w mieszkaniu, a najlepiej to zakluczony od środka, jakby tam nie wiadomo jakie precjoza trzymała, ach, ta wasza ciotka, drugiej takiej upartej ze świecą szukać, ty wiesz co, Justysiu, ale ja pamiętam, ten wasz ojciec to był dokładnie taki sam, on też zawsze powtarzał, że nigdy…

– A te klucze? – Dżusi powtórzyła głośno, z tego stresu może nawet odrobinę głośniej, niż zamierzała.

– …ach, tak, tak, klucze… – nie przestając ani na sekundę gadać, sąsiadka sięgnęła do kieszeni podomki – tu masz klucze i jeszcze wiadomość od Elutki, powtarzała, że to ważne, ważniejsze niż klucze, no ale jak to tak, bez kluczy przecież…

Dżusi rozprostowała złożoną na czworo kartkę i próbując nie słyszeć, a przynajmniej nie słuchać nieustającej paplaniny, przebiegła wzrokiem po schludnych, kształtnych literach.

Musiałam już iść. Uważaj na Ramzesa, bo coś się podejrzanie kręci, napisała krótko Eleonora. Będę po ósmej.

– Ramzes? Jaki znowu Ramzes? – mruknęła pod nosem, po czym spojrzała pytająco na sąsiadkę i szybko podchwyciła nowy wątek, który starsza pani już rozwijała z rozmachem.

– …on się od wczoraj kręci po podwórku, jak wyjrzysz, to sama zobaczysz, ty wiesz co, Justysiu, ja to w ogóle tej waszej ciotki nie rozumiem, ja to bym już dawno ukróciła te jego łazęgi, to nie na moje nerwy, jeszcze, nie daj Boże, pod samochód wpadnie albo co…

Ach, no tak, zaskoczyła Dżusi. Kot. Kot imieniem Ramzes.

O mało nie upuściła telefonu, kiedy przed nieco ponad miesiącem rozdzwonił się w jej torebce i na wyświetlaczu zobaczyła imię i nazwisko, których nigdy by się nie spodziewała tam ujrzeć. Nie po tym, jak pewnego dnia straciła panowanie nad językiem i palnęła o słowo lub dwa za dużo. No dobrze, może trochę więcej niż dwa. Po awanturze, która się wtedy rozpętała, Dżusi mogła już tylko zgarnąć manatki, trzasnąć drzwiami i więcej nie wrócić – aż do teraz.

Klara Stern.

Ciotka. Uparta i upiorna.

Nie wdając się w grzecznościowe formułki i konwenanse, całkowicie zbędne jej zdaniem nawet po trzech latach milczenia, ciotka oświadczyła, że wkrótce udaje się na pierwszy w życiu prawdziwy urlop, w związku z czym Dżusi ma przyjechać do Wrocławia i pomóc siostrze. Żadne tam „czy mogłaby?”, „zechciała?”, „byłaby tak miła?”. Nic z tych rzeczy. Ciotka nikogo nie pytała o zdanie, tylko informowała o swoich decyzjach. Tak też było i tym razem, więc Dżusi, której te trzy lata i sto kilometrów z dala od krewnych całkiem nieźle pomogły na asertywność, już miała na końcu języka zwięzłą, żołnierską odpowiedź. Aż w nagłym przebłysku uświadomiła sobie, że w zasadzie nie byłby to wcale taki znowu najgorszy pomysł…

Wszystko przez Karolka.

Poznali się we wrześniu na wydziale nauk społecznych, gdzie Karolek zaczynał właśnie ostatni rok zarządzania informacją w nowych mediach, Dżusi zaś bywała w celach towarzyskich. Zanim po raz kolejny tamtego roku zmieniła o sto osiemdziesiąt stopni kurs na wzburzonym morzu zwanym życiem i pożeglowała z uniwersytetu na intensywny kurs psychologii transportu czy insze cudactwo, zaczęli się spotykać na wyłączność. Karolek miał dwadzieścia cztery lata, metr dziewięćdziesiąt, dobre serce, jeszcze lepszy samochód, ojca prawnika i sowite kieszonkowe, na wypadek gdyby nie wystarczyło mu samo stypendium. Niestety, miał również pasję, która budziła u Dżusi czystą zgrozę – turystykę pieszą i wszystko, co się z nią wiązało, od obserwowania dzikich ptaków, przez wznoszenie szałasów z patyczków po lodach, aż po strategie przetrwania w ekstremalnych warunkach pogodowych. A co gorsza, już od marca planował dla nich na sierpień wspólną dwutygodniową wyprawę z plecakami po Sudetach – taką z namiotem, gitarą, zapasem konserw i obtartymi piętami w pakiecie. Dżusi, która nie do końca kojarzyła, jak działa otwieracz do puszek, nie ogarniała idei paprykarza szczecińskiego, nie wyobrażała sobie życia bez lakieru do włosów, a w płaskim obuwiu potykała się co drugi krok nawet na gładkim asfalcie, bladła na samą myśl o czekającej ją wkrótce męczarni.

Telefon od ciotki nieoczekiwanie otworzył przed nią drogę ucieczki – co prawda wprost do piekła, ale przynajmniej w normalnym obuwiu. Zgodziła się prawie bez wahania.

– Ale po co ty tam w ogóle jedziesz? – nie przestawał się dziwić Karolek, odkąd poinformowała go, że wybiera się na trzy tygodnie do Wrocławia, gdyż musi, ale to naprawdę musi pomóc Eleonorze w opiece nad niestabilnym emocjonalnie kotem pod nieobecność ciotki. – Twoja siostra naprawdę sama sobie nie poradzi? Z kotem?

A Dżusi raz po raz gryzła się w język, żeby przypadkiem się nie wygadać.

Oficjalnie chodziło o kota ciotki.

Nieoficjalnie… cóż, w zasadzie też. Lecz akurat o tym kocie, zwanym także fiołem, Dżusi za nic nie chciała wspominać Karolkowi. Za dobrze go znała. Gdyby napomknęła choćby półsłówkiem, dlaczego tak właściwie jej obecność w mieszkaniu przez te trzy tygodnie jest absolutnie nieodzowna i już, w okamgnieniu by to podchwycił i zaczął drążyć. Drążyłby tak i drążył, dopóki nie wyznałaby mu wszystkiego o jakże sielskim życiu z ciotką Klarą. A owo wszystko obejmowało również świętą i nienaruszalną zasadę trzech nigdy, której Dżusi wciąż była ślepo posłuszna.

Po pierwsze, nigdy nie wpuszczać nikogo za próg.

Po drugie, nigdy nie zostawiać pustego mieszkania.

Po trzecie, nigdy nie wspominać, co się stało z rodzicami.

Cóż, uśmiechnęła się złośliwie w duchu, gdy już udało jej się pożegnać z gadatliwą sąsiadką i wejść do mieszkania na parterze poniemieckiej kamienicy. Niech no tylko ciotka się dowie, co zrobiła ta poukładana Eleonora…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: