Tonąc w mroku - ebook
Tonąc w mroku - ebook
Retelling Pięknej i Bestii w bliskowschodnich klimatach.
Dalia pamięta ponure bajki z dzieciństwa i wie, że lepiej trzymać się z daleka od spalonej ziemi. Przeznaczenie ma jednak na ten temat inne zdanie. Wplątana w niezrozumiałą intrygę sułtana, Dalia zostaje przyrzeczona Bestii z Nieziemia - czarnoksiężnikowi, o którym dotąd nie śmiały nawet szeptać pustynne piaski.
To, co kiedyś wydawało się dziecięcym koszmarem, powoli staje się prawdą, a Dalia odkrywa, że ta może mieć różne oblicza.
Przygotuj się na fascynującą podróż przez świat, w którym zderzają się magia i przeznaczenie!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368158694 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za nadużycie darów i nieprzebranej potęgi
Zniewoleni zostaniecie w mroku
Pod ziemią wasze życie trwać będzie, w śmierci pozornie żywi
I na całe pokolenia stanie się przekleństwem
Umieranie jest naszym przywilejem.
Tak powtarzał jego ojciec. Nieustannie, do znudzenia. Za każdym razem, gdy na czole pojawiała się kolejna zmarszczka troski, a on obawiał się, że ktoś to mógł dostrzec.
Umieranie jest naszym przywilejem.
A teraz jego ojciec leżał tu, na stole, i umierał.
Nie było w tym nic niezwykłego. On umierał często, zbyt często. Za każdym razem, gdy to się działo, przynosili go tu zaufani ludzie. Bracia, z którymi walczył. Za których ginął.
Nauczyciele mówili, że kiedyś odejdzie na dobre. Umrze w trakcie bitwy albo wykrwawi się tutaj, w pracowni eushat.
Nikt, komu zostały zadane takie rany, nie powinien przeżyć. W organizmie mężczyzny krążyła trucizna. Wysysała jego siły życiowe, powoli odbierała władzę na ciałem, mową, umysłem.
Mały chłopiec obserwował to wszystko z kamienną twarzą, ale jego pięści pozostawały zaciśnięte.
Eushat pochyliła się nad jego ojcem. W ruchach kobiety było coś fascynującego, chaotycznego i uporządkowanego zarazem. Wszyscy respektowali emmę, nikt nie ośmielił się wchodzić jej w drogę.
Mały chłopiec nie był wyjątkiem.
Jego ojciec coś krzyczał, majacząc przez gorączkę. Prosił o ostateczną łaskę, błagał, żeby ktoś odebrał mu życie. Życie, które i tak uchodziło z niego wraz z każdym oddechem.
Matka pochyliła się nad chłopcem, położyła na jego przedramieniu dłoń. Ten gest był znajomy i obcy zarazem. Chłopiec wiedział, że kobieta bała się jeszcze bardziej. Że ta scena przerażała ją do szpiku kości, że oddałaby wszystko, żeby przez to nie przechodzić.
Kolejny i kolejny raz.
Milczał i w tym bolesnym milczeniu znosił zarówno krzyki ojca, jak i przerażenie matki. Przeczuwał, że w jakimś pierwotnym odruchu kobieta chciała go stąd odciągnąć. Zabrać do bezpiecznej, dziecięcej komnaty.
To doradcy ojca tego zabronili.
Musi oglądać, powtarzali. Musi patrzeć.
Musi wiedzieć, co czeka i jego.
Matka zacisnęła powieki i zabrała rękę. Chłopiec się wzdrygnął, po czym w popłochu rozejrzał się po sali, czy nikt tego nie zauważył. Nie powinien się wzdrygać, pokazywać, że się boi.
A przecież się bał. Jego ojciec właśnie umierał. Umierał kolejny raz. Zapewne nie ostatni.
Małego chłopca czekało to samo przeznaczenie, ten sam los. Wrzaski, krew, trucizna. Podniesione głosy doradców, spokojna twarz eushat. Unoszący się w powietrzu odór ziół, kwiatów, krwi i siarki.
Matka chłopca nie wytrzymała, pospiesznie ruszyła w stronę wyjścia. Nigdy nie kochała ojca, ale na swój dziwny sposób zdołała się do niego przywiązać. Być może jego ostateczna, nieodwracalna śmierć wywołałaby w niej smutek?
Tego mały chłopiec nie potrafił powiedzieć. Miał tylko pewność, że matka bała się ojca, bała się jego umierania. A nade wszystko bała się swojego syna.
I tego, co zostało mu przeznaczone.Rozdział I
SPALONA ZIEMIA
Porządni mieszkańcy Hisham nie zapuszczali się w te rejony miasta. A już z całą pewnością nie robili tego z własnej woli.
Dzielnica cieszyła się złą sławą nawet wśród tych, którzy na co dzień zajmowali najpodlejsze slumsy. Znajdowała się na granicy. Rząd zniszczonych, rozpadających się budynków wyznaczał kraniec Hisham. Dalej nie było już niczego. A przynajmniej niczego, co mogłoby dotyczyć zwykłych śmiertelników.
Dalia nie sądziła, że kiedykolwiek postawi stopę na spalonej ziemi. Dotąd udawało jej się pozyskiwać cenne surowce z innych miejsc. Nie bała się nielegalnych bazarów, mogła dobijać targu z nawet najbardziej podejrzanymi typami. Ale to?
Zacisnęła usta, próbując opanować drżenie dłoni. Zbliżała się północ, temperatura spadła, ale Dalia wiedziała, że nie przez to czuje na ciele dreszcze. Czekała tu już ponad godzinę. Nikt o zdrowych zmysłach nie powinien tu tyle przebywać.
Może dlatego, gdy w końcu wypatrzyła posłańca, w pierwszym odruchu poczuła ulgę. Wyszła zza sterty gruzów, która dotąd robiła za jej osłonę, i naciągnęła mocniej kaptur.
Dopiero wtedy wrócił strach.
– Sarajah mówiła, że pojawisz się wcześniej – wytknęła, próbując ukryć drżenie głosu.
Twarz posłańca zakrywała maska, zza której dostrzegalny był jedynie blask nienaturalnych oczu.
Sarajah mówiła również, że ten, z którym Dalia miała się spotkać, nie był człowiekiem.
– Płacić. Złoto. Albo wracać – rzucił posłaniec.
– Najpierw pokaż towar – zażądała Dalia.
W gruncie rzeczy nie miała ochoty niczego oglądać. Najchętniej porwałaby przesyłkę i czym prędzej rzuciła się do ucieczki. Nie widziała jednak takiego wyjścia. Musiała sprawdzić, czy posłaniec przyniósł to, o co jej chodziło.
– Towar. Dobry. – Wyciągnął zza pazuchy pobrudzoną szmatkę i rozchylił materiał.
W pierwszym odruchu Dalia zwróciła uwagę na jego ręce. Zrogowaciałe, zakończone długimi szponami dłonie nie przypominały ludzkich.
Dopiero potem spojrzała na towar.
Roślina była niewielka i nie zachwycała urodą. Poskręcane łodygi, kolce i czarne, wysuszone płatki.
Kwiat unuaru nie miał być jednak ładny, lecz zabójczy.
– Dobrze. – Pokiwała głową, sięgając po pełny mieszek. – Złoto. Tyle, ile było umówione. Tyle, ile dawał ci mój poprzednik.
Stwór pokiwał głową. Złapał rzuconą przez Dalię zapłatę, po czym położył bezcenny kwiat na spalonej, pomarszczonej ziemi. Nie powiedział już nic więcej. Odwrócił się i ruszył w stronę miejsca, o którym w Hisham opowiadano jedynie mroczne legendy.
Dalia podniosła towar, ostrożnie schowała go do torby i czym prędzej popędziła ku bezpieczniejszym częściom miasta. Kurczowo trzymała się nadziei, że nigdy więcej nie będzie musiała tu wracać.
– Przynieś mi dwie fiolki. I trochę rozmarynu.
Taaj pomknął na zaplecze, nie kwestionując sensu tego całego przedsięwzięcia. Wiedział, że na wątpliwości było już zdecydowanie za późno.
Dwa tygodnie temu do pracowni Dalii wkroczył arystokrata z niebanalną propozycją. Zamówił zabójczy i niezwykle trudny do wykonania specyfik. Początkowo Dalia odmawiała przyjęcia zlecenia, ale potem arystokrata podał cenę i alchemiczka przestała protestować.
Przez tydzień zbierała szalenie drogie składniki, wydając sowitą zaliczkę. Na początku nie napotykała większych problemów – ot, zlecenie jak wszystkie pozostałe. Musiała kilka razy przejść się na czarny bazar, przekupić strażników miejskich i skłamać dwóm dostawcom, ale nie było to nic, do czego już by nie przywykła.
Problem pojawił się przy ostatnim z niezbędnych składników.
Kwiatu unuaru nie dało się nigdzie dostać. Żaden z kupców, nawet najlepszy i najdroższy, nie miał go na składzie. Jak mówili, dostawy urwały się kilka tygodni wcześniej, gdy dotychczasowy dostawca wziął i umarł.
To stara zielarka ze slumsów – Sarajah – zdradziła Dalii, skąd wziąć nowy towar.
Alchemiczka wzdrygnęła się na samą myśl o krótkim spotkaniu na spalonej ziemi. Kwiat unuaru nie rósł na powierzchni. Dało się go zdobyć jedynie na Nieziemiu – w ostatnim miejscu, w którym chciałby się znaleźć jakikolwiek człowiek.
Stwór, z którym dobiła targu, pochodził właśnie stamtąd.
Taaj wrócił z zaplecza, wyrywając Dalię z wiru ponurych myśli. W gruncie rzeczy wymiana odbyła się bez problemów, ale dziewczyna nie potrafiła wyrzucić z głowy widoku nieludzkich dłoni i oczu. Wiedziała, że przemytnik najprawdopodobniej nie był najbardziej odrażającą z postaci, jakie dało się znaleźć na Nieziemiu, ale i tak podejrzewała, że ten obraz będzie ją prześladować w snach.
– No dobrze, połóż to wszystko tam. Nie, nie tam. Tam się zaraz przewróci i zbije – poinstruowała asystenta cierpliwie. – Weź moździerz. Zgnieć dla mnie trochę pokrzywy.
Taaj był pojętnym uczniem, chociaż trochę roztrzepanym. Dalia poznała go dwa lata wcześniej. Pewnego dnia przypałętał się do jej pracowni i chciał zwinąć coś z wystawy. Alchemiczka nie doszłaby jednak tak daleko w tym biznesie, gdyby nie potrafiła rozpoznać złodzieja. Postawiła chłopakowi ultimatum – albo on pomoże jej zanieść kilka skrzynek na czarny bazar, albo ona zawoła strażników miejskich.
Taaj wybrał pierwszą opcję i od tamtego czasu zaczął przychodzić niemal codziennie, coraz bardziej wsiąkając w świat alchemii.
Dalia włożyła rękawiczki i pochyliła się nad kwiatem unuaru. Widziała go dotąd tylko raz, ale doskonale zapamiętała ten widok. Rośliny z Nieziemia wyglądały niepokojąco. Większość ziół była czarna lub czerwona, a dotykanie tamtejszych kwiatów bądź wdychanie ich zapachu miało zazwyczaj dla ludzi nieprzyjemne konsekwencje. Gildia Alchemików zakazała używania składników z Nieziemia.
Dlatego arystokrata zgłosił się do Dalii. Nie miała większych problemów z łamaniem praw ustanowionych przez gildię.
– Tylko ostrożnie – przypomniał Taaj.
Chłopak z ciekawością zerkał w stronę czarnego kwiatu. Widział już składniki z Nieziemia, ale jeszcze nic tak rzadkiego i cennego.
Dalia przewróciła oczami. Przecież była profesjonalistką. A jednak – mimo doświadczenia i ochronnych rękawiczek – zawahała się. Płatki były w dotyku toksyczne, a ukłucie choćby najmniejszym z kolców spowodowałoby długi paraliż.
Dlatego podniosła łodygę z największą ostrożnością. Dla pewności użyła jeszcze szczypiec. Powoli oskubała zeschnięte liście, przerzucając je do głębokiej miseczki. Kolce odcięła specjalnie przygotowanym nożem, a płatki drobno rozkruszyła.
– Jak myślisz, dla kogo to będzie?
Dalia mimowolnie zerknęła w stronę parującego kociołka, w którym szykowała zamówiony specyfik. Niektóre składniki musiały dochodzić w nim nawet kilka dni, dlatego ogień na palenisku płonął niemal bez przerwy.
– Nie wiem. I chyba nie chcę wiedzieć – odparła.
Nigdy nie wnikała w motywacje swoich klientów. Zwyczajnie nie było jej na to stać. Musiała utrzymać się z nielegalnej alchemii – w niczym innym nie była dobra, a wyjście za jakiegoś bogatego kupca nie wchodziło w grę.
– Ktoś mu musi bardzo przeszkadzać – kontynuował Taaj.
– Tak, ewidentnie tak – odparła, ostrożnie przesypując pokruszone płatki. – Jutro nad ranem będzie gotowe. Przygotujesz mi naparstek, ten z podwójnym szkłem.
– Wystarczy naparstek? – Taaj uniósł brwi. Zazwyczaj przygotowywali dla klientów znacznie większą porcję.
– Wystarczyłaby nawet kropla – wyjaśniła Dalia. – Ten pan nie zażyczył sobie konkretnej ilości. Niech więc będzie naparstek. – Wzruszyła ramionami. – Resztę rozlejemy i zatrzymamy dla siebie… No co? Nie patrz tak na mnie. Wolałbyś, żebym sprzedała mu wszystko? Żeby zaczął masowo mordować swoich oponentów, wpadł i doniósł na nas Gildii Alchemików? Nie? No, tak właśnie myślałam. Zatem wystarczy naparstek – zakończyła stanowczo.
Taaj nie zamierzał dłużej oponować. Niechętnie podchodził do wszystkich ryzykownych zleceń Dalii, ale nie miał wystarczająco dobrych argumentów, by stanowczo je potępić. Alchemiczka musiała za coś żyć, a pracownia kosztowała niemało. Samo lokum pożerało większość środków, nie mówiąc o zaopatrzeniu i drogich składnikach.
Gdyby Dalia prowadziła to miejsce z błogosławieństwem Gildii Alchemików, zarabiałaby krocie. Ale cóż, gildia już dawno zaznaczyła, że nie chce mieć z nią nic wspólnego.
– No dobrze. Dorzuć tej pokrzywy i rozmarynu, a później przykryj. Dołóż też drewna. Nie chcemy, żeby ogień zgasł w nocy. – Mówiąc to, ściągnęła fartuch i ochronne rękawiczki, po czym starannie zamoczyła je w wiadrze z wodą oraz płynem neutralizującym. Wiedziała, że będą musiały tam trochę poleżeć, żeby znowu mogła z nich bezpiecznie korzystać.
– A ty wychodzisz? Zamykasz sklep?
– Tak. – Pokiwała głową. – To były długa noc i długi dzień. A ja muszę się napić.
Hisham o zmroku wyglądało znacznie lepiej, gdy Dalia nie miała w perspektywie spotkania z niebezpiecznym stworem z Nieziemia.
Po pylistej, wydeptanej drodze wędrowało dużo średnio i mało zamożnych mieszkańców. W południe temperatura była zbyt wysoka, żeby załatwiać jakiekolwiek sprawy, dlatego większość ludzi robiła to rano lub wieczorem.
Dzielnica, w której mieściła się pracownia Dalii, nie należała do najlepszych, ale alchemiczka nie mogła również narzekać. Właściciel wynajmujący jej niewielką, dwupiętrową kamieniczkę dobrze wiedział, że budynek stał zbyt daleko od głównej ulicy, by ktoś chciał tu otworzyć sklep z fajkami wodnymi. Dlatego zgodził się na propozycję Dalii, która oficjalnie sprzedawała tu jedynie zioła oraz proste maści.
Chociaż o głównym zajęciu alchemiczki nie informował żaden szyld, klienci i tak znajdowali drogę do jej lokalu.
Dalia minęła świątynię. Kapłani nawoływali na wieczorną modlitwę, ale Dalia nigdy nie należała do religijnej społeczności Hisham. W sierocińcach, w których się wychowywała, zazwyczaj zmuszali ją do uczestniczenia w nabożeństwach, dlatego po osiągnięciu dorosłości zaczęła ich unikać.
Naciągnęła chustę na twarz, czując, jak napięcie powoli opuszcza jej zmęczone ciało. Dwa ostatnie tygodnie były czystą harówką. Zdobywanie składników do tak skomplikowanej mikstury zawsze zajmowało czas, ale tym razem Dalia musiała pójść o krok dalej. Wciąż nie potrafiła otrząsnąć się po spotkaniu z nieczłowiekiem. Gdy poprzedniej nocy wróciła do domu, długo nie mogła zasnąć, bo wyobrażała sobie blask nieludzkich oczu.
Starsze dzieciaki z sierocińca lubiły straszyć młodsze opowieściami o potworach z Nieziemia. Bestie pokryte łuskami, żmijowe kobiety o wielu rękach, stwory z błonami, które pozwalały im latać. No i czarnoksiężnicy, którzy rządzili Nieziemiem. Według legend porywali ludzkie kobiety, żeby wysysać ich krew.
Dalia potrząsnęła głową, skupiając się na rzeczywistości. Dotarła na skraj slumsów – najbiedniejszej dzielnicy Hisham – i skręciła w dobrze znaną alejkę.
Widać tu było biedę, ale nie zaniedbaną i opuszczoną. Bieda w Alei Oszczerstw była kreatywna. Tam, gdzie brakowało materiału na porządny budulec, właściciele umieszczali sterty sprytnie ułożonych skrzyń. Ściany zdobiły wyblakłe od słońca malowidła ulicznych artystów. Przed jadłodajniami i barami zamiast stolików stały pudła, a śmieci starano się wpychać tam, gdzie nikt nie mógł ich zobaczyć.
Może dlatego to miejsce ściągało gości z o wiele lepszych dzielnic. Miało swój urok, a niepisana umowa gwarantowała wszystkim – nawet samotnym kobietom – względne bezpieczeństwo. Niewielu odważyłoby się wszczynać tu bójki, wiedząc, jak wielu strażników miejskich spędza tutaj czas po służbie.
Właśnie dlatego alejka została nazwana Aleją Oszczerstw. To zwykle na nich kończyły się tu awantury.
Dalia weszła do swojego ulubionego lokalu, wciągając nosem aromatyczny zapach pikantnych przypraw i wina korzennego. Chociaż, jak podejrzewała, kuchnia miała składniki z nie do końca legalnych źródeł, alchemiczka nie miała jej nic do zarzucenia.
– Dalia! – krzyknął właściciel, gdy tylko ją zobaczył. – Dawno cię nie było. Piwa, wina?
– Wina – odparła bez namysłu. – I placek, ten z mięsem.
– Och, widzę, że coś świętujemy. – Gospodarz mrugnął i zniknął na zapleczu.
Po chwili na stoliku przed Dalią stanęły wino i gorąca potrawa. Dziewczyna ostrożnie rozchyliła chustę i rozejrzała się po pomieszczeniu.
– Jakoś tu dzisiaj pustawo, Taariq – stwierdziła podejrzliwie.
Mężczyzna wzruszył ramionami, ani trochę nieobrażony jej ostrożnym zachowaniem. Domyślał się, że to, z czego żyła, nie było do końca legalne. Mógł to zresztą powiedzieć o większości swoich klientów.
– Bogaci z centralnej dzielnicy odprawiali wczoraj jakieś uroczystości. Zdaje się, że nasza ikhshida skończyła siedemnaście lat. Nie słyszałaś?
– Eee, nie. – Pokręciła głową. – Byłam ostatnio odrobinę zajęta.
– Ach, no. To żałuj – odparł Taariq. – Podobno jak się miało farta, to dało się nawet najeść i popić za darmo. Strażnicy mieli potem jakąś zabawę w cytadeli. No a wiesz, jak oni się dorwą do wina, to jest następnego dnia cmentarz.
Dalia doskonale wiedziała. Nie bez powodu trzymała w swojej pracowni wina zaprawiane sporą dawką spirytusu. Strażnicy niekiedy woleli taką łapówkę niż pieniądze.
– No dobrze, dzięki. – Rzuciła mu monetę, którą ten złapał z błyskiem oku.
Lubił, gdy klienci płacili na czas.
Dalia jadła powoli, napawając się smakiem dobrze przyprawionego mięsa. Nie codziennie mogła sobie na nie pozwolić. Mając w perspektywie sowite wynagrodzenie, zdecydowała się na ten luksus. Popijając winem, wróciła myślami do czasów, gdy karmiły ją miejskie przytułki. Tam nikt nie mógł wybrzydzać. Jadło się to, co zdobyły opiekunki. I chociaż dzieci nie cierpiały strasznego głodu, nie można powiedzieć, że dostawały rarytasy.
Zmieniło się to, gdy Dalia trafiła do hishamskiej akademii. Nigdy nie potrafiła zrozumieć, czemu ten jeden raz los się do niej uśmiechnął. Jako dziecko uczęszczała do przyświątynnej szkółki. Szybko pojęła sztukę czytania, pisania i rachowania. Jej nauczyciele nie mogli wyjść z podziwu, że mała dziewczynka z sierocińca tak bardzo wyprzedza swoich rówieśników. Wiedzieli jednak, że podziw w tej kwestii jej nie wystarczał. Dalia nie znała ojca, a matkę straciła w wieku pięciu lat. Na dalszą edukację mogli pozwolić sobie wyłącznie ci, za którymi stały złoto i rodzina.
Ale zdarzył się cud. Anonimowy darczyńca wspomógł sierociniec, a Dalia i dwóch starszych chłopców dostali stypendium. Mogli zacząć naukę w akademii, wybrać specjalizację, otrzymać dyplom.
Nie było łatwo, ale Dalia dopięła swego. Dostała tytuł licencjonowanej alchemiczki. Przez krótki moment naiwnie wierzyła, że wszystko się ułoży, a ona już nigdy nie będzie musiała walczyć o każdą zarobioną monetę. Oczywiście bajka szybko się skończyła.
Jak to bywa z bajkami.
Dalia westchnęła, odsuwając żelazny kubek. Gdyby bajka się spełniła, nie piłaby wina z czegoś takiego. W domach arystokratów używano pięknego, kolorowego szkła. Z czasem stałaby się członkinią gildii, a hishamskie wielkie rody zwracałyby się do niej z błahymi zleceniami, za które dostawałaby góry złota.
Miała ochotę poprosić o dolewkę i oddać się słodkiemu zapomnieniu. Przecież wywaru i pracowni pilnował Taaj. Nic by się nie stało, gdyby została tu dłużej. Słodkie wino pozbawiłoby ją gorzkich wspomnień, przepędziło zmartwienia i ciarki niepokoju, które wracały za każdym razem, gdy pomyślała o ostatniej wizycie na spalonej ziemi.
Tylko że próbowała już tej metody zbyt wiele razy, by nie dać się nabrać na zdradliwą, iluzoryczną magię alkoholu. Wiedziała, że problemy i tak powróciłyby następnego dnia w towarzystwie nieznośnego bólu głowy.
Dlatego podziękowała Taariqowi i wyniosła się z baru. Czuła na sobie kilka odprowadzających ją spojrzeń – nie znalazła w tym nic dziwnego. Samotne kobiety w Hisham nie były rzadkim widokiem, ale przyciągały zainteresowanie. Jedni chcieliby mieć je na jedną noc, a jeszcze inni widzieli w nich potencjalne żony. Dalia nie raz musiała się opędzać od adoratorów, nawet tutaj, w Alei Oszczerstw.
Część bywalców tej okolicy doskonale orientowała się w jej specjalizacji, a nikt nie pogardziłby partnerstwem z kobietą obeznaną w świecie trucizn oraz eliksirów. W tym wypadku początkowy strach szybko zastępowały potencjalne korzyści z posiadania takiej żony. Eliminowanie konkurentów handlowych stałoby się o wiele łatwiejsze.
Ale Dalia nie myślała o zamążpójściu. Wiedziała, że z chwilą zawarcia takiej umowy straciłaby resztkę wolności, na którą tak ciężko pracowała. Nawet jeżeli ta wolność skazała ją na życie na granicy prawa, i tak po stokroć wolała ją od złotej klatki.
Ponownie schowała się za chustą i wyminęła rząd niskich budynków. Mimo późnej pory na ulicy wciąż bawiło się mnóstwo umorusanych pyłem dzieciaków. Ich ruchy zdawały się beztroskie – dzieci nie zważały na panującą dookoła biedę. Dla nich ciasne przejścia ze składowiskami niepotrzebnych rupieci stanowiły prawdziwą skarbnicę. Nie miały czego zazdrościć, bo nie znały niczego innego. Do centralnych, bogatych dzielnic było stąd stosunkowo daleko. Na pewno nie zapuszczały się tam same. Tym bardziej nie chcieli ich tam zabierać rodzice.
Było coś przygnębiającego w pokazywaniu dzieciom rzeczy, których nigdy nie będą miały.
Dalia skrzywiła się posępnie, ponownie wracając do czasów, gdy sama bawiła się na ulicy. Życie w sierocińcu nie było aż tak przykre. Tęskniła za matką, ale nie potrafiła sobie przypomnieć jej twarzy. Dlatego ta tęsknota stała się bardziej ogólna. Tak jak wszystkie sieroty, Dalia zaczęła snuć wyobrażenia o swojej przeszłości i marzyć o przyszłości. O świecie, w którym był ktoś, kto nie tylko zapewniałby jej jedzenie i dach nad głową, ale też dawał coś więcej.
Ta bajka – jak cały zastęp innych – zniknęła, gdy tylko Dalia osiągnęła wiek, w którym nikt już nie chciał przygarniać sierot.
Alchemiczka przeszła przez niewielki miejski bazar. Sprzedawano tu pospolite produkty – daktyle, tandetne dywany i niedziałające olejki. Kupcy zachwalali rozłożony na kramach towar, a mieszkańcy Hisham robili to, co od wieków wychodziło im najlepiej – targowali się.
– Może spojrzysz na moje lampy. Są wyrabiane w faktoriach pod miastem. Niebywałej jakości!
Dalia zignorowała handlarza. Wchodzenie z nimi w jakąkolwiek interakcję wydawało się bez sensu. Zazwyczaj nie miała problemu z wykłócaniem się nawet o pół złamanej monety, ale dzisiejszego wieczoru nie czuła się na siłach. Najchętniej wróciłaby do domu i rzuciła się na łóżko; niestety miała jeszcze jedną rzecz do załatwienia.
Gdy gwar bazaru w końcu ucichł, poczuła lekką ulgę. Cisza jej nie niepokoiła. Tyle lat spędziła już na ulicach Hisham, że naprawdę rzadko bała się o swoje życie. Wiedziała, gdzie nie powinna zaglądać. Rozpoznawała pierwsze oznaki kłopotów i nigdy nie narażała się na bezsensowne niebezpieczeństwo.
Wyjątkiem od tej reguły było spotkanie na spalonej ziemi. Nie wiedziała, czy wróci z niego żywa.
Skręciła w odpowiedni zaułek i pospiesznie wdrapała się po glinianych, krzywych schodkach. Zmarszczyła nos, czując nieprzyjemną woń, ale nie mogła powiedzieć nic na głos, o ile nie chciała obrazić mieszkanki tego domu.
– No, jesteś – przywitała ją staruszka. – Myślałam już, że zeżarły cię stwory z Nieziemia.
Starsza kobieta zachichotała.
Dalia zastanowiła się, jakim cudem ktokolwiek chciał tu przychodzić. Dom zielarki znajdował się w makabrycznym stanie, a nieporządek rządził tu niepodzielnie. Wszędzie walały się śmierdzące roztwory, zgniłe zioła i źle przechowywane maści.
Sarajah była samoukiem, nie miała nic wspólnego z akademią czy Gildią Alchemików. Najprawdopodobniej wszystko, co wiedziała, było spadkiem po matce albo babce. Mając za sobą wiele lat porządnej nauki, Dalia podchodziła do tego z pewną nutką ostrożności i sceptycyzmu. Jak sądziła, klientów Sarajah stanowili ci, których nie było stać nawet na odwiedziny w pracowni wyrzuconej z gildii alchemiczki.
– Dzięki za cynk – mruknęła Dalia, kładąc monetę na brudnym stole. – Zgodnie z umową, druga połowa.
Sarajah rzuciła się na zapłatę z werwą, o którą alchemiczka nigdy by jej nie posądzała. W oczach staruszki pojawił się chciwy błysk, ale dość prędko został zastąpiony czymś innym.
– Więc przemytnik przyszedł? – Uśmiechnęła się upiornie. – Nigdy żadnego nie widziałam. Żadnej bestii z Nieziemia. Jak wyglądał?
Dalia wzruszyła ramionami, próbując zgrywać niewzruszoną.
– Na początku myślałam, że to zwykły człowiek. Był cały zakryty, miał płaszcz i maskę.
– Ale…?
Fascynacja Sarajah wydawała się Dalii niezdrowa. Ona sama wolałaby zapomnieć o istnieniu Nieziemia. Westchnęła głośno, dając zielarce do zrozumienia, że nie zamierza dłużej znosić podobnej ciekawości.
– Świeciły mu się oczy. No i miał straszne szpony. Widać na Nieziemiu nie przejmują się czymś takim jak higiena rąk. – Starała się zażartować, ale doskonale wiedziała, że brzmiało to raczej wymuszenie.
Zielarka pokiwała głową, mimowolnie zerkając w stronę własnych dłoni. Cóż, najwyraźniej i jej obcy był ten koncept.
– Jeszcze raz dziękuję – rzuciła Dalia, nim tamta zdołała zapytać o coś jeszcze. – Muszę już iść.
– Do zobaczenia, alchemiczko. Gdybyś jeszcze kiedyś potrzebowała składników z Nieziemia, wiesz, gdzie mnie znaleźć – odparła Sarajah podstępnie.
O nie, pomyślała Dalia, nigdy więcej.
Arystokrata pojawił się w pracowni o umówionej godzinie. Tak jak poprzednio miał na sobie hijgham, maskę zasłaniającą większość twarzy, bardzo popularną wśród mieszkańców Hisham. Biedota ze slumsów nosiła proste hijghamy z tanich, szybko zużywających się materiałów. Tej masce daleko było jednak do prostoty. Hijgham arystokraty był usztywniony, pokryty drogą skórą i dwoma niewielkimi kamieniami szlachetnymi.
Efekt może i wydawał się odrobinę tandetny, ale spełniał swoje zadanie. Ukrywał tożsamość arystokraty, jednocześnie podkreślając jego zamożność.
– Było trudno i zużyłam niemal całą zaliczkę – oznajmiła Dalia na wstępie.
Dalia nie nosiła hijghamu w trakcie rozmów z klientami. Nie miała nawet odpowiedniej maski. Słyszała, że kobiety z wyższych sfer często zamawiały muślinowe zasłony, ale jej zazwyczaj wystarczała zwykła chusta.
Nie czuła jednak potrzeby zakrywania twarzy. Wiedziała, że maska nie ochroniłaby jej przed ewentualną inspekcją Gildii Alchemików. A arystokratycznym klientom nigdy nie przyszłoby do głowy wydawać osobę, która właśnie wyświadczyła im wygodną przysługę.
Drogą, wygodną przysługę.
Alchemiczka uśmiechnęła się, gdy mężczyzna położył na stole pełną sakiewkę. Wiedziała, że nie musi odliczać złotych monet. Już dawno zorientowała się, że arystokraci mają bzika na punkcie dokładności. Z czasem zaczęła podejrzewać, że ta skrupulatność jest zaliczką na przyszłość.
W razie gdyby znowu musieli pozbyć się kogoś niewygodnego.
– I to wystarczy?
Arystokrata obrzucił naparstek z toksyczną miksturą sceptycznym wzrokiem. Najprawdopodobniej spodziewał się czegoś innego. Czaszki wymalowanej na etykiecie, unoszącego się znad fiolki dymu. Na pewno nie czegoś tak niepozornego.
– Możesz wlać to do butelki wina. Ofiara nic nie poczuje. Wypije, położy się spać. Specyfik w nocy zrobi swoje.
– I nikt się nie zorientuje?
– Nikt – zapewniła Dalia. – Esencja kwiatu unuaru jest niewykrywalna nawet przez najlepsze urządzenia gildii. Śmierć będzie… niemal naturalna.
– A… jak to właściwie działa? – zapytał arystokrata z wahaniem.
Dalia miała ochotę przewrócić oczami. Nie przepadała za niebezpieczną ciekawością klientów. O wiele bardziej lubiła tych, którzy nie myśleli za dużo. Wchodzili, płacili i wychodzili.
To sprawiało, że i ona nie musiała tego za bardzo roztrząsać.
– Powiedzmy, że ten specyfik… przyspieszy to, co nieuniknione. Jeżeli ofiara miała problemy z sercem, zepsuje serce. Jeżeli z wątrobą, zajmie się wątrobą. Każdy medyk i alchemik, który przybędzie badać sprawę, dojdzie do wniosku, że to ciało ofiary zawiniło – wyjaśniła powoli.
Nie chciała myśleć o tym, co się wydarzy, gdy klient wyjdzie z pracowni. Długo musiała walczyć z wyrzutami sumienia, aż w końcu znalazła niejakie wytłumaczenie.
Przecież była tylko manufakturzystką. Wątpiła, by kowale wykuwający miecze zastanawiali się, do czego może zostać użyta zrobiona przez nich broń. Winę ponosił arystokrata, który chciał kogoś odesłać na drugą stronę. Gdyby nie zdobył mikstury od niej, znalazłby inny, być może bardziej bolesny sposób.
A jednak w chwilach takich jak te często musiała się uszczypnąć. Przypomnieć sobie, że to nie ona ponosi odpowiedzialność za grzechy innych.
– No dobrze. – Arystokrata odchrząknął i rozejrzał się po pracowni, jakby dopiero teraz dopadły go rozterki. – Dziękuję za twoje usługi, alchemiczko.
Gdy zamknęły się za nim drzwi, Dalia odetchnęła z ulgą. Najbardziej upierdliwi i niedowierzający klienci wymagali, żeby zaprezentowała im działanie specyfiku. Tak jakby mogła sobie pozwolić na oszukiwanie arystokratów. Przecież to właśnie dzięki dobrej reputacji mogła liczyć na ciągły napływ zleceń. A bez nich…
Cóż, Dalia musiałaby wylądować na ulicy. Znowu.
– Zapłacił?
Głowa Taaja wychyliła się zza progu zaplecza. Chłopak nie radził sobie dobrze w kontaktach z ludźmi. A już zwłaszcza gdy byli zamożnymi klientami z wyższej klasy. Dlatego Dalia nigdy nie chwaliła się jego obecnością w trakcie transakcji.
– Tak. Wygląda na to, że tak – odparła, dobierając się do zawartości sakiewki. – Przez dwa miesiące nie będziemy musieli martwić się o czynsz. Masz. – Rzuciła w jego stronę dwie złote monety. – To za twoją pomoc.
Chłopak złapał je w locie i otwarł usta. Jeszcze nigdy nie dostał tak sowitej zapłaty za robotę w pracowni. Szybko przeliczył wszystko w głowie. Taka kwota gwarantowała, że przez miesiąc nie musiał się bać o jedzenie dla siebie i dla matki.
– D-dziękuję – wyjąkał, pospiesznie chowając monety do kieszeni.
Jakby się obawiał, że Dalia zaraz zmieni zdanie.
– Nie dziękuj, tylko weź się do roboty. Ogarnij tu, ja zajmę się pracownią. Trzeba zaraz otworzyć sklep – zakomenderowała. – Stary Jahim na pewno przyjdzie po swój zestaw maści. Jak będzie znowu kręcił nosem, to mnie zawołaj. Powiem mu, gdzie może sobie te maści wsadzić, jeżeli mu się nie spodobają.
Taaj uśmiechnął się szeroko i bez słowa sprzeciwu zajął się sklepem.
Reszta dnia minęła zwyczajnie, wręcz przeraźliwie przewidywalnie. Stary Jahim rzeczywiście przyszedł ze skargą. Dalia kłóciła się z nim niemal pół godziny, a zniechęcony krzykami Taaj ukrył się na zapleczu.
Gdy w końcu doszli do porozumienia i ustalili odpowiednią cenę za kolejny zestaw maści, alchemiczka niemal chciała pobiec do pobliskiej świątyni i złożyć ofiarę dziękczynną. Nie miała zbyt wielu stałych klientów, więc za wszelką cenę starała się ich utrzymać. Nawet jeżeli nie zarabiała dzięki nim kroci, pomagali w dbaniu o pozory prowadzenia zwyczajnego biznesu.
Po wizycie Jahima przyszła pora na rutynową inwentaryzację. Razem z Taajem przejrzeli wszystkie wystawione w sklepie specyfiki, odłożyli te, które zdaniem Dalii już do niczego się nie nadawały, i wspólnie spisali listę brakujących składników.
Zbliżało się późne popołudnie, kiedy alchemiczka ze zmęczenia potarła kark i zniechęconym spojrzeniem ogarnęła pobojowisko, w które zamieniła się pracownia. Odkładała porządki w nieskończoność – nigdy nie miała do nich głowy. Dlatego też zdecydowała się przygarnąć Taaja. Chłopak miał naturalny talent do układania i katalogowania ingredientów. Dalia wiedziała, że mógł się nauczyć całkiem sporo, a nawet przejąć z czasem część obowiązków.
– W porządku, koniec tego dobrego. – Westchnęła głośno. – Mam tego serdecznie dosyć, a ta lista odrobinę mnie przeraża.
Taaj zerknął na nią sponad równego rzędu pustych fiolek.
– Mogę iść z tobą na bazar – zaproponował niechętnie.
Dalia przewróciła oczami.
– Wtedy i ty, i ja męczylibyśmy się podwójnie – odparła szczerze. – Poukładaj to do końca, tak żeby jutro dało się otworzyć sklep.
Taaj odetchnął z ulgą. Nienawidził wykłócać się z okolicznymi handlowcami. Nawet jeżeli wydawało mu się, że zna sprawiedliwą cenę, kupcy i tak potrafili bez trudu go oszukać. Ich krzyki i głośne zachęty tak mieszały mu w głowie, że niemal od razu godził się na zawyżoną sumę.
I w tym wypadku wydawał się tak ewidentnie różny od pozostałych mieszkańców Hisham, którzy zaczynali się targować prędzej, niż uczyli chodzić.
Dalia chwyciła chustę i wyszła na ulicę z niemałym zadowoleniem. Nigdy nie potrafiła wysiedzieć całego dnia zamknięta w jednym pomieszczeniu. Musiała wyjść, wyrwać się, odetchnąć innym powietrzem.
Nawet tym przepełnionym pyłem i smrodem czarnego bazaru.
O takiej godzinie nie było tu tłumów. Targowisko ożywało dopiero po zmroku. To wtedy można było zdobyć najciekawsze, najczęściej nielegalne rzeczy.
Teraz jednak Dalia potrzebowała dużo prostszych składników, dlatego bez pośpiechu kupiła na pierwszym kramie niewielką torbę suszonych daktyli i powoli zaczęła obchodzić kolejne stoiska. Znała niektórych handlarzy na tyle, by wiedzieć, że proponują jej nieuczciwą cenę. Inni z kolei widzieli w niej stałą klientkę, dlatego proponowali znaczące obniżki.
Dalia kłamała, targowała się i zwodziła kolejnych kupców. Niejednokrotnie odchodziła od kramu, udając brak zainteresowania. Dobijała do ceny, która wydawała jej się sprawiedliwa.
To wydawało się naturalne. Żaden handlarz nie podchodził ufnie do człowieka, który nie chciał się targować. W innych miejscach mogło to uchodzić za nieuprzejme, ale tu, na czarnym bazarze, często oznaczało prowokację strażników miejskich.
Dlatego Dalia robiła swoje. I doskonale się przy tym bawiła.
Słońce schowało się za horyzontem, ulice Hisham otulił dobrze znany mrok, a między stoiskami zaczęło pałętać się coraz więcej ludzi. Dopiero wtedy alchemiczka doszła do wniosku, że z nawiązką spełniła swój obowiązek. Zdobyła niemal wszystkie składniki z listy. Brakowało jej jedynie ziół z północy, ale te bywały dostępne jedynie od czasu do czasu, gdy do Hisham przybywali ludzie o jasnej skórze.
Dalia wracała do pracowni w dobrym humorze. Sowite wynagrodzenie arystokraty zapewniało jej kilka spokojniejszych miesięcy. Mogła zajmować się nawet mniej opłacalnymi, zazwyczaj legalnymi zleceniami. Taaj coraz lepiej radził sobie z alchemią i pomaganiem, a ona sama odwiedziła niedawno spaloną ziemię i wyszła z tego cało.
Uśmiechnęła się do siebie, dochodząc do wniosku, że wszystko dobrze się układało.
Może właśnie dlatego nie dostrzegła pierwszych oznak zbliżającego się nieszczęścia.
Gdy skręciła w mniej uczęszczaną uliczkę, za jej plecami wyrosło dwóch mężczyzn. Nie mieli na sobie mundurów ani niczego namacalnego, co wyróżniałoby ich spośród innych mieszkańców tej dzielnicy.
A jednak w pewnym sensie przykuwali spojrzenia. Wysocy, muskularni. Nawet na chwilę nie spuścili wzroku z idącej przed nimi alchemiczki.
Dalia zdała sobie sprawę z ich obecności, gdy już było za późno. Naprzeciw niej wyszła kolejna para – ci mieli na sobie charakterystyczne uniformy strażników miejskich. Coś w ich postawie mówiło, że nie wybrali się na kolejny zwyczajny patrol.
Alchemiczka poczuła, jak po jej plecach prześlizguje się dreszcz strachu. Dała się złapać jak naiwna kretynka. Przecież na pewno ktoś śledził ją wcześniej. Gdyby tylko się rozejrzała, gdyby tylko dostrzegła jakieś znaki, zapowiedź niebezpieczeństwa.
Opanowała drżenie i wzięła się w garść. Znała tę okolicę lepiej niż jakikolwiek strażnik miejski. Miała jeszcze szansę. Wystarczyło użyć odrobiny sprytu i liczyć na dużą dawkę szczęścia.
Nim idący z naprzeciwka mężczyźni zdążyli do niej dotrzeć, Dalia wskoczyła na rozpadającą się skrzynkę i z głośnym stęknięciem wdrapała się na dach niskiego budynku.
Usłyszała alarmujący krzyk za sobą. Wiedziała, że mężczyźni natychmiast rzucili się do biegu.
Dlatego nie zamierzała marnować czasu. Kilkoma długimi skokami pokonała dachy ściśniętych, stojących blisko siebie chat, po czym zeskoczyła na uliczkę obok. Lawirując między kolejnymi przechodniami, zaciskała z nerwów usta. Musiała dostać się do pracowni – nawet jeżeli arystokrata się wygadał, nawet jeżeli ścigała ją sama Gildia Alchemików, należało usunąć wszelkie dowody, że miała cokolwiek wspólnego z niebezpieczną miksturą.
Można było wyplątać się ze wszystkiego, ale nie z posiadania składników pochodzących z Nieziemia.
Wiedziała, jak wyglądały podobne procesy. Jej słowo nie mogło się równać ze słowem bogatego człowieka ze znaczącego rodu, ale brak odpowiednich dowodów mógł jej pomóc wykaraskać się z kłopotów samą kaucją.
Dlatego Dalia biegła przed siebie, jakby goniły ją bestie z samego Nieziemia. Potrąciła po drodze kilka osób, nasłuchała się wielu przekleństw, ale nawet na chwilę nie zwolniła. Wiedziała, że gdzieś za nią biegną strażnicy.
Dobiegła do slumsów, mając nadzieję, że w plątaninie prostych chat, szałasów i podartych namiotów uda jej się zgubić pościg. Wybierała nieoczywiste, zagracone ścieżki – te, które doskonale znała. Dopiero gdy z powrotem dotarła do swojej dzielnicy, odważyła się odrobinę zwolnić. Przystanęła przy jednej z niewysokich kamienic i dysząc ciężko, rozejrzała się dookoła.
Nikt już jej nie gonił. Mężczyźni musieli zaplątać się gdzieś w labiryncie slumsów. Albo już zrezygnowali z dalszego pościgu, albo czekają ich mozolne poszukiwania w gąszczu ściśniętej w jednym miejscu biedoty Hisham.
Udało się, pomyślała z podekscytowaniem. Jej serce biło jak szalone, a mięśnie po raz pierwszy zaprotestowały. Dawno minęły już czasy, gdy Dalia regularnie przed kimś umykała.
Westchnąwszy z ulgą, zrobiła krok przed siebie.
I właśnie wtedy ktoś chwycił ją od tyłu. Alchemiczka wrzasnęła głośno, po czym przeciwnik przystawił jej do ust kawałek materiału.
Dalia kopała i wierzgała, ale mężczyzna, który ją przechwycił, był zbyt silny.
Znam ten zapach, zdążyła jeszcze pomyśleć.
A potem przyszła ciemność.
Ciąg dalszy w wersji pełnej