- W empik go
Tony Angel. Piekielna Omerta TOM2 - ebook
Tony Angel. Piekielna Omerta TOM2 - ebook
Agent specjalny Chester Bennett kontynuuje infiltrację mafijnych struktur rodziny Russo. Jego problemy z utrzymaniem podwójnej tożsamości zaczynają się piętrzyć, gdy prywatne śledztwo dotyczące nadal niewyjaśnionych śmierci dostarcza mu niepokojących informacji. Ryzyko zdemaskowania nigdy nie było większe. Prokuratura Generalna zaczyna wnikliwie przyglądać się działaniom Bennetta, a w szczególności tym, które skupiły się wokół Marie Russo. Dziewczyna, uwikłana w tajemnicę i intrygi, staje przed trudnymi moralnymi wyborami, które mogą zmienić bieg wydarzeń...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396951205 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marie
Cześć… Robisz coś po południu? Jeżeli nie…
Beznadzieja, do skasowania.
Cześć. Kończę właśnie zajęcia, więc może miałbyś…
To jest jeszcze gorsze. Od nowa.
Tony, przepraszam za moje ostatnie zachowanie. W ramach tego…
W ramach tego skasuję tę wiadomość. Kolejną, chyba już dwudziestą, którą nasmarowałam w tym nudnym oczekiwaniu. Pochylam głowę i włosami zakrywam telefon, by ciekawski Osamu nie przeczytał moich wiadomości albo – co gorsza – nie zobaczył ich adresata. Ciekawe, kiedy minie mu złość na mnie i Tony’ego za nasze ostatnie przedstawienie. Do tej pory nie mogę mu wyperswadować, że wcale nie byliśmy upaleni. Po prostu… chłonęłam radość z tych ciemnobrązowych oczu i jego uśmiech. Leciałam do tej błogości jak szara ćma do światła. Cóż innego mogę sobie w tej chwili powiedzieć? Nie jestem poetką i nie ubiorę tego w metaforyczne słowa; nie opiszę emocji, które się we mnie gromadzą, gdy na niego patrzę. Pewnie dzieje się we mnie to, co w każdej kobiecie, gdy jest blisko mężczyzny, który wpadł jej w oko. Wirujące gorąco i serce tłukące się o żebra. Ale nie chodzi tylko o fizyczne pożądanie. Tony stał mi się bliski w doskonałym udawaniu, że tego brudnego świata nie ma, że do niego nie należymy. Jesteśmy obok. Szczęśliwi, uśmiechnięci i bez krwi na rękach. Oboje. Romantyczni oszuści zjadający codziennie na śniadanie własne sumienie, jego gorzki smak do ostatniego okrucha.
_„Mój numer znasz i nie patrz na to, która będzie godzina. Wystarczy sygnał”._ Pamiętam te słowa. Tony, pamiętam je doskonale, dlatego też co wieczór ściskam w dłoni telefon.
Chciałabym powiedzieć mu tak wiele. Nie wołać pomocy między wersami. Wszystko byłoby wtedy takie proste… Gdybym tyko wiedziała, po której stronie stanie.
Zaciskam mocno powieki, bo to znów się dzieje; wraca przeklęty obraz mew wzbijających się w niebo. Ich głośny skrzek i ten cholerny jacht…
Opuszczam wzrok na kolana i strzepuję z nich kłębki włosów, które spadają do otwartej torebki, wprost na opróżnioną butelkę. Przełykam ślinę przez zaschnięte gardło i się schylam, by wsunąć torebkę pod ławkę. Nie chcę na to patrzeć.
_Poświęciłam część siebie, ale uratowałam znacznie więcej._
Znów spoglądam na kolana, gdy siedzący obok mnie Osamu podrzuca mi papierowe coś. Podnoszę origami na wysokość oczu i oglądam wnikliwie to z prawej, to z lewej strony. No, muszę przyznać, że nigdy nie wpadłabym na to, że z origami da się zrobić…
– Penis – stwierdzam, spoglądając z uniesioną brwią na kolegę.
– Wiem, że to o nim ciągle myślisz – szepcze mi do ucha – więc ci złożyłem.
Rozchylam usta i wkładam do nich papierowy eksponat.
– Jesteś nienormalny – bełkoczę przez śmiech.
– Ja? A kto obciąga teraz kartonikowego peniska?
Odsuwam go od ust i żartobliwie przystawiam do serca.
Osamu żarty trzymają się nadal.
– Tylko nie obśliń, bo oklapnie.
– Osamu-chan! – Ciągnę go za ucho. – Widzę, że już ci złe humorki przeszły?
Pociera czerwonym uchem o ramię i wstaje. Zasłania mi sobą drzwi do sali, w której Elizabeth zalicza ostatni materiał. Coś długo jej schodzi i nie wróży to zbyt dobrze. Jeśli tym razem nie zda, to wyleci na amen.
Osamu unosi dłonie i złącza środkowe palce z kciukami. Zamyka oczy i unosi podbródek
– Tak, przeszło mi. Nie będę plamił umysłu gniewem. Wiara mi na to nie pozwala.
Prycham i wciskam papierowe przyrodzenie do jego plecaka.
– Dobrze, w takim razie przypomnę ci o twojej wierze, gdy znowu będziesz zaliczał trasę z baru do domu od krawężnika do krawężnika. O, wielki Buddo! – Intonuję na cały korytarz. – Nie patrz na rzygi tego nieszczęśnika!
Uchyla powiekę i prostuje środkowy palec.
– Nienawidzę cię, Marie-chan. Sczeźnij w piekle.
_Masz to jak w banku._
Przeczesuję palcami włosy i ciężko wzdycham, bo drzwi do sali pozostają zamknięte. Elizabeth powinna wyjść już kwadrans temu, ale niestety zanosi się na to, że znowu będzie smarkać w rękaw mojej bluzki.
Osamu, w reakcji na moje zniecierpliwienie, rusza energicznie do drzwi i przystawia do nich ucho. Wykrzywia usta i potrząsa głową, po czym wraca, podrzucając piłeczkę do ping-ponga.
– Nic nie słychać. Może ona siedzi pod biurkiem, dlatego tak długo to trwa?
Z uśmiechem podchodzę do Osamu i układam dłoń na jego ramieniu.
– I pytasz o to bez nuty zazdrości w głosie? – wysuwam pytanie do jego małego ucha, gdy on wykonuje ostatni podrzut piłki i mruży oczy.
– O co ci chodzi?
Szczypię go w brzuch i puszczam do niego oczko.
– Nie ściemniaj. Dobrze wiem, że się pieprzycie.
Przygryzam wargę, opierając plecy o ścianę.
Osamu patrzy na mnie wnikliwie, gdy robię wielkie oczy i kręcę głową.
_No! Eureka! Ale się wydało!_
– Skąd o tym wiesz?
Chichoczę, gdy widzę jego zakłopotanie wywołane zadanym pytaniem. Uwielbiam się z nim drażnić do tego stopnia, że nie wytrzymuje i zaczyna jazgotać wyzwiska po japońsku, trzepiąc tą swoją czarną grzywką na wszystkie strony.
– Na imprezie pożegnalnej Dorothy Eli wypiła o jednego drinka za dużo… – Trzepoczę rzęsami. – A może dwa?
Osamu zgrzyta zębami.
– Papla.
– I po co ta złość? Nie rozumiem, dlaczego nie dacie sobie szansy. Bo nie uwierzę, że chodzi tylko o seks.
Elizabeth na pewno tak o tym nie myśli. Kocha Osamu od dawna, ale tradycyjnie i chyba dziwnie naiwnie czeka na pierwszy ruch z jego strony. Wyczuwam więc idealną okazję, by kopnąć Osamu w tyłek, aby się w końcu do tego ruszył. A jeżeli tego nie zrobi, to natychmiast wbiję Eli do głowy, żeby przestała się angażować w tę idiotyczną relację i poszukała odwzajemnionej miłości.
_– Asu no hyaku yori kyō no gojū –_ mówi Osamu.
Marszczę czoło.
– Bierz dzisiejsze pięćdziesiąt zamiast jutrzejszych stu? Dobrze zrozumiałam?
Osamu przytakuje.
– Dlaczego? Co wam może nie wypalić?
– Wszystko – odpowiada, stając obok mnie. Opiera plecy i głowę o ścianę, robiąc wielkiego balona z gumy, który po chwili pęka. – Zrozum: jest seks, jest przyjaźń, nie ma kłótni o pierdoły i zazdrosnych wyrzutów. – Wzrusza obojętnie ramieniem. – Mnie to pasuje. Związek tylko wszystko skomplikuje.
Dziwne. Elizabeth przedstawia zupełnie inne stanowisko. Osamu jest albo bardzo ślepy, albo celowo udaje, że nic nie widzi, lub po prostu jest niedojrzały.
– Rozmawialiście? Czy to tylko twoje wnioski?
– Nie twój interes, Marie.
Unoszę dłonie, bo się poddaję. Osamu zaczyna strzelać grubym śrutem.
– Okej… Już słyszę, że się wkurzasz, a przecież tylko pytam. Pieprzcie się, kochajcie, róbcie trójkąciki…
– Łapiesz się? – wtrąca, poruszając zrośniętymi ze sobą brwiami.
– Nie, dzięki. – Cmokam. – Nie interesuje mnie twój mały japoński fiutek.
– Ha! Ha! Oczywiście! Bo pewnie twój chłoptaś – klepie dłonią w udo – ma pałę jak moja noga.
Zaciskam wargi i strzelam go dłonią w czuprynę. Odpłaca mi się lekkim kuksańcem w żebro.
– Sama zaczęłaś. – Wytyka mnie palcem.
Dmucham mocno w grzywkę i próbuję powstrzymać napad śmiechu. Dotykam policzków dłońmi, bo wywołany do tablicy Angel zadziałał ze znanym mi już skutkiem.
I co teraz? Będzie tak za każdym razem? Przecież się zamęczę… A może faktycznie Osamu ma rację? Że uczucia komplikują coś, co bez nich jest warte dużo więcej? Dużo prostsze? Tak, to szaleństwo. Po prostu, za dużo sobie wyobrażam i sama sprowadzam na siebie tego typu problemy. Ale trudno jest mi tego nie czynić, gdy jakaś siła pcha mnie w jego stronę z całym tym bagażem zdarzeń, który wciąż ciąży na moich barkach. Światło, on jest jak cholerne światło w czarnym tunelu.
– Ej! – Osamu pstryka palcami przed moją twarzą. – Gdziekolwiek jesteś, wracaj i opanuj brzuch, bo mam wrażenie, że twój żołądek wyskoczy i połknie mnie w całości.
Kładę dłoń na dołku pod piersiami. To nie z głodu burczy, to przez szalejące emocje.
– Co masz dzisiaj dobrego w knajpie? Mam ochotę na ramen.
– Znajdzie się. O, Marie, właśnie sobie przypomniałem.
– Co?
– Jak wyszło?
– Co jak wyszło?
– Kulinarne próby. Ojciec chciał, żebym zapytał, jak ci wyszły. Ponoć poprosiłaś od niego sztukę surowej… – Urywa i wyrzuca ręce w górę. – O, kurwa! Nareszcie! – wydziera się, gdy z sali w końcu wypełza Elizabeth.
Wycieram dłonie o spodnie i idę za biegnącym do niej podekscytowanym kolegą.
– Osamu! – wołam. – O czym mówiłeś, bo nic nie zrozumiałam!
Macha dłonią.
– Nieważne!
Wydymam usta i pokręciwszy głową, wyjmuję spod ławki torebkę i zarzucam na ramię. Docieram do Elizabeth, która blada i z trzęsącym się podbródkiem przyciska do piersi stos notatek. Chyba jej jednak nie poszło…
– No, powiedz coś! – ponagla ją Osamu.
– Stara, no gadaj, bo ja nie chcę się tutaj zestarzeć – dołączam się.
Spierzchnięte wargi Elizabeth drgają i za chwilę cały budynek wypełni się jej lamentem. Sięgam do torby po chusteczki, by zatamować wodospad łez, który lada moment spłynie po tych rozgrzanych policzkach.
– Oblałam…
– Ja pierdolę! – wydziera się Osamu, po czym zamachuje się i zatrzymuje zaciśniętą dłoń przed samą ścianą.
Podaję Eli chusteczkę i przejmuję od niej notatki. Smarka, spoglądając załzawionymi oczami na przyjaciela, który kontynuuje:
– Laska! Ty nie jesteś zwyczajnie głupia, ale po prostu wybitnie tępa! Jak mogłaś znowu oblać ten sam egzamin?
– Osamu, ogarnij się… – warczę, powstrzymując się, by nie przyłożyć mu za ten wybuch.
– „Ogarnij”?! – Wyrzuca ręce.
Elizabeth wyje na cały korytarz. Przytulam ją.
– Siedziałem z nią całe trzy popołudnia, choć ojciec potrzebował mnie w robocie! Miała wszystko wykute na blachę, a teraz wychodzi po godzinie i mówi, że gówno z tego jest?! Jak mam inaczej reagować? Jestem wściekły!
– Powiedział, że zastanowi się nad jeszcze jednym terminem, więc przestań się na mnie wydzierać… – Eli szlocha, siadając na ławce.
Osamu nie reaguje na jej wyznanie, a tyko krąży, mamrocząc coś pod nosem. Odkładam trzymane papiery obok przyjaciółki i przykucam, by potrzymać ją mocno za drżące dłonie. Biedna dziewczyna…
– Stara, za chwilę coś ci powiem, tylko uważnie mnie posłuchaj.
– Wiem, że to będzie okrutna prawda, ale Marie, daruj sobie dzisiaj tę swoją złotą bezpośredniość. Proszę cię.
– Żyjesz z nią od pięciu lat, więc minuta dłużej cię nie zbawi. Eli, to nie ma sensu… – mówię twardo, patrząc jej w oczy. – To nie ma dalej sensu. Ten kierunek nie jest dla ciebie i dobrze wiesz, że kolejne podejście skończy się tym samym. Po co ci takie nerwy?
– Bo nie chodzi tylko o mnie?
– A powinno… – Ściskam mocniej jej dłonie. – Komu chcesz coś udowodnić? Rodzicom?
– To najlepsza uczelnia. Byli tacy dumni, że się dostałam…
– „Dumni”? Poważnie? – wyrzucam. – Wciskają w ciebie własne niespełnione ambicje, a gdzie w tym wszystkim jesteś ty? Dziewczyno, zaorasz psychikę w wieku dwudziestu lat. W imię czego?
– Posłuchaj jej, bo dobrze mówi. Ja pieprzę… Trzy razy, trzy razy! Szok! Kurwa! Szok! – wtrąca się Osamu, wrzucając drobne do automatu z colą.
– Nie rób tego, Eli… Nie podchodź czwarty raz, bo to nie będzie koniec. Z roku na roku jest coraz trudniej, a ty nie jesteś umysłem ścisłym.
Jest mi jej cholernie szkoda, bo wiem, że potrafi walczyć, ale nie robi tego z myślą o sobie, dlatego efekty są marne.
Elizabeth wyciera z twarzy kilka łez, wygładza dłońmi sukienkę i wziąwszy trzy głębokie, ale i drżące wdechy, wstaje z ławki.
– Muszę iść do biblioteki – mówi pewnie, schylając się po notatki. – Wypożyczę więcej zbiorów z zadaniami i będę pracować dzień, noc, dzień i noc. Jeżeli odpuszczę ten ostatni raz, wiem, że będę żałować. To będzie dla mnie dużo gorsze niż kolejne oblanie.
– Twój wybór. Uważam, że jest idiotyczny, ale twój, więc nie będę cię namawiać, abyś zmieniła zdanie.
Osamu dopija napój, zgniata puszkę i z impetem celuje nią do kosza. Zasuwa kurtkę i zarzuca torbę z laptopem na ramię, po czym podchodzi do Elizabeth i obejmuje ją mocno, a nawet chyba czule.
Uśmiecham się. Czyżby serce poczuło zew natury? Och, chyba im tylko przeszkadzam…
Naciągam czapkę na głowę i zasuwam kurtkę.
– Dobra, ja znikam. Trzymajcie się.
– Pa, Marie! – Elizabeth, nadal wtulona w Osamu, przesyła mi buziaka, po czym nie zwracając już na nic uwagi, całuje go, i to namiętnie.
Osamu właśnie wziął jutrzejsze sto zamiast dzisiejszych pięćdziesięciu i chyba tego nie żałuje, bo zaraz połknie usta Eli w całości. I dobrze. Życzę im powodzenia. Będę karmić się ich szczęściem, wyglądając własnego, ale najpierw powyglądam wolnej taksówki i zapalę papierosa.
Wychodzę przed budynek uczelni na ten siarczysty mróz. Południowy wiatr przeszywa do szpiku kości, więc przechodzę za filar i opieram się o niego plecami. Spokojnie sobie palę i myślę, że tak cudownie się mądrzyłam do przyjaciółki w kwestii wychodzenia naprzeciw ambicjom rodziców. Och, jak łatwo jest komuś doradzać, prawda? A co zrobię ze sobą? Ojciec niecierpliwie czeka na odpowiedź w kwestii współpracy z doktorem Lannerem, ale mnie się kompletnie nie spieszy dzielić z nim swoim ostatecznym stanowiskiem. Nie czuję żadnej sympatii do Lannera ani nie wróżę nam wspólnej linii porozumienia i jak dotąd mój nos w tych sprawach się nie mylił. Kocham ojca nawet bardziej niż matkę i wiem, że potrafię przystać dla niego na wiele, ale pozostałą cząstkę siebie, którą zdołałam ocalić, pragnę zabrać stąd jak najdalej.
Muszę porozmawiać z ojcem, zanim wyleci z mamą do Włoch na pogrzeb przyjaciela rodziny – naszej czy tej drugiej, niewiele mnie to obchodzi – bo może ciepła aura Sycylii pomoże mu przetrawić moją stanowczą odmowę. Oby.
Pociągam szybko dym z papierosa, butem zgniatam pet i spycham go do deszczowej studzienki. Wychylam się zza filaru i zauważam taksówkę skręcającą na uniwersytecki parking. Po chwili wysiada z niej pasażerka.
Idealnie, nie będę musiała dłużej marznąć.
Poprawiam czapkę i zakładam rękawiczki na zdrętwiałe palce, ale gdy tylko daję krok, z kimś się zderzam.
– Przepraszam… – Podnoszę wzrok. – Albo i nie – rzucam szorstko.
Chcę minąć Carlo, ale on łapie mnie za łokieć i zatrzymuje.
– Marie, proszę, porozmawiajmy.
– Spieszę się – syczę, próbując się wyszarpnąć. – Puść mnie.
– Nie proszę o godzinę, wystarczy mi kilka minut.
Nie patrzę mu w oczy, nie potrafię. Serce za to łomocze mi w klatce, bo on jest jedną z ostatnich osób, którym pragnę poświęcać swoje cenne sekundy.
– Czego ode mnie chcesz?
Carlo luzuje uścisk na mojej ręce, ale to w żaden sposób nie poprawia mi nastroju. Nienawidzę go i on dobrze o tym wie, więc dlaczego kolejny raz zakłóca mój spokój? Nie bierze pod uwagę, ile przez to ryzykuje? Wydaje mi się, że ojciec wysłał go ostatnio na przymusowy urlop…
_Nie podoba ci się na wczasach, Carlo?_
– Chcę cię przeprosić – zaczyna, wyjmując zza pleców bukiet czerwonych róż.
Jeżeli myśli, że ten gest cokolwiek zmieni, to jest w fatalnym błędzie. Spoglądam na kwiaty z grymasem niezadowolenia i wsuwam dłonie w kieszenie kurtki. Odwracam spojrzenie na taksówkę, która za chwilę zniknie z parkingu.
– Miło, ale nie musiałeś kupować kwiatów i stroić w garnitur. Wystarczyło napisać wiadomość.
– Zmieniłaś numer.
– No co ty nie powiesz? – drwię.
– Wiesz, że nie lubię się tak nosić, ale wracam z pogrzebu mamy i stąd ten niecodzienny ubiór.
Gdy Carlo robi krok w przód, uparcie unosząc kwiaty, odsuwam się, bo zdecydowanie narusza moją przestrzeń osobistą. Tylko raz mu na to pozwoliłam i cholernie tego żałuję.
– Moje kondolencje.
– Mama chorowała na raka, byłem na to przygotowany. Marie…
Wbijam w niego wzrok, gdy zawiesza głos, próbując mało przekonująco udawać żal. Nie działa to na mnie, bo patrzę na niego tak chłodno, jak chłodne jest to grudniowe popołudnie.
– Określ się wreszcie, bo zaraz ucieknie mi taksówka. Po co bezczelnie zaczepiasz mnie pod uczelnią?
– Chcę prosić cię o wybaczenie i szansę.
Śmieję się, bo nie wiem, czy jest tak zdesperowany, czy po prostu tak głupi. Wydaje mi się, że na swoich urodzinach wyraziłam się bardzo jasno.
– Szansę na co? – Wzruszam ramionami.
– Szansę dla nas.
– Carlo, przestań. Ja naprawdę nie lubię się powtarzać.
– Marie, ale ja się zmienię!
Napiera na mnie, więc się odwracam i zaczynam iść w kierunku taksówki. Carlo rusza za mną, ale nie odwracam głowy i mówię głośno:
– Nie obchodzi mnie, co będziesz robił, i przestań za mną iść!
– Dlaczego we mnie nie wierzysz?! Nie potrafię sobie poradzić z tym, co do ciebie czuję! Rozumiesz to?!
Jednak się zatrzymuję, Carlo prawie na mnie wpada.
– Ty się nie zmienisz! – Uderzam dłonią o jego klatkę piersiową. – Jesteś agresywnym, uzależnionym od amfy draniem! Już nie pamiętasz, co zrobiłeś barmanowi w klubie pod wpływem tego gówna? Widziałam ostatnio tego młodego chłopaka, któremu poharatałeś twarz rozbitą butelką tylko dlatego, że skomplementował mój uśmiech! Czułam się podle! Przez ciebie! Bo jesteś niezrównoważony!
– Fakt, jestem uzależniony, ale od ciebie! Kocham cię. Jak mam ci udowodnić, że potrafię się zmienić?! Jak, skoro zaczęłaś mnie od jakiegoś czasu odrzucać?! – krzyczy, zwracając na nas uwagę przechodzącej grupki studentów.
Uciekam wzrokiem w bok.
– Nie ufam ci… – cedzę, patrząc prosto w jego szalone oczy. – Nie. Ufam. Ci.
Carlo poważnieje i unosząc podbródek, opuszcza bukiet.
– Sądzę, że nie masz już innego wyjścia i musisz to robić.
– Sądzę, że powinieneś zejść mi z drogi raz na zawsze, a jeżeli nie, to poradzę sobie z tobą w inny sposób.
– Grozisz mi, Marie? – pyta, mrużąc oczy.
– Och… – wzdycham i zwilżam usta językiem. – I to jeszcze jak, Carlo. – Staję na placach i zbliżam się do jego twarzy. Czuję jego ciepły i szybki oddech. – Wypierdalaj, cwaniaku – szepczę.
Carlo wytrzeszcza oczy i ponownie chwyta mnie za łokieć, ale tym razem zdecydowanie mocniej. Jego pociągła twarz czerwienieje i to na pewno nie z zimna.
– Nie irytuj się tak, bo nic nie rozumiesz.
– Rozumiem więcej, niż wam się wydaje, a teraz puszczaj.
– Myślisz, że byłbym takim idiotą i narażał się teraz twojemu ojcu? – syczy, przyciskając mnie do siebie mocniej.
Odchylam głowę w tył, nie chcąc czuć jego ust przy swoim uchu.
– Z nikim się nie liczysz, więc tak, sądzę, że jesteś takim idiotą, by narażać się nawet jemu.
Przestaję się szarpać, nie chcąc robić niepotrzebnych scen na oczach wychodzących z uniwersytetu profesorów, ale zapamiętam to sobie i oddam mu każdą sekundę bólu, który mi sprawia, gdy wbija palce w moje ramię.
– Bo nie ma już z czym ani z kim się liczyć. Nic nie rozumiesz, ponieważ nie jesteś niczego świadoma, ale posłuchaj mnie, do jasnej cholery. Tylko ja mogę cię ochronić. Ja! – Unosi głos. – Ja! To wszystko niedługo się skończy, ale ja nie chcę, by skończyło się w taki sposób również dla ciebie. Ochronię cię.
– Wystarczy! – Wyrywam się, mając już dosyć jego nieskładnego bełkotu. – Masz rację, kończy się, ale nasza rozmowa. I tak już za dużo czasu ci poświęciłam. Nie potrzebuję twojej łaskawej ochrony przed tym, co roi się w twojej głowie! Uświadom sobie, że mam już kogo trzymać za rękę, gdy potrzebuję pomocy, i coś mi się wydaje, że ta ręka obiła ci ostatnio gębę. Prawda, Carlo? – pytam z szyderczym uśmiechem, choć lekko żałuję, że mieszam w to Tony’ego. Już i tak miał dosyć problemów przez tego popaprańca.
– Tak ci tym zaimponował? – pyta z wyraźną wściekłością w głosie. – Robi ci się mokro, jak na niego patrzysz? Bardziej niż wtedy, gdy pieprzyłaś się ze mną w kiblu w klubie? Co, Marie? Bardziej? Bo mnie się wydaje, że jęczałaś tak głośno, że już głośniej nie mogłaś.
– Jesteś żałosny… – komentuję, pogardliwie lustrując go od góry do dołu. – Byłam pijana na umór i całe szczęście mało co z tej… wątpliwej przyjemności pamiętam – ironizuję. – Nie wykorzystuj tego, bo to nic dla mnie nie znaczy.
– Mała, głupiutka Marie… – podśmiewa się.
Krzyżuję ręce na klatce i unoszę wysoko podbródek, bo jego obelga jest jak paproch, który strzepuję z kurtki.
– Jeżeli myślisz, że twój aniołek rozłoży nad tobą skrzydełka, to muszę cię, kochanie, rozczarować, bo niestety tego nie uczyni. A powiedzieć ci dlaczego? Jesteś ciekawa?
– Dam ci tę satysfakcję uraczenia mnie jeszcze jedną bzdurą.
Carlo pochyla się do mnie i ponownie unosi bukiet z kwiatami, który w mojej opinii może zanieść na grób swojej matki. Przynajmniej się nie zmarnuje.
– Bo twój Angel, Marie – ciska kwiatami przed moje stopy – jest już martwy. – Zaciska dłoń przy szyi i pokazuje, jakby ciągnął w górę za sznur. – Martwy.
_Boże, oni go powieszą…_
Rozchylam drżące usta, gdy Carlo, odwróciwszy się, zaczyna się oddalać w kierunku swojego auta. Obejmuję się rękoma i niepewnie ruszam przed siebie, a paniczny strach sprawia, że chce mi się wymiotować. Policzki mnie palą, a serce łomocze już w gardle. Dobiegam do przejścia dla pieszych, gdzie światło od razu zmienia się na zielone. Wyrywam ile sił w przód, mijając slalomem idących ludzi. Zieję, wciągając w płuca lodowate powietrze, i przecieram rękawem kurtki pot z czoła. Przyspieszam, zaciskając dłonie na pasku zsuwającej się z ramienia torebki. Mam w głowie tylko jeden kierunek – adres Tony’ego. Rozpinam kurtkę i luzuję szalik, po czym niewiele myśląc, wybiegam przed maskę jadącej taksówki, która hamuje z piskiem. Kierowca wychyla głowę przez szybę, puka się w czoło i krzyczy, że oszalałam, gdy podpierając się drżącymi dłońmi o karoserię, okrążam auto i dopadam do tylnych drzwi.
– Prawie panią przejechałem! – denerwuje się, kiedy wsiadam do auta.
– Bardzo przepraszam. Proszę jechać na Waverly Street najkrótszą trasą, jaką pan zna! – dyszę, sięgając do kieszeni po telefon, na którym od razu wybieram numer Tony’ego.
Przystawiam słuchawkę do ucha, a drugą ręką ściągam z głowy czapkę i odlepiam mokre włosy z czoła i twarzy.
– Wszystko w porządku? – pyta młody kierowca, więc nerwowo potrząsam głową.
Auto rusza, a ja opieram się o kanapę i zaciskam powieki.
_Proszę, no dalej, proszę, aniołku, odbierz!_
Wycieram rękawiczką łzę.
_Odbierz, muszę wiedzieć, że nic ci nie jest._ROZDZIAŁ 3
– Marie, napiszę do ciebie, ale dopiero późnym wieczorem.
– W porządku. Tony, spróbuj zarezerwować dla nas jutrzejsze popołudnie, naprawdę mi na tym zależy.
– Postaram się, ale nic nie obiecuję. – Zakładam pasmo włosów za jej ucho. – A jeśli się uda, dokończymy risotto?
– Mam lepszy pomysł, ale to będzie niespodzianka i, Tony, proszę… naprawdę na siebie uważaj. Nie lekceważ tego, z czym do ciebie dzisiaj przyszłam.
– Mała, nie zamartwiaj się o mnie. – Patrząc głęboko w jej oczy, staram się brzmieć przekonująco. – Dbaj o siebie, ja dam sobie radę.
Przytulam Marie ostatni raz, po czym drzwi taksówki się zamykają i czerwony volkswagen znika w ulicznym gąszczu. Odprowadzam ją wzrokiem i z tęsknotą w sercu. Zbyt miłe chwile przeciekają mi w tym życiu przez palce. Zamykam oczy, unosząc twarz ku zimowemu słońcu, i wyobrażam sobie ciepłą Arizonę oraz naszą dwójkę wypoczywającą na leżakach i sączącą cytrynową lemoniadę. Kolejne życie albo raczej fatamorgana, którą można podziwiać przez opuszczone powieki. Tylko tyle. Los nie będzie w tej sprawie ani trochę hojniejszy.
– Cholera!
Ogłuszony samochodowym klaksonem i krzykiem kobiety otwieram oczy i spoglądam w stronę rozgrywającej się sceny. Wrzeszczy na kierowcę, którego przód auta zatrzymał się na pasach, i wszystko wskazuje na to, że zrobił to w ostatnim momencie, unikając tragedii. Prawie.
Schylam się po jedną z pomarańczy, które najpewniej wypadły z siatki, gdy bliska zawału kobieta machnęła nią w odruchu obronnym. Wącham i podrzucam zimny owoc. Przyglądam mu się, obracając go w dłoniach.
_Sławna mechaniczna pomarańcza?_
Soczysta, mechaniczna pomarańcza, która tylko z pozoru wygląda naturalnie? Z zewnątrz pomarańcza jak każda inna, za to w środku słodka sztuczność. Autor tego książkowego bestselleru twierdzi, że lepiej być złym z własnej woli niż dobrym z powodu prania mózgu. Lepiej nie być mechanicznym, nie stwarzać pozorów, bo gdzie w tym wszystkim jest miejsce na wolną wolę i wybór, który potrafi nadać ludzkim czynom odpowiednią wagę i kontekst w obliczu powstałego zdarzenia. Zrobiłem coś dobrego czy złego, bo tego chciałem, czy dlatego, że mnie do tego przymuszono za pomocą… nie wiem… panującego systemu? Chyba o to chodzi?
Kobieta, pozbierawszy rozrzucone owoce, oddala się z miejsca zdarzenia. Kierowca obrzucony ostatni raz kwiecistym epitetem odjeżdża z piskiem opon. Zaczynam iść w prawo.
_Tony, a czy ty posiadasz wolną wolę? Nie, bo nie istniejesz. Ale gdyby tak było, z całą pewnością byłbyś zły z własnego, świadomego wyboru._
Podchodzę do opustoszałego przystanku i zostawiam na ławce pomarańczę.
– Nie chcę cię oceniać, ale czasami, chłopie, po prostu mi cię szkoda.
Nasuwam szalik na nos i opuszczam przystankową wiatę. Garbię ramiona, bo intensywność promieni słonecznych wcale nie wpłynęła na osłabienie mroźnego wiatru. Siepie po kościach policzkowych aż miło, ale uparcie idę dalej. Dokładnie tak, jak chciał tego Caruso. Pewnie zaraz się ze mną skontaktuje, więc trzymam dłoń w kieszeni, na telefonie.
– Aaa! Cholera!
– Złapię pana! – krzyczę.
Podbiegam do starszego mężczyzny stojącego na drabince, która zaczęła się niebezpiecznie osuwać w bok po restauracyjnej witrynie. W ostatniej chwili chwytam staruszka pod pachy, a drabina upada na chodnik.
– Bardzo panu dziękuję… – mówi zdyszanym głosem, podpierając się jedną ręką o moje ramię, drugą zaś trzymając się za serce.
– Nic się panu nie stało? Dobrze się pan czuje? – pytam.
Obserwuję jego zachowanie. Mam nadzieję, że nie jest bliski zawału. Jakiś przechodzień podnosi leżącą drabinę, spogląda na mnie oraz na starszego pana i bez słowa odchodzi. Co za znieczulica.
– Nie, nie… – Macha dłonią. – Dziękuję młody człowieku. Zakręciło mi się lekko w głowie, nawet nie wiem, kiedy straciłem równowagę. Och, ta starość.
Uśmiecham się i zauważam jego szary beret leżący przed wejściem restauracji, który po chwili podnoszę, otrzepuję i mu podaję. Giuseppe. Tak, stwierdzam, że to imię mu pasuje, gdy patrzę na ten długi i siwy wąs.
– Proszę na siebie uważać, a mycie tych okiennic najlepiej zlecić firmie. Pomóc panu wejść do środka? Może zadzwonić po kogoś?
Zaprzecza, więc kiwam głową i dopytuję po raz ostatni, czy na pewno wszystko w porządku. Po otrzymaniu pozytywnej odpowiedzi odchodzę.
– Młody człowieku!
Odwracam się.
– Zaczekaj… – Giuseppe unosi trzęsącą się dłoń i wchodzi do restauracji.
Miły człowiek, ale każda chwila zwłoki jest mi teraz zupełnie nie na rękę. Wyjmuję telefon z kieszeni i sprawdzam połączenia. Caruso nie dzwonił i nie mam pojęcia, co kombinuje.
– Już do pana wracam!
Zerkam na staruszka zmierzającego do mnie posuwistym krokiem. Daję kilka swoich w jego stronę i opuszczam wzrok, gdy wysuwa dłoń z dwoma kolorowymi drukami.
– Proszę, mam ostatni wolny stolik na stand-upowy występ mojego wnuka. Louis Loo, taki ma pseudonim artystyczny. Znasz Louisa Loo?
– Przykro mi, ale niestety nie.
– Och! To musisz poznać! Ma ogromny talent, rozbawia do łez, a mnie serce rośnie, gdy go oglądam – ekscytuje się, potrząsając ulotkami. – Bardzo proszę, to prezent ode mnie za dobre serce i pomoc. Będzie mi naprawdę miło.
– Bardzo dziękuję, uwielbiam stand-upy. – Z uśmiechem przyjmuję zaproszenia. – Ale jeżeli to stolik dla dwóch osób, to niestety, ale jedno miejsce się zmarnuje… – Mrużę oczy. – Chociaż… Może nie będzie tak źle. – Śmieję się. – Może i nawet ktoś się na to drugie miejsce znajdzie – dodaję, wkładając papierki do kieszeni, po czym ściskam rękę hojnego Giuseppe. – Dziękuję bardzo i naprawdę proszę na siebie uważać.
Pożegnawszy się, ruszam dalej chodnikiem. Chucham raz w jedną pięść, raz w drugą, próbując rozgrzać je do temperatury podobnej do tej, która obejmuje serce. Akcja prawie jak w nastoletniej młodości. Mam na karku trzydzieści jeden lat, a wywraca mi się w brzuchu, jakbym po raz pierwszy miał się na poważnie umówić z dziewczyną. Ogarnia mnie śmiech z samego siebie. Aż muszę przystanąć za rogiem kamienicy i zapalić.
– Nie rzucę tego cholerstwa – mamroczę z papierosem między zębami. Uparcie próbuję wyzwolić ogień z zapalniczki.
Wyjmuję fajkę z ust i zaczepiam mijającego mnie młodego mężczyznę.
– Przepraszam! Ma pan ogień? – pytam, gdy wyciąga słuchawki z uszu, więc intuicyjnie ponawiam pytanie.
Kiwa, klepiąc się po kieszeniach dresów, i po chwili podaje mi zapalniczkę. Odpalam papierosa i dziękuję za użyczenie, po czym opieram się o ścianę budynku i układam w myślach trudną dla mnie męską kwestię:
Marie, może miałabyś ochotę wyskoczyć gdzieś w sobotę? Marie, czy masz ochotę spędzić ze mną sobotnie popołudnie na sporej dawce śmiechu? Marie? Mam zaproszenie na stand-up. Lubisz? Nie? No to szkoda… Ale co mówisz? Że możemy jechać do ciebie? Czy mam coś przeciwko? Absolutnie… Jestem całkowicie za. Jakimś cudem podłożę podsłuch, a potem wiesz… mamy cały wieczór dla siebie. Tylko ty i ja, i czekoladowe gofry. Tak, mam na nie cholerną ochotę. Pytasz, czy będę wtedy udawał? Czy będę nim? Nie. Raczej nie. Będę sobą. Będę uczuciowo szczery. Co mówisz? Och, nie wierzysz mi… Naprawdę? Dlaczego? Przecież to ja!
Dopalam tytoń do połowy i wyrzucam resztę na brudny śnieg.
– I bardzo dobrze, Marie, nie wierz. Sam przestaję wierzyć swojemu umysłowi. Nie słuchaj wariata.
W kieszeni wibruje telefon i z ulgą odczytuję, kto dzwoni. Mam dosyć spaceru w ciemno. Nadal opieram się o ścianę i odbieram połączenie.
– No, w końcu – rzucam, nasuwając na głowę kaptur kurtki.
– Gdzie jesteś, Tony?
Pociągam zmarzniętym nosem i spoglądam w górę po ceglastej, czerwonej ścianie sąsiedniego budynku na szare, paskudne gówno zwane niebem.
Przecieram dłonią zbyt mokre rzęsy, zanim zamarzną.
– Powiedz mi lepiej, dokąd ja, do cholery, zmierzam.
– Do Rose, ale nie dobijaj się do drzwi głównych. Są zamknięte. Wejdź od razu przez zaplecze.
– Dlaczego?
– Luca wziął się ostro do roboty. Przyjedziesz, to zobaczysz.
Ugniatam twarz dłonią. Co za pacan z Marco.
– Skoro mam jechać do Rose, to dlaczego kazałeś mi wyjść z mieszkania i iść w prawo? Przeszedłem już ponad pół kilometra, a mogłem od razu wsiąść w taksówkę.
Marco śmieje się irytująco, a w tle słychać zgrzyt przesuwanych mebli i brzdęk metalowych, najpewniej, rurek. Zaczęli przerabiać klub na kasyno? Z całą pewnością.
– Zafundowałem ci spacerek, żebyś zdążył ostudzić ptaszka po wizycie Marie.
Schylam się po śnieg i formuję go w kulkę, po czym robię zamach i rozbryzguję ją na ścianie naprzeciwko. Mało brakowało, a przydzwoniłbym nią w głowę blondynce w różowych kozakach.
– Słów brakuje mi na to, jak mnie wkurwiasz!
– Chciałeś rzec, że jestem tak wspaniałomyślny, że aż odbiera ci mowę? Tony! A właśnie, póki pamiętam.
– Czego jeszcze chcesz, panie wspaniałomyślny? – pytam, czekając nabuzowany na zielone światło przy przejściu.
– Luciano próbował się z tobą skontaktować, bo ponoć to twój mercedes stoi już któryś dzień na parkingu przed jego restauracją. Znaczy się to ja mu powiedziałem, że to twój, bo oczywiście rozpoznałem go po tym rozklekotanym radiu na kasety.
– Dojadę do Rose i mu wyjaśnię, o co chodzi. Padł mi akumulator, ale postaram się dzisiaj zabrać auto z parkingu, żeby nie blokować miejsca. Kończę, widzimy się na miejscu.
Rozłączam się, szybko mijając slalomem grupkę ludzi, z którą wystartowałem na pasach.
Kocham kłamać. Kocham cię okłamywać, Marco. A o zostawioną w ewakuacyjnej akcji ramoneskę cię nie pytał? Zależy mi na tym prezencie od Penny dużo bardziej niż na aucie.
– Taksa… Gdzie jest jakaś taksa…
Rozjuszam się jeszcze bardziej, gdy docieram na postój taksówek, skąd odjechała ostatnia wolna. Bez własnego auta jak bez ręki. Wybieram numer z przyklejonej do słupka ulotki informacyjnej i czekam na połączenie. Powoli przekręcam głowę w prawo, śledząc czarnego chevroleta z przyciemnianymi szybami, który wjeżdża w zatoczkę i zwalnia tuż przede mną. Kierowca opuszcza przednią szybę.
– Wsiadaj.
Machinalnie rozglądam się po otoczeniu, po czym szarpię za klamkę i wskakuję do auta. Rozsiadam się wygodnie na tylnej kanapie, obcinając wzrokiem kierowcę i pasażera. Krzywię się. Marzę o tym, by jak najszybciej wysiąść, bo zapach frytury zmieszał się z lawendowym odświeżaczem. Przysięgam, że zwymiotuję w kieszeń tej pięknej, granatowej kurtki leżącej obok.
– Brakowało tylko palnięcia drzwiami i zarzucenia mi czarnego worka na łeb. Co wy, do diabła, wyprawiacie?! – Wkurzam się za to idiotyczne złapanie mnie na przystanku.
Matthew, zdjąwszy czarną dżokejkę, przejeżdża dłonią po łysej glacy, na której jeszcze jakieś cztery lata temu gdzieniegdzie były czarne, gęste włosy. Jak widać uciekająca z domu córka kleptomanka zdążyła doprowadzić ojca na skraj znerwicowania.
Nie ubolewam nad tym. Nigdy go nie lubiłem. Gnoił zdolnych, młodych agentów i zasypywał ich stosami papierkowej roboty akurat wtedy, gdy szykowała się akcja w terenie, w której mogliby się wykazać lub poczuć przydatni. To była jego papierologia, której nie chciało mu się odwalić. Pieprzony wyścig szczurów, jaki fundował, był gorszy niż w niejednym korpo. Wszyscy więc odetchnęli z ulgą, gdy wywalili go najpierw do Nowego Jorku, a potem do Bostonu.
A teraz znowu się spotykamy.
– To metody twoich drugich kumpli, niech ci się nie miesza – mówi po chwili, odwracając głowę w moją stronę. – Masz zamiar podzielić się informacją, dokąd konkretnie się wybierasz, czy mamy już wolne?
– Jadę do Rose. To klub na…
– Wiemy, gdzie to jest.
_Chyba się wkurzył._
– Miałem was poinformować po złapaniu taksówki.
– Po co tam jedziesz?
– Pogadać z kumplami przy dobrym, włoskim obiedzie – odpowiadam sarkastycznie.
Nie rozumiem, dlaczego o to wypytują, skoro cały czas mają mnie na podsłuchu.
Matthew, spojrzawszy na agenta za kółkiem, którego nie znam, a który parsknął na moje ostatnie słowa, ciężko wzdycha, otwiera puszkę pepsi i wypija kilka łyków. Przełykam ślinę przez suche gardło i się rozglądam, czy aby gdzieś obok nie leży kolejna. Czuję się fatalnie.
– I on narzeka na robotę? – Kiwa na mnie, mówiąc do kumpla.
Wywracam oczami i wlepiam wzrok w zamarzniętą rzekę i balustradę mostu, którym przejeżdżamy.
– A znasz jakiegoś tajniaka, który by nie narzekał? Wożą się furami za kasę biura, jadają z gangsterami obiadki w najlepszych knajpach, też za kasę biura.
Przytakuję, wyginając usta w grymaśną podkowę.
– Dziwki też wam sponsorujemy? – Śmiejąc się, facet zerka na mnie we wstecznym lusterku. – Co, Chester?
– Ta, same najlepsze, złote kurwy.
– Nie irytuj się. – Matthew przejmuje kontynuację żali. – I następnym razem, z łaski swojej, informuj na bieżąco, dokąd się przemieszczasz, bo to my siedzimy już dziesiątą godzinę w aucie, ubezpieczając twój gangsterski tyłek. I na pewno nie pachnie nam tu pod nosem włoskim obiadkiem. – Wystawia rękę z plastikowym kubełkiem z KFC. – Skrzydełko?
– Nie, dzięki.
Wzrusza ramionami, po czym delektuje się kęsem kurczaka i po oblizaniu palców zakańcza ucztę cmoknięciem.
Odwracam wzrok, przełykając żółć w gardle. Niczego bym teraz nie przełknął.
– Macie mnie cały czas na bieżąco, bo uaktywniłem podsłuch zaraz przed wyjściem z domu – tłumaczę, uchylając lekko szybę. – Nie rozumiem więc, w czym jest problem.
Matthew wgniata plastikowy kubek w boczny schowek w drzwiach, wyciera palce w chusteczkę, którą wyjął ze spodni, wyrzuca ją pod nogi i otwiera laptop trzymany na kolanach.
– Powiedz coś.
Zaraz mnie szlag trafi.
– Mówię: coś.
– I co? Słyszałeś się? – pyta z wyrzutem.
Kręcę głową.
– To się nie mądruj, tylko uaktywnij podsłuch, bo następnym razem faktycznie dla ocucenia po prostu palnę cię drzwiami.
Spoglądam na Matthew i bez wdawania się w beznadziejną dyskusję, pochylam się i zabieram laptop z jego kolan. Uderzam szybko palcami w klawiaturę, wykonując coś, co on powinien zrobić, zanim bez pomyślenia zgarnął mnie z ulicy.
– Co robisz?
– Hokus-pokus. – Demonstracyjnie wciskam enter. – Działa. Istnieje coś takiego jak restart nadajnika albo całego urządzenia. – Oddaję Matthew komputer. – Ale rozumiem, że to niezmiernie trudne i wymaga specjalistycznej wiedzy z dziedziny programowania indyjskich rakiet kosmicznych.
– Nic się nie zmieniłeś, Bennett. Nadal pyskaty żartowniś.
A ciebie nadal boli, że potrafiłem się obronić przed twoim gnojeniem. Satysfakcjonujące, nie powiem.
– Świetnie chłopaki! – Uderzam dłońmi o uda. – To skoro mamy już wyjaśnione, będzie mi niezmiernie miło, jak wyrzucicie mnie przy stacji metra. Zawsze to parę metrów bliżej. A! Właściwie to jeszcze jedno! Macie aktualną lokalizację kukułczego jaja?
Matthew spogląda na mnie zmrużonymi oczami. Chyba nie zrozumiał.
– Mam na myśli Lannera – wyjaśniam zagadkę. – To nasze kukułcze jajeczko.
Nie odpowiada, przytakuje i tym razem robi już to, co do niego należy. Po chwili obserwuję na pulpicie obraz wyglądający na nagranie z kamery o dużej rozdzielczości. Widzę brukowany deptak, fontannę, a za ulicą fragment oszklonego budynku z zielonymi iglakami rosnącymi po obu stronach drzwi wejściowych.
– On tutaj jest? Nie kojarzę otoczenia. Co to za ulica? – pytam, próbując zlokalizować doktorka.
– Franklin Street – odpowiada Matt. – Mamy Lannera na bieżąco, Patrick rejestruje jego kroki. Co się tak przypatrujesz? Czegoś nie widzisz? – pyta, gdy mrużę oczy, próbując skupić wzrok na kilku osobach siedzących przy stoliku zaraz za przeszkloną ścianą restauracji. – O, właśnie, z tego, co pamiętam, nosiłeś okulary. Już tego nie robisz? Dziwki nie lecą na gangsterów w okularkach? Wyglądają na zbyt inteligentnych?
Wnętrze wypełniają śmiechy. Ignorując wcześniejsze idiotyczne pytanie, zakreślam palcem wskazującym kółko na pulpicie w interesującym mnie punkcie.
– Możesz tu przybliżyć?
– A mogę! – odpowiada ochoczo i ekran wypełnia się obrazem, który przyprawia mnie o dreszcze zbiegające po kręgosłupie na same pośladki.
– Kurwa, po prostu nie wierzę… – mamroczę, opuszczając powieki. – To się nie dzieje.
– Coś się tak załamał? – pyta Matthew, gdy ponownie unoszę spojrzenie na trójkę ludzi siedzącą przy stoliku. – Ten łysawy w okularach to Lanner, ale tożsamości czarnowłosego elegancika w marynarce i kobietki nie znam.
Żołądek ściska mi się do rozmiarów ziarnka piasku.
_To chore, po prostu chore._
– Facet nazywa się Frederico Salvani. To druga głowa hydry Russo, a przynajmniej oficjalnie się tak o nim mówi, jako o underbossie. Nie widuję go zbyt często, więc na obecną chwilę niewiele o człowieku wiem. Może tyle, że jest nielubiany przez niektórych capo i ma w posiadaniu największy w Bostonie port z jachtami. No i jest jeszcze coś… Córka Russo blednie z przerażenia, gdy go widzi. To ostatnie jest interesujące, prawda?
– Średnio. A kobieta przy stoliku? Kojarzysz?
Odwracam wzrok od Matta i spoglądam przez szybę na miasto. Sięgam do wewnętrznej kieszeni kurtki po papierosy. Odpalam jednego zapalniczką, cudem teraz działającą, i z ciężkim oddechem wydmuchuję dym przez szparę. Chciałbym się teraz ulotnić tak szybko jak on i nie przeżywać dramatu, który aktualnie odgrywa się na deskach teatru nazwanego moim imieniem.
– To Scarlett, moja była żona.
Zasuwam kurtkę i naciągam kaptur na głowę. Nie ma mnie. Znikam jak pod magiczną peleryną.
Co ona, u licha, robi na spotkaniu z Salvanim? Mam nadzieję, że bogaty mężuś po prostu kupuje dla niej wspaniały jacht. Mam taką, kurwa, nadzieję.
– No cóż, Bennett, niewdzięczna robota. Chyba nawet będę ci współczuł, gdy może się okaże, że będziesz musiał wsadzić byłą do pierdla. Też jestem po rozwodzie, ale takiego świństwa to chyba nie miałbym sumienia zrobić. – Mlaska i rzuca mi na kolana zaklejoną kopertę. – Masz tu podsłuchy i lokalizatory, o które prosiłeś.
Zgarniam pakunek i unoszę wnerwione spojrzenie na Matta, po czym mało delikatnie ciskam kopertą na kokpit chevroleta.
– Gdzie mam sobie to teraz wsadzić? Między pośladki? – pytam wściekle. – Wrzuć mi to do skrytki pocztowej. – Klepię kierowcę w bark. – Zatrzymaj auto w zatoczce, wysiadam.
Brudny śnieg skrzypi pod martensami, a w nozdrza uderza smród spalin przejeżdżającej śmieciarki, który miesza się z piekącą przełyk żółcią.
Scarlett, oddałbym teraz wszystko, by ostrzec cię przed ludźmi z otoczenia twojego męża. Jesteś na wyciągnięcie ręki, a jednak tak cholernie daleko. Zawiodłem. Kolejny raz, bo pięć lat temu miałaś rację, że może za szybko się poddałem. Przegrałem. Gdybym zdobył się wtedy na jeszcze jedną próbę leczenia, na co tak mocno naciskałaś, a nie uniósł gorzką urazą do całego świata, nie pogubilibyśmy ścieżek, którymi potrafiliśmy do siebie wracać. Dzisiejsza scena nie miałaby racji bytu. Nie umierałbym teraz z obawy o twój uśmiech i bezpieczeństwo. To wszystko moja pieprzona wina. Dziękuję, Tony, że tak boleśnie odkrywasz przede mną karty moich błędów.