Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Too Far - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
12 lutego 2025
E-book: EPUB, MOBI
37,90 zł
Audiobook
44,90 zł
37,90
3790 pkt
punktów Virtualo

Too Far - ebook

Nowy tytuł od bestsellerowej autorki sagi „Crossfire”

Pełna zwrotów akcji opowieść o trzech kobietach próbujących zdobyć to, co dla nich najważniejsze – miłość, władzę i zemstę...

Przez wiele lat Lily Black uważano za zmarłą. Teraz dziewczyna wraca i wpada prosto w silne ramiona swojego kochającego męża, Kane'a. Miejsce jej dotychczasowego pobytu pozostaje owiane tajemnicą, ale grzechy jej przeszłości nie dają jej spokoju.

Aliyah, matka Kane'a, nigdy nie wierzyła, że Lily jest tym, za kogo się podaje, i zrobi co w jej mocy, aby to udowodnić.

Na domiar złego Amy, szwagierka Kane'a, która zawsze była tylko pionkiem w rozgrywkach rodziny, teraz jednak postanowiła, że to jej w udziale przypadnie największe trofeum…

Trzy kobiety, trzy różne pragnienia.

Czy może jest coś, co je łączy?

Bestsellerowa autorka Sylvia Day powraca w zmysłowej opowieści o miłości, chciwości i ambicji.

Wybrane opinie zachwyconych czytelniczek na Goodreads:

Jest tutaj ogrom napięcia i tajemnic, dzięki czemu ta historia wciąga niesamowicie.

[pięć gwiazdek

Sylvia Day pięknym językiem napisała arcydzieło pełne sekretów, zmysłowości i dreszczyku emocji.

pięć gwiazdek

Jedna z najlepszych książek, jakie czytałam w tym roku!

pięć gwiazdek

 

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68350-66-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

1

Lily

Zabi­łam wszyst­kich i wszystko, na czym mi kie­dy­kol­wiek zale­żało, aby chro­nić moją obse­sję na twoim punk­cie, Kane. Mimo to patrze­nie, jak wycho­dzisz – nawet w zwy­kły dzień pracy, taki jak dzi­siaj – jest trud­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek.

Wahasz się. Tak jak­byś czy­tał mi w myślach i czuł to, co ja.

– Nie chcę cię zosta­wiać – mówisz, kiedy docho­dzimy do drzwi.

Twoja torba czeka na ele­ganc­kiej kon­soli z afry­kań­skiego drewna w małym holu wej­ścio­wym. Dwaj ochro­nia­rze stoją na straży w przed­sionku windy po dru­giej stro­nie podwój­nych drzwi. Wziąw­szy pod uwagę poziom bez­pie­czeń­stwa, byłoby pra­wie nie­moż­liwe, aby intruz dotarł do apar­ta­mentu.

Znam prawdę – nie tyle zabra­niasz innym wejść, co zamy­kasz mnie w środku.

– Czy nie mówi się, że roz­łąka spra­wia, że kochamy moc­niej? – Uśmie­cham się, mimo że zachłan­ność na cie­bie ści­ska mnie za gar­dło.

– Mia­łem już dosyć roz­łąki – oznaj­miasz, a mię­śnie szczęki masz napięte. W two­ich ciem­nych oczach widać błysk gniewu, a wście­kłość jest nie­mal nama­cal­nym żarem. Blo­ku­jesz ją przez więk­szość czasu, ale wiem, że tam jest. Nato­miast nie wiem, czy to nasza roz­łąka cię roz­wście­cza, czy mój powrót.

Żyli­śmy z dala od sie­bie przez kilka lat, czyli dłu­żej niż byli­śmy razem, i może ni­gdy mi tego nie wyba­czysz. Ale tym, za co powi­nie­neś mnie nie­na­wi­dzić, jest przede wszyst­kim spo­tka­nie mnie.

Moje pra­gnie­nie cie­bie było zbyt silne, a jestem samo­lubną kobietą.

– Gdy­bym kochał cię bar­dziej, _Seta­reh_ – szep­czesz, gorą­cym spoj­rze­niem wpa­tru­jąc się w moją twarz – udu­si­ła­byś się.

Nie sądzę, żebyś wie­dział, jak bar­dzo praw­dziwe jest to stwier­dze­nie. Twój zapał i ambi­cja, cha­ry­zma i inte­li­gen­cja… Pło­niesz. Ten wewnętrzny ogień przy­pa­lił moją duszę i pło­mie­nie wspól­nie pochło­nęły wszyst­kich wokół nas.

Pod­cho­dzę bli­żej i przy­wie­ram do cie­bie, obej­mu­jąc ramio­nami twoją szczu­płą talię. Ciało masz twarde i cie­płe. Zawsze byłeś ogniem dla mojego lodu i roz­ta­pia­łam się w tobie, moje deli­katne kształty dopa­so­wy­wały się do two­ich sztyw­nych płasz­czyzn. Z głę­bo­kim wes­tchnie­niem obej­mu­jesz mnie, pochy­la­jąc się opie­kuń­czo. Jestem bez­pieczna w two­ich ramio­nach. Ale ty w moich ni­gdy nie byłeś bez­pieczny.

– Będę tu na cie­bie cze­kać – obie­cuję, bo wiem, że musisz to usły­szeć. Jesteś na tyle mądry, żeby nie wie­rzyć we wszystko, co mówię, jeśli w ogóle wie­rzysz w cokol­wiek. Mimo to wiesz, że kocham cię nie­przy­tom­nie. Tylko to nas łączy i tylko tego naprawdę potrze­bu­jemy.

W odle­głym zakątku umy­słu wyobra­żam sobie inną scenę. Sto­imy przy drzwiach wej­ścio­wych, aby ruszyć szybko w różne miej­sca, zaczy­na­jąc dzień. Nasze usta spo­ty­kają się w pośpie­chu, rado­śnie roze­śmiane, bo świat należy do nas i nie mamy się czego bać. Jeste­śmy sza­leń­czo zako­chani, bez żad­nego z tych nie­po­ko­jów. Nie ma obawy, że to roz­sta­nie będzie osta­teczne.

Przy­ci­skasz wargi do czubka mojej głowy.

– Mam nadzieję, że pla­nu­jesz nasz mie­siąc mio­dowy. Gdy tylko ECRA+ wystar­tuje, ucie­kamy stąd.

– Co powiesz na śnieg? – pro­po­nuję. – Kopy śniegu. Odle­gła chata, w pro­mie­niu wielu kilo­me­trów nie ma nic. Doje­chać i wyje­chać można tylko płu­giem śnież­nym. Ogromny komi­nek, a przed nim sterta futer. I paru­jąca wanna z hydro­ma­sa­żem na tara­sie.

– Dosko­nale. – Odsu­wasz się i cału­jesz mnie w koniu­szek nosa. – Będę cię ogrze­wał.

Nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści. Pra­gniesz mnie pra­wie tak samo inten­syw­nie jak ja cie­bie.

Odchy­lam głowę do tyłu i przy­glą­dam się two­jej twa­rzy. To boskie, jaki jesteś wspa­niały. Kwa­dra­towa szczęka, wąski grzbiet nosa i kości policz­kowe tak wyso­kie, że widać pod nimi zagłę­bie­nia. To twarz, która spra­wia, że anioły śpie­wają, o ustach tak peł­nych i zmy­sło­wych, że kuszą kobietę do grze­chu. I te oczy, pra­wie czarne, z rzę­sami tak gęstymi, że można by nazwać cię ład­nym, gdy­byś nie był tak bar­dzo męski.

Chcia­ła­bym, żeby to były tylko twój wygląd i wyraźna męskość, które przy­cią­gnęły mnie do cie­bie. Pło­mień pożą­da­nia sza­leje, a potem się wypala. Z początku wma­wia­łam sobie, że tak wła­śnie sta­nie się mię­dzy nami, ale ni­gdy w to nie wie­rzy­łam. Rozu­mia­łeś mnie od chwili, gdy się pozna­li­śmy. Twoje prze­ni­kliwe, żar­liwe spoj­rze­nie prze­biło się przez war­stwy toż­sa­mo­ści i zaj­rzało w głąb mojej duszy. A tam, gdzie inni zna­leź­liby strach, ty zna­la­złeś miłość.

Opusz­cza­jąc głowę, skła­dasz na moich ustach głę­boki, zmy­słowy poca­łu­nek. Jest w nim namięt­ność i wście­kłość, pożą­da­nie i tęsk­nota. Kocha­li­śmy się o wscho­dzie słońca i wciąż czuję odcisk two­ich dłoni i ust na swo­jej skó­rze, ale twój poca­łu­nek wyraża taki głód, że wiem, że nie jesteś zaspo­ko­jony.

Czy to poczu­cie poży­czo­nego czasu kie­dy­kol­wiek minie?

Bra­kuje ci tchu, kiedy odsu­wasz się i przy­ci­skasz czoło do mojego.

– To jest tor­tura.

Odpy­chasz mnie gwał­tow­nie i chwy­tasz torbę, szarp­nię­ciem otwie­ra­jąc drzwi, jak­byś wie­dział, że jeśli teraz nie wyj­dziesz, już tego nie zro­bisz. Zamek pra­wie się zatrza­skuje, kiedy znów je otwie­rasz i znaj­du­jesz mnie w tym samym miej­scu, w któ­rym mnie zosta­wi­łeś.

– Kocham cię.

Uno­szę kąciki ust i przy­kry­wam dło­nią bolące serce.

– Wiem.

W ciszy po twoim odej­ściu wypusz­czam powie­trze z płuc i ramiona mi opa­dają. Przy­zwy­cza­ili­śmy się do bycia samemu, ale teraz… wypeł­nia mnie smu­tek.

W apar­ta­men­cie przez chwilę panują cisza i spo­kój. Wydaje się, jakby leżał uśpiony, gdy cię nie ma, odpo­czy­wa­jąc, dopóki nie wró­cisz ze swoją nie­kon­tro­lo­waną emo­cjo­nal­no­ścią i ener­gią. Płytki pod moimi bosymi sto­pami są cie­płe, ogrze­wane pod­czer­wie­nią, ale wyobra­żam sobie, że zatrzy­mują twoje cie­pło jak kamień w słońcu.

Jestem osa­mot­niona w swoim smutku, z krwią na rękach.

Wie­żo­wiec, w któ­rym miesz­kamy, koły­sze się na wie­trze z żałob­nym jękiem. Ten dźwięk to zna­jomy i dziw­nie kojący lament.

Teraz, kiedy zabi­łam Valona Laskę i wyja­wi­łam ci naj­gor­sze z moich sekre­tów, chcę pozbyć się fał­szy­wej toż­sa­mo­ści, którą przy­ję­łam, by wkro­czyć w twoje życie. Lily Rebecca Yates mogłaby w końcu zna­leźć miej­sce spo­czynku na dnie Atlan­tyku. Wiesz, że nie jestem nią, tą ide­alną kobietą, która była miła, bez­in­te­re­sowna i nie miała szkie­le­tów w swo­jej sza­fie.

Ale i tak mnie chcesz.

Mimo to wszy­scy w naszym życiu są prze­ko­nani, że jesteś żonaty z Lily. Nie mogą się ni­gdy dowie­dzieć, że Lily była kłam­stwem.

Myślę więc, że wcale nie jestem sama. Kobieta, któ­rej życie i męża ukra­dłam, towa­rzy­szy mi jak cień, nawie­dza­jąc swo­jego sobo­wtóra w każ­dej minu­cie każ­dej godziny, codzien­nie.2

2

Lily

1 maja 1999

Więk­szość ludzi wie­rzy, że potra­fią roz­po­znać Śmierć, wszech­obec­nego Ponu­rego Żni­wia­rza uzbro­jo­nego w kosę. Ale ona ni­gdy nie ukry­wała w ten spo­sób swo­ich wdzię­ków. Cia­łem wodziła na poku­sze­nie, jej okry­ciem był wodo­spad lśnią­cych obsy­dia­no­wych wło­sów, a krwi­sto­czer­wony uśmiech ostrzem noża. Wie­dzia­łam to, bo była moją matką.

Przy­go­to­wy­wa­łam się na jej przy­by­cie z dro­bia­zgową dba­ło­ścią o wygląd, tak jak to we mnie wpo­iła. Obry­so­wa­łam górne powieki eyeli­ne­rem, szyb­kim, wyćwi­czo­nym ruchem nad­garstka, prze­cią­ga­jąc kre­skę w górę, by utwo­rzyć kocie oko. Był to ten sam ruch, który wyko­na­łam wcze­śniej tego dnia przed pój­ściem do szkoły, ale teraz dokład­nie oczy­ści­łam twarz i zaczę­łam od nowa. Mój maki­jaż – zbroja, jak nazy­wała go mama – musiał być świeży i per­fek­cyjny.

Kiedy byłam gotowa, zaję­łam się miesz­ka­niem. Pospiesz­nie prze­su­nę­łam w górę okien­nice. Lubiła świeże powie­trze. Ja wola­łam trzy­mać okna zamknięte, kiedy byłam sama. Bez sza­leń­czego hałasu ruchu ulicz­nego w dole na Bro­okly­nie czu­łam się bez­piecz­niej. Przy opusz­czo­nych okien­ni­cach dźwięki mia­sta zmie­niały się w stłu­miony pomruk podobny do szumu krwi w bez­piecz­nym mat­czy­nym łonie. Matka nie miesz­kała już ze mną, ale chro­niła mnie i utrzy­my­wała, a mój mały apar­ta­ment wyda­wał mi się najbez­piecz­niejszym miej­scem na świe­cie. Czę­sto przy­wo­ły­wa­łam ją pamię­cią w tej prze­strzeni tak wyraź­nie, jakby zawsze była ze mną.

Z gra­mo­fonu obok tele­wi­zora Cre­edence Cle­ar­wa­ter Revi­val śpie­wali o wyglą­da­niu przez tylne drzwi. Mama lubiła muzykę z innej epoki i uwa­żała, że tej współ­cze­snej cze­goś bra­kuje. Poza Prince’em, o któ­rym mówiła, że jest wyjąt­kowo uta­len­to­wa­nym muzy­kiem, współ­cze­śni arty­ści nie robili na niej wra­że­nia. Świeca paląca się na okry­tym sza­lem sto­liku do kawy wypeł­niała powie­trze zapa­chem wani­lii i kwia­tów wiśni. Mama lubiła prze­strze­nie, w któ­rych pach­niało ład­nie i swo­iście kobieco. Piżmo i drzewo san­da­łowe były zbyt męskie.

Nie­na­wi­dziła męż­czyzn. Nie wie­dzia­łam dla­czego. Ni­gdy o to nie pyta­łam, bo spę­dza­ły­śmy razem czas bar­dzo krótko i rzadko i nie chcia­łam psuć tych chwil nie­przy­jem­nymi spra­wami. Zasta­na­wia­łam się jed­nak nad tym. Zwłasz­cza że męż­czyźni ją kochali; zro­bi­liby dla niej wszystko. Zban­kru­to­wa­liby, roz­bili swoje rodziny i zruj­no­wali sobie życie. Czę­sto mi powta­rzała, że są z natury słabi. Nadają się tylko do schle­bia­nia i zapład­nia­nia.

Ale zawsze z jakimś była, choć nie­zbyt długo. Za każ­dym razem, gdy ją widzia­łam, miała nowego męż­czy­znę. Derek. Rey­naldo. Pierre. Jeremy. Tomas. Han. I tyle innych imion, które zapo­mnia­łam. Nie sku­pia­łam się na nich, kiedy roz­ma­wia­ły­śmy. Bar­dziej inte­re­su­jące było obser­wo­wa­nie, z jakim oży­wie­niem – lub nie – ich opi­sy­wała.

Koń­cząc maki­jaż, przyj­rza­łam się sobie kry­tycz­nym okiem. Czy moje włosy były ide­al­nie pro­ste, bez ani jed­nej fali czy nie­rów­no­ści? Czy szminka pre­cy­zyj­nie pod­kre­ślała kon­tur ust i była na nich bar­dziej roz­tarta, niż je pokry­wała?

„Jesteś taką piękną dziew­czyną”, powie­działa mi nauczy­cielka przed­mio­tów ści­słych rok temu, gdy byłam w dru­giej kla­sie liceum. „Nie musisz w ogóle nosić maki­jażu”.

Wspo­mnia­łam o tym matce, kiedy zapy­tała, jak mi idzie w szkole. Jej uśmiech zastygł w kąci­kach ust. „Chyba będę musiała poroz­ma­wiać z panią Busta­mante”, powie­działa.

Wie­dzia­łam, któ­rego dokład­nie dnia odbyło się to spo­tka­nie, cho­ciaż żadna z nich nie wspo­mi­nała o tym ani wcze­śniej, ani póź­niej. Wie­dzia­łam, bo pani Busta­mante nie zapra­szała mnie już do pracy po lek­cjach, na co cze­ka­łam z nie­cier­pli­wo­ścią, bo oszczę­dzało mi to dodat­ko­wej godziny czy dwóch spę­dzo­nych samot­nie w domu, a kiedy na mnie patrzyła, w jej oczach widać było strach.

„Jesteś przy­gnę­biona”, stwier­dziła matka, kiedy odwie­dziła mnie następ­nym razem. „Bra­kuje ci tego, że zwra­cała na cie­bie uwagę, mimo że ta uwaga osła­bi­łaby cię i łatwo pozwo­liła ufor­mo­wać na jej wyobra­że­nie tego, kim powin­naś być. Nie jeste­śmy tak słabe, Ara­celi. Wiemy, kim jeste­śmy i nikt nie może nas zmie­nić. Pozbądź się każ­dego, kto pró­buje”.

Była jedyną osobą, która kie­dy­kol­wiek nazy­wała mnie Ara­celi, imie­niem, które dla mnie wybrała. Nie zdra­dziła go nikomu innemu i nauczyła mnie, żebym tego nie robiła. Uwa­ża­łam to za dobrą zabawę. Jeśli podo­bało mi się jakieś imię, mogłam je mieć, dopóki nie zmie­ni­łam szkoły i nie przy­ję­łam nowego, które bar­dziej mi się podo­bało.

„Nic nas nie ogra­ni­cza”, powie­działa mi. „Nie jeste­śmy uwię­zione w tej samej roli na resztę życia. Jeste­śmy wolne, ty i ja. Możemy robić, co chcemy”.

Bar­dzo ją kocha­łam. Ni­gdy nie zapo­mnia­łam, jakie mia­łam szczę­ście, że byłam jej córką.

Sły­sząc, jak klucz wsuwa się do zamka, obró­ci­łam się szybko, roz­sy­pu­jąc w nie­ła­dzie swoje dłu­gie włosy. Pospiesz­nie prze­cze­sa­łam pal­cami zmierz­wione pasma, prze­stra­szona, że znaj­dzie we mnie jakąś wadę. Czu­łam eks­cy­ta­cję, nie zde­ner­wo­wa­nie. Pod­czas gdy moje kole­żanki z klasy zma­gały się z bra­kiem pew­no­ści sie­bie zwią­za­nym z obra­zem ich ciał, ja wie­dzia­łam, że cho­ciaż nie wyglą­dam dokład­nie tak jak moja matka, jestem do niej wystar­cza­jąco podobna, aby uznać mnie za piękną. Ni­gdy nie mogłaby stwo­rzyć niczego, co by takie nie było.

– Witaj, kocha­nie. – Jej głos brzmiał jak śpiew syreny.

Przez moment napa­wa­łam się jej wido­kiem. Przyj­rza­łam się butom na wyso­kich obca­sach z cien­kimi paskami na kost­kach, ele­ganc­kiej czar­nej sukience na jedno ramię, która opi­nała jej szczu­płe ciało, lśnią­cym, atra­men­to­wo­czar­nym wło­som… A potem chło­nę­łam oczami jej twarz. Jak u anioła. Tak ide­alną, dosko­nale syme­tryczną. Skóra biała jak deli­katna por­ce­lana była tłem dla ciem­nych brwi, szma­rag­do­wych oczu obra­mo­wa­nych czar­nym eyeli­ne­rem i szkar­łat­nych ust.

Pod­bie­głam do niej, rzu­ca­jąc się na nią tak, jak fale roz­bi­jają się o brzeg. Gdy mnie pochwy­ciła, roz­legł się jej melo­dyjny śmiech, a zapach róż zmie­szany z cytru­sami nasy­cił moje zmy­sły.

Bicie jej serca przy moim uchu było naj­uko­chań­szym dźwię­kiem. Wciąż rosłam, więc musia­łam się tro­chę zgar­bić, wpa­so­wu­jąc w miej­sce, które naj­bar­dziej lubi­łam. Była cie­pła i mocno mnie obej­mo­wała. Jakaś część mnie zawsze jej łak­nęła i ści­ska­łam ją kur­czowo, pró­bu­jąc wypeł­nić tę pustkę.

– Nie było mnie aż tak długo – powie­działa, a ja nie zaprze­czy­łam, cho­ciaż minęły tygo­dnie. Im byłam star­sza, tym dłuż­sze sta­wały się jej nie­obec­no­ści.

Kiedy byłam w gim­na­zjum, trwały jakiś tydzień. Gdy poszłam do liceum, wydłu­żyły się do pra­wie mie­siąca. Dzwo­niła co kilka dni, dźwię­kiem swo­jego głosu łago­dząc moją tęsk­notę. Dopil­no­wy­wała, żebym miała pie­nią­dze na zaopa­trze­nie kuchni, a co kilka mie­sięcy cho­dzi­ły­śmy na zakupy – zawsze w stylu vin­tage – dla zabawy i z koniecz­no­ści, gdy zmie­niały się pory roku, a ja mia­łam coraz dłuż­sze nogi.

„Ważne jest, aby ubie­rać się ponad­cza­sowo, a nie mod­nie”, prze­ko­ny­wała. „I lepiej nosić ubra­nia od pro­jek­tanta niż uży­wane, masowo pro­du­ko­wane szmaty”.

– _Com­ment vas-tu, chérie_? – zapy­tała, spraw­dza­jąc mnie.

W szkole mia­łam lek­cje hisz­pań­skiego, to było bar­dziej prak­tyczne. Ale w domu uczy­łam się fran­cu­skiego, a także wło­skiego, ponie­waż wie­dza o tym, co ludzie o tobie mówią, była nie­zbędna, zwłasz­cza gdy myśleli, że ich nie rozu­miesz.

– _Merve­il­leux, main­te­nant que tu es à la maison_! – Uści­snę­łam ją moc­niej, bo powie­dzia­łam prawdę – cudow­nie było znów mieć ją w domu. Ale ona się­gnęła za sie­bie, aby chwy­cić mnie za przed­ra­miona i ode­rwać moje ręce.

– Pokaż mi się.

Trudno mi było się cof­nąć, bo zawsze trudno jest zre­zy­gno­wać z tego, czego pra­gniesz bar­dziej niż cze­go­kol­wiek innego, ale dałam radę, lekko odchy­la­jąc głowę, żeby mogła mi się przyj­rzeć.

Musnęła pal­cami mój poli­czek, odgar­nia­jąc z niego luźne pasmo wło­sów, a potem prze­su­nęła nimi po linii brwi. Sta­ran­nie je wysku­by­wa­łam, utrzy­mu­jąc gęste, gdy nada­wa­łam im kształt taki jak u niej.

– Jesteś dosko­nała – mruk­nęła z dum­nym uśmie­chem. – Dziś są twoje szes­na­ste uro­dziny… Jak to się stało, że lata zle­ciały tak szybko? Kiedy wkrótce opu­ścisz to gniazdko, świat będzie kom­plet­nie zasko­czony.

Panika zatrze­po­tała w moim brzu­chu jak skrzy­dła motyla. Coraz czę­ściej mówiła, że wyru­szę w świat. Jak będę ją wtedy widy­wać?

– Czy pojadę z tobą? – zapy­ta­łam, cho­ciaż wie­dzia­łam, że nie ma tego w pla­nach.

„Zawsze jesteś ze mną”, mawiała. „Stwo­rzy­łam cię i pie­lę­gno­wa­łam w sobie, tuż pod ser­cem”.

Jej zie­lone oczy błysz­czały śmie­chem.

– Może kiedy będziesz star­sza. Jesteś jesz­cze za młoda, żeby żyć w moim świe­cie.

To, że żyjemy w róż­nych świa­tach, było jak cios nożem w serce.

Wtedy przy­po­mnia­łam sobie, jakie mam szczę­ście. Moje kole­żanki miały zwy­czajne matki; moja była nie­zwy­kła. Podo­bało mi się, że jest inna. Tań­czyła, kiedy miała na to ochotę, mówiła, co jej się podo­bało i zmu­szała świat, żeby się do niej dosto­so­wy­wał. Moi kole­dzy z klasy urzą­dzali imprezy, kiedy ich rodzice wycho­dzili na wie­czór, ale ja zacho­wy­wa­łam swoje sank­tu­arium dla sie­bie. Przy­pro­wa­dze­nie kogoś do domu byłoby jak podzie­le­nie się nią, a ja mia­łam jej tak mało.

– Pomy­śla­łam, że przy­go­tuję stir-fry! – zawo­ła­łam pod­eks­cy­to­wana. – Albo zro­bię sałatkę z tru­skaw­kami i kur­cza­kiem. Jeśli wyko­rzy­stamy tru­skawki do sałatki, na deser możemy zjeść kru­che cia­sto z brzo­skwi­niami.

– Abso­lut­nie nie. Nie będziesz goto­wać w swoje uro­dziny. Wyj­dziemy do mia­sta.

– Och… nie musimy. – I nie chcia­łam tego robić. Wola­łam, żeby­śmy były same przez te kilka godzin, które spę­dzi ze mną. Może mi opo­wie, co robiła, odkąd ją ostat­nio widzia­łam.

– Powie­dzia­łam nie, Ara­celi. – Rzu­ciła mi spoj­rze­nie, które powstrzy­mało dal­sze pro­te­sty, więc dener­wo­wa­łam się i wier­ci­łam nie­spo­koj­nie, tłu­miąc w sobie zbyt wiele emo­cji. – Goto­wa­nie dla sie­bie to dba­nie o sie­bie. Goto­wa­nie dla kogoś innego to poświę­ce­nie, a poświę­ce­nie to głu­pota.

Wes­tchnę­łam przy­gnę­biona. Wszyst­kie moje marze­nia o sie­dze­niu na podusz­kach pod­ło­go­wych i jedze­niu przy sto­liku do kawy obró­ciły się w pył. Kie­dyś jada­ły­śmy w ten spo­sób, w róż­nych miesz­ka­niach w pię­ciu innych dziel­ni­cach.

– Nie bądź taka roz­cza­ro­wana, kocha­nie. – Pochy­liła się i dotknęła nosem mojego. – To twoje uro­dziny! Szes­na­ście lat temu omal mnie nie zabi­łaś i tylko garstka ludzi mogłaby o tym opo­wie­dzieć, gdyby jesz­cze żyli, by móc o tym mówić. Musisz być obsłu­gi­wana, feto­wana i uwiel­biana, moje wspa­niałe dziecko. Musisz się przy­zwy­czaić do bycia w cen­trum uwagi i wie­dzieć, jak to wyko­rzy­stać, ponie­waż twoim prze­zna­cze­niem jest mieć wszystko. Wszystko.

Znów mnie objęła i tuliła mocno, choć zde­cy­do­wa­nie za krótko. Kiedy mnie puściła, dotknęła dło­nią mojego policzka.

– A teraz idź i włóż tego ślicz­nego Diora, któ­rego zna­la­zły­śmy.

Pospie­szy­łam, żeby zro­bić to, o co pro­siła, bo nie chcia­łam być z dala od niej zbyt długo. Nie mogłam pozbyć się stra­chu, że w każ­dej chwili zosta­nie wezwana i odej­dzie.

Kiedy wybie­głam z gar­de­roby z butami w ręce, zoba­czy­łam, jak zamyka na klucz szu­fladę niskiego sto­lika bocz­nego, który zna­la­zły­śmy lata wcze­śniej na wyprze­daży gara­żo­wej. Nie wie­dzia­łam, co tam trzyma, bo zawsze zabie­rała ze sobą klucz, a ja ni­gdy nie wściu­bia­łam nosa w nie swoje sprawy. Poza tym zawsze czu­łam na sobie jej wzrok. Nie wiem, czy rze­czy­wi­ście mnie obser­wo­wała, ale mia­łam takie wra­że­nie i dla­tego tak się zacho­wy­wa­łam.

Wyszły­śmy z domu na cały wie­czór i krę­ci­ły­śmy się po mie­ście. Zja­dły­śmy za dużo steku z polę­dwicy w restau­ra­cji Peter Luger i tylko przez chwilę poda­wa­łam w wąt­pli­wość – w myślach – jak za to zapła­cimy. Matka śmiała się, kiedy zdmuch­nę­łam świeczkę na dese­rze. „Teraz, kiedy jesteś star­sza, jest o wiele zabaw­niej!”, powie­działa. Dała mi w pre­zen­cie naszyj­nik, wisio­rek w kształ­cie serca wysa­dzany bry­lan­tami z ema­lio­waną lilią w środku. „Ty też kwit­niesz, Ara­celi!”. Poszły­śmy potań­czyć do baru jaz­zo­wego, w któ­rym pach­niało whi­sky i cyga­rami. Gra­ły­śmy w bilard, a mama nacią­gnęła grupę pija­nych męż­czyzn. Słońce oświe­tlało już hory­zont, kiedy wró­ci­ły­śmy do domu. Mama kazała mi iść spać i powie­działa, żebym się nie mar­twiła szkołą, bo zadzwoni, żeby mnie uspra­wie­dli­wić. „Dziś nie ma dla cie­bie żad­nych sztyw­nych obo­wiąz­ków spo­łecz­nych!”.

Była pierw­sza po połu­dniu, kiedy w końcu obu­dzi­łam się na sofie. Wraz z powro­tem świa­do­mo­ści poczu­łam przy­tła­cza­jący cię­żar osa­mot­nie­nia. Ode­szła. Wie­dzia­łam to, zanim spoj­rza­łam na swoje łóżko, w któ­rym spała, ponie­waż kie­dyś nale­żało do niej. Gorące i cięż­kie łzy spły­wały tak długo, aż włosy na moich skro­niach stały się od nich mokre.

Minęła trze­cia, gdy zauwa­ży­łam, że z zamknię­tej szu­flady sto­lika wysta­wał maleńki klucz uni­wer­salny. Długo się w niego wpa­try­wa­łam, zanim spró­bo­wa­łam go zigno­ro­wać, ale wołał mnie, gdy bra­łam prysz­nic, a potem przy­go­to­wy­wa­łam jedze­nie, które mia­łam nadzieję podać jej poprzed­niego wie­czoru. Gdy sie­dzia­łam na pod­ło­dze ze skrzy­żo­wa­nymi nogami, moje spoj­rze­nie wciąż do niego wra­cało. Matka nie była kobietą, która popeł­nia takie błędy. „Ni­gdy nie zosta­wiaj śla­dów”, powta­rzała zawsze.

Czyżby zosta­wiła go celowo? Dla­czego?

O dzie­wią­tej wie­czo­rem nie mogłam już się dłu­żej opie­rać. Kiedy powoli się nad nim pochy­li­łam, poczu­łam na sobie jej wzrok, ostry jak szty­let.

– Zadzwoń do mnie, jeśli nie chcesz, żebym tam zaj­rzała – powie­dzia­łam na głos, mając wra­że­nie, że to jakiś test. Ale tele­fon – z nume­rem, który zmie­niała co kilka mie­sięcy – nie zadzwo­nił.

Klucz prze­krę­cił się z tru­dem, jakby zamek potrze­bo­wał smaru. Resztę mebla odno­wi­ły­śmy, grun­tow­nie czysz­cząc i impre­gnu­jąc ole­jem do drewna. Gwał­tow­nie zaczerp­nę­łam powie­trza i szarp­nię­ciem otwo­rzy­łam szu­fladę.

Stara puszka po her­bat­ni­kach była wypeł­niona roz­ma­itymi spin­kami do man­kie­tów, zegar­kami i pier­ścion­kami – sygne­tami o obrącz­kach za dużych na nasze szczu­płe palce. Marsz­cząc brwi, grze­ba­łam w nich, a metal pobrzę­ki­wał nie­har­mo­nij­nie. Ni­gdy wcze­śniej nie zauwa­ży­łam, że kolek­cjo­nuje takie rze­czy. Pod­czas wszyst­kich naszych wizyt w skle­pach z uży­wa­nymi rze­czami ni­gdy nie przy­ła­pa­łam jej na prze­glą­da­niu szkla­nych gablot, a ponie­waż zawsze ją obser­wo­wa­łam, wyda­wało się nie­moż­liwe, żebym prze­ga­piła jakie­kol­wiek jej hobby.

Złoto i sre­bro były z początku chłodne, ale zro­biły się cie­płe w dotyku. Gdy dło­nie zaczęły mi się pocić, pobru­dziły błysz­czący metal. Uży­wa­jąc rąbka koszulki, wypo­le­ro­wa­łam dowody swo­jej cie­ka­wo­ści. Przez moment roz­wa­ża­łam wło­że­nie ręka­wi­czek i wypo­le­ro­wa­nie wszyst­kiego, żeby nie pozo­sta­wić żad­nych odci­sków pal­ców, które mogłyby mnie zdra­dzić.

_Ensem­ble pour toujo­urs_, Pierre – Sophia

Wpa­try­wa­łam się w inskryp­cję na obrączce, dopóki palce nie zaczęły mi drżeć tak, że nie mogłam już jej odczy­tać. _Razem na zawsze_. Obrączka ślubna. Nale­żąca do męż­czy­zny o tym samym imie­niu, co ten, z któ­rym matka się spo­ty­kała. Zbieg oko­licz­no­ści. Dziwne, ale praw­do­po­dobne.

W moich wnętrz­no­ściach utwo­rzył się węzeł i zaci­snął się jak wąż.

Tro­fea.

Wycią­gnę­łam wnio­sek aż za szybko, jak­bym potrzą­snąw­szy pudeł­kiem puz­zli, od razu uło­żyła gotowy obra­zek. Czy ukoń­cze­nie szes­na­stu lat w jakiś spo­sób wyostrzyło moje zmy­sły?

Ale ona chciała, żebym się dowie­działa, prawda? Czy przez lata nie pod­su­wała mi wska­zó­wek? Czy tak, jak ja chcia­łam, żeby mnie rozu­miała, ona rów­nież chciała być rozu­miana?

Żółć pode­szła mi do gar­dła i prze­łknę­łam ją, ale wzbie­rała tak szybko, że led­wie zdo­ła­łam się powstrzy­mać, zanim dotar­łam do łazienki. Wymio­to­wa­łam tak gwał­tow­nie, że całe ciało pokryło mi się zim­nym potem. To było nie­koń­czące się, głę­bo­kie oczysz­cza­nie.

Opa­dłam na chłodne kafelki pod­łogi i opar­łam się o ścianę łazienki, a myśli na zmianę kłę­biły mi się gło­wie i zasty­gały. Wyda­wało się, że nie potra­fię zro­zu­mieć tego, co widzę, a jed­no­cze­śnie, że zna­la­złam odpo­wiedź na od dawna zada­wane pyta­nie.

Nie wiem, jak długo tam sie­dzia­łam. Na zewnątrz było ciemno, kiedy wró­ci­łam do pokoju i sta­ran­nie zebra­łam zawar­tość puszki, odkła­da­jąc ją na miej­sce. Zamknę­łam szu­fladę na klucz, ale zosta­wi­łam go tak, jak zna­la­złam. Zapa­li­łam świecę na sto­liku i otwo­rzy­łam okna, chcąc poczuć się, jakby matka znów była ze mną w domu.

Ale to wywo­łało we mnie zbyt wielki lęk.

Zamknę­łam więc okna, zdmuch­nę­łam pło­mień świecy i usia­dłam w ciem­no­ści z kola­nami przy­cią­gnię­tymi do piersi.3

3

Witte

Obec­nie

Kro­ple desz­czu lśnią na oszklo­nych wie­żow­cach Man­hat­tanu, kiedy kładę gazetę na pozła­ca­nej tacy leżą­cej na oto­ma­nie w salo­nie głów­nego apar­ta­mentu. Ściany pokryte są posta­rza­nymi lustrza­nymi płyt­kami, które uka­zują moje odbi­cie zamglone i nakra­piane, jak w sta­rych nie­mych fil­mach. Ktoś mógłby powie­dzieć, że moja posada major­do­musa jest rów­nie archa­iczna, ale ludzie nie wie­dzą, że mój obecny zawód jest rów­nie nie­bez­pieczny, jak tajne źró­dło utrzy­ma­nia, które zosta­wi­łem wiele lat temu. Męż­czy­zna, dla któ­rego pra­cuję, ma rodzinę tak bez­względną, że są jak gniazdo węży, które wiją się, nie zwa­ża­jąc na to, czyj ogon gryzą.

Każ­dego innego dnia wyszedł­bym tą samą drogą, którą przy­sze­dłem, wypeł­niw­szy zada­nie. Dziś prze­cho­dzę przez pokój i zatrzy­muję się pod przej­rzy­stym lustrem wiszą­cym na ścia­nie, pod któ­rym stoi lustrzana kon­sola. Podob­nie jak wszystko w moim życiu, lustro nie jest tym, na co wygląda. Czarne aksa­mitne wstążki, na któ­rych wydaje się zawie­szone, są ilu­zją. Kiedy przy­ci­skam kciuk do zama­sko­wa­nego czyt­nika odci­sków pal­ców, lustro bez­sze­lest­nie prze­suwa się w górę, odsła­nia­jąc sejf.

Wewnątrz znaj­duje się impo­nu­jąca kolek­cja klej­no­tów – naszyj­niki, pier­ścionki, bran­so­letki i inne wybrane przez pana Blacka jako pre­zenty dla jego żony. Mówię o niej: pani Black. Inni nazy­wają ją Lily, ale to tylko jeden z jej licz­nych pseu­do­ni­mów.

Nie znamy jej praw­dzi­wego imie­nia, wieku ani histo­rii. Sfa­bry­ko­wała dzie­siątki toż­sa­mo­ści, które odkry­li­śmy dzięki dro­bia­zgo­wemu śledz­twu obej­mu­ją­cemu wszyst­kie lata, w któ­rych uwa­żano ją za zmarłą. Przy­znała się do auten­tycz­nej więzi tylko z dwiema oso­bami: swoją zmarłą matką Ste­pha­nie i kochan­kiem matki – Valo­nem Laską.

Lily twier­dzi, że nie zna praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści swo­jej matki – Ste­pha­nie Laska to jeden z wielu pseu­do­ni­mów – i przy­znała się do mat­ko­bój­stwa, aby uwol­nić się od wpły­wów zagra­ża­ją­cych wszyst­kim, któ­rzy są jej bli­scy. Kocha­nek, Valon Laska, był prze­stępcą poszu­ki­wa­nym przez sta­nowe i fede­ralne organy ści­ga­nia. Został zabity wczo­raj przez osobę, która bar­dzo przy­po­mina żonę mojego pra­co­dawcy.

Nie ma wąt­pli­wo­ści, że kobieta, która wpro­wa­dziła się do pen­tho­use’u – i łóżka mojego pra­co­dawcy – jest nie­bez­pieczna.

Zna­leź­li­śmy ją, kiedy prze­cho­dziła przez ulicę w śród­mie­ściu, kobietę o nie­zrów­na­nej twa­rzy Lily, która jest teraz uzna­wana za jedyną panią Black. Jak i dla­czego tak długo uwa­żano ją za zmarłą, to zagadka, którą wciąż pró­bu­jemy roz­wią­zać. Ale pan Black bez waha­nia zaak­cep­to­wał ją jako żonę, o któ­rej myśle­li­śmy, że zagi­nęła na morzu kilka lat temu. Jego zda­niem ponow­nie połą­czył się ze swoją wielką miło­ścią i jest zde­cy­do­wany sta­wić czoło każ­demu zagro­że­niu, aby utrzy­mać ją u swego boku.

Po mojej lewej stro­nie znaj­dują się lekko uchy­lone drzwi do jej gar­de­roby, która służy jako przej­ście do jej sypialni. Za moimi ple­cami takie same drzwi pro­wa­dzą do gar­de­roby i sypialni pana Blacka, ale wiem, że jest teraz z nią, w jej sypialni, spę­dziw­szy tam całą noc. Wła­śnie dla­tego, że są razem, ryzy­kuję prze­szu­ka­nie sejfu. Tak samo jak on jest nią zafa­scy­no­wany, tak i ona jest nim zauro­czona. Dosko­nale odwraca jej uwagę i muszę to wyko­rzy­stać, zanim mój pra­co­dawca wyj­dzie na cały dzień i pozwoli jej być bar­dziej świa­domą moich dzia­łań.

Wczo­raj w nocy spę­dzi­łem wiele godzin na stu­dio­wa­niu zdjęć z poli­cyj­nego moni­to­ringu, na któ­rych uchwy­cona była kobieta podej­rzana o zabi­cie Laski. Podo­bień­stwo spraw­czyni do pani Black jest nie­sa­mo­wite, przez co sub­telne róż­nice są bar­dziej widoczne. To wysoka kobieta i smu­kła jak trzcina, o figu­rze pożą­da­nej przez pro­jek­tan­tów mody, bo na tak zgrab­nych kształ­tach każdy ele­ment gar­de­roby pre­zen­tuje się jak naj­ko­rzyst­niej. Przy skó­rze bla­dej jak świa­tło księ­życa i wło­sach do ramion w kolo­rze praw­dzi­wej głę­bo­kiej czerni uroda Lily jest wyra­zi­sta i nie­do­ści­gniona.

Kobieta na zdję­ciach jest rów­nie wysoka, z wło­sami opa­da­ją­cymi do bio­der. Nie roz­po­znaję tej sukienki, a zdo­łał­bym to zro­bić, gdyby pocho­dziła z gar­de­roby damy, którą znam. Nie­które kąty twa­rzy nie cał­kiem się zga­dzają, ale nie da się zaprze­czyć, że kobiety o uro­dzie Lily są nie­zwy­kle rzad­kie. Nie­moż­liwe, aby ist­niała nie­spo­krew­niona osoba o nie­mal iden­tycz­nym wyglą­dzie.

Wodzę wzro­kiem po rzę­dach błysz­czą­cych klej­no­tów. Czuję przy­pływ adre­na­liny, gdy nie znaj­duję przed­mio­tów, któ­rych szu­kam. Odkąd pani Black się poja­wiła, zada­łem sobie milion pytań, a teraz mam ich jesz­cze wię­cej.

Śmiech Lily, gar­dłowy kon­trast z jej zaska­ku­jąco dziew­czę­cym gło­sem, dobiega moich uszu. Kucam, szu­ka­jąc cha­rak­te­ry­stycz­nego bły­sku, który mógłby zdra­dzić łań­cu­szek lub kol­czyk w gru­bym runie dywanu. Wiem, że to mało praw­do­po­dobne, ale muszę wszystko spraw­dzić. Wstaję z pustymi rękami, wsu­wam szu­flady do wnęki w ścia­nie i zamy­kam sejf.

Nie ma wąt­pli­wo­ści, tej biżu­te­rii bra­kuje.

Odwra­cam się i wycho­dzę z salonu przez główną gar­de­robę, ale przy­staję w pół kroku, gdy dźwięk ich gło­sów się przy­bliża i domy­ślam się, że weszli do pokoju tuż za mną. Posta­na­wiam zary­zy­ko­wać i zostać, uda­jąc, że pro­stuję wiszące gar­ni­tury pana Blacka, żebym mógł pod­słu­chi­wać. Bli­skość jego żony wysyła stru­mień ener­gii w prze­strzeń mię­dzy nami i jeżą mi się włosy na karku. Ma ten rodzaj dyna­mi­zmu, który wszystko prze­nika. Pamięć o niej wypeł­niła pen­tho­use, zanim jesz­cze posta­wiła w nim stopę. Kiedy tu zamiesz­kała, dom wokół niej ożył. Tak jak i sam pan Black.

– Czy na naj­bliż­sze kilka tygo­dni masz zapla­no­wane coś, co mogłoby prze­szko­dzić w zapro­sze­niu two­jej rodziny na kola­cję? – Lily ma cha­rak­te­ry­styczny głos. Wysoki, z chra­pli­wym cie­płem. Patrząc na nią, nikt by się nie spo­dzie­wał, że będzie mówić w ten spo­sób, ale gdy już prze­mówi, nie można sobie wyobra­zić, że będzie brzmiała ina­czej. Nie potra­fię wychwy­cić jej akcentu. Nie daje żad­nych wska­zó­wek, kim może być pod zna­ko­mi­tym prze­bra­niem, które nosi z taką swo­bodą.

Każda oka­zja, jaką jej stwo­rzy­łem, by wyja­wiła coś – cokol­wiek – o sobie, została zigno­ro­wana. Lily ni­gdy nie mówi o swo­jej prze­szło­ści, nawet mimo­cho­dem. W latach, kiedy uwa­żano ją za zmarłą, jej zna­jomi mówili o niej jako o kobie­cie głę­boko zain­te­re­so­wa­nej innymi oso­bami. Teraz, kiedy ją pozna­łem, wiem, że zachęca ludzi do mówie­nia o sobie, więc nie ma wiele spo­sob­no­ści, żeby robić to samo.

– Jestem do two­jej dys­po­zy­cji, _Seta­reh_. – Mój pra­co­dawca zwraca się do żony tylko tym mia­nem, które zna­czy „los” i „prze­zna­cze­nie”. To roman­tyczne, tak, i wymowne. Ponie­waż nie zna jej praw­dzi­wego imie­nia, pozwala to na prawdę mię­dzy nimi, a nie kłam­stwo. – Zawsze.

Cie­pło w gło­sie pana Blacka to coś, do czego wciąż się przy­zwy­cza­jam. Lily wró­ciła zale­d­wie kilka mie­sięcy temu, ale w naj­bar­dziej fun­da­men­talny spo­sób zawsze tu była. Moim pra­co­dawcą jest nie­zna­jomy, męż­czy­zna cał­ko­wi­cie odmie­niony przez jej powrót.

Po latach patrze­nia jak cierpi, jed­no­cze­śnie głę­boko opła­ku­jąc swoją uko­chaną żonę, cie­szę się, że w końcu jest szczę­śliwy. Chcę wie­rzyć, że miłość Lily do pana Blacka jest szczera, ale ona jest w sta­nie przy­jąć nie­zli­czone oso­bo­wo­ści i cechy, które są cał­ko­wi­cie sfin­go­wane.

Nagle roz­lega się dodat­kowy głos, co ozna­cza, że włą­czyli tele­wi­zor w salo­nie. Lokalny dostawca tele­wi­zji kablo­wej zawsze jako domyślny wybiera kanał pierw­szy, który ofe­ruje cało­do­bowe, powta­rzalne rela­cje z naj­now­szych wyda­rzeń. Potem dźwięk zostaje wyci­szony i sły­szę sze­lest gazety.

Odwa­żam się wyj­rzeć zza drzwi i widzę dosko­nały obraz życia rodzin­nego – Lily sie­dzi na sza­fi­ro­wej sofie w krwi­sto­czer­wo­nym jedwab­nym kimo­nie, a mój pra­co­dawca spo­czywa obok niej w czar­nych jedwab­nych spodniach i szla­froku. Ona ma pod­kur­czone nogi, w ręku trzyma notes i dłu­go­pis, a lśniące włosy zasła­niają jej twarz, gdy pisze. On sie­dzi bli­sko niej, czy­ta­jąc wia­do­mo­ści. Na ekra­nie tele­wi­zora nad komin­kiem Valon Laska wpa­truje się w widzów z jed­nego ze swo­ich licz­nych zdjęć poli­cyj­nych.

Nie mogę się ruszyć, tak jestem wstrzą­śnięty wido­kiem tych trojga razem. Na próżno cze­kam, aż Lily pod­nie­sie wzrok i zoba­czy męż­czy­znę, o któ­rym mówiła, że nie był jej ojcem, ale dbał o jej dobro. Twier­dziła, że zabiłby jej męża, bo tego wła­śnie chcia­łaby od niego jej matka.

– _Seta­reh_… – Pan Black powoli odwraca głowę, aby na nią spoj­rzeć, jakby trudno mu było prze­ry­wać czy­ta­nie. To pierw­sza oznaka fał­szu, bo nie ma niczego, na co wolałby patrzeć bar­dziej niż na swoją żonę.

Podaje jej gazetę i ciężko wzdy­cha. Nie widzę jego twa­rzy, ale u niej widać głę­bo­kie zanie­po­ko­je­nie. Bie­rze gazetę, ale nie spusz­cza z niego wzroku.

– O co cho­dzi?

– Laska – odpo­wiada szorstko. – Wczo­raj został zamor­do­wany.

Lily wyraź­nie sztyw­nieje. Ide­al­nie wygięte łuki brwi uno­szą się, gdy zaczyna szybko czy­tać, prze­ska­ku­jąc wzro­kiem po sło­wach. Jego ręka obej­muje jej ramię i przy­ciąga ją do sie­bie. To gest pocie­sze­nia z powodu śmierci czło­wieka, który miał go zabić, tak jak zabił tylu innych.

– Powie­dzia­ła­bym, że ktoś wyświad­czył światu przy­sługę – mówi w końcu drżą­cym gło­sem.

W tych sło­wach nie ma emo­cji, ale papier gazety sze­le­ści w jej drżą­cych pal­cach.

Pan Black opiera głowę o jej głowę i rzuca roz­ło­żoną gazetę z powro­tem na oto­manę.

– Rozu­miem, że twoje uczu­cia są skom­pli­ko­wane.

– Nie są skom­pli­ko­wane. – Zerka na tele­wi­zor, ale repor­ter prze­szedł już do kolej­nej sprawy, więc nie zoba­czyła poprzed­niej wia­do­mo­ści. – To ulga. Jesteś bez­pieczny.

– Ty też i tylko to się liczy.

Cofam się i cze­kam chwilę, cie­kawy, czy powie jej to, co wie. Kiedy ich roz­mowa wraca do pla­nów kola­cji, wycho­dzę po cichu, a mój pogląd znów się zmie­nia.

Pan Black już wczo­raj wie­dział, co się wyda­rzyło – sam mu o tym powie­działem. I poin­for­mo­wał żonę o mor­der­stwie w ten spo­sób, za pośred­nic­twem gazety, z uda­wa­nym zasko­cze­niem…?

Prasa wie bar­dzo nie­wiele z tego, co mnie jest wia­dome o zabój­stwie Valona Laski. Zwłasz­cza że kobieta odpo­wie­dzialna za jego zadźga­nie została sfo­to­gra­fo­wana, a dzia­ła­jący pod przy­krywką poli­cjanci, któ­rzy go obser­wo­wali, byli naocz­nymi świad­kami jej obec­no­ści w miej­scu zbrodni. Zbu­do­wa­łem sieć osób, które mogą mi pomóc w pra­wie każ­dym zada­niu w służ­bie wielu pra­co­daw­ców i z róż­nych powo­dów. Pan Black wie dużo z tego, co ja wiem o tym mor­der­stwie, ale nie podzie­lił się z żoną szcze­gó­łami.

Co przed nią ukrywa? Że kobieta, która zabiła Laskę, jest do niej bar­dzo podobna? Albo że jego źró­dła i wie­dza są obszerne?

Jest głę­boko zako­chany w żonie, ale czyżby jej nie ufał? A może pró­buje ją chro­nić?

Nie­zwy­kła uroda Lily jest naj­mniej zabój­czą z jej broni.

Robiąc powolny, kon­tro­lo­wany wydech, zauwa­żam, jak bar­dzo jestem zdu­miony zacho­wa­niem pana Blacka. Gdy­bym nie wie­dział, że jest ina­czej, uwie­rzył­bym, że dopiero teraz dowie­dział się o zabój­stwie Laski.

Sie­dzą tam razem, mąż i żona. Namiętni kochan­ko­wie i brat­nie dusze, któ­rych łączy wszystko oprócz szcze­ro­ści.

Nagle doznaję olśnie­nia. Nie doce­ni­łem męż­czy­zny, któ­rego uczy­łem, jak pra­wi­dłowo sie­dzieć i jeść, jak się dobrze ubie­rać i jak postę­po­wać z auto­ry­te­tem i roz­ma­chem. Jego ojczy­mowi bra­ko­wało taktu i doj­rza­ło­ści, aby wycho­wać dziecko innego męż­czy­zny. A matka skre­śliła go, woląc się sku­pić na wycho­wy­wa­niu jego przy­rod­niego rodzeń­stwa.

Tylko że Kane Black odniósłby suk­ces ze mną lub beze mnie. Nie przy­pi­szę sobie zasług za jego inte­li­gen­cję, ambi­cję czy natu­ralny magne­tyzm. Wie­dział, że potrze­buje men­tora, wyszu­kał go i dla­tego jest bez­po­śred­nio odpo­wie­dzialny za czło­wieka, w któ­rego się ukształ­to­wał.

Gdzieś po dro­dze jed­nak nasz zawo­dowy dystans się skró­cił i w końcu cał­ko­wi­cie znik­nął. Jest naj­bliż­szy synowi, jakiego kie­dy­kol­wiek będę miał, i to spra­wiło, że stał się mar­twym polem widze­nia. Ale teraz to dostrze­gam.

Jest rów­nie nie­bez­pieczny jak jego żona.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij