- promocja
- W empik go
Top dogg - ebook
Top dogg - ebook
Tajemnicza grupa wpływowych mężczyzn przez dziesięciolecia wykorzystywała seksualnie nastolatki, brutalnie uciszając każdego, kto tylko spróbował ją zdemaskować.
W trzeciej części cyklu o osobliwych partnerach, eksgangsterze Teddym i adwokatce Emelie, sprawa siatki powraca i zyskuje na aktualności. Utworzona przez policję specjalna jednostka ma za zadanie odkryć, kto należał do szajki, ale śledztwo tkwi w martwym punkcie. Do tego jedyna z wykorzystywanych kobiet, która zgodziła się zeznawać, zostaje zamordowana. Zdesperowana Emelie zwraca się o pomoc do swojego byłego partnera i kochanka. Ktoś jednak próbuje zmylić ich trop, sięgając po ekstremalne środki.
Nikola, siostrzeniec Teddy’ego, postanawia nie popełniać przestępczych błędów wuja. Ale gdy w porachunkach gangsterskich ginie jego najlepszy przyjaciel, chęć zemsty zwycięża nad praworządnością. Życie na krawędzi prowadzi też studentka Roksana, marząca o tym, by zostać zauważona, bawić się w najlepszych klubach i liczyć w towarzystwie nadającym ton… Ściga ją jednak samozwańczy król koksu. Żeby wyjść z tego starcia zwycięsko, Roksana musi zrobić coś jeszcze bardziej szalonego.
Top Dogg jest mocnym zakończeniem historii znanej z dwóch poprzednich powieści Lapidusa – VIP Room i Sztokholm Delete, cieszących się w Szwecji dużą popularnością.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66140-95-0 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Adan przystawił drabinę z boku budynku i popatrzył na balkon. Nystadsgatan, mieszkanie na pierwszym piętrze – nie powinien mieć większych problemów z tym, żeby rozłożyć drabinę, oprzeć ją o poręcz i wejść na górę. Mimo wszystko: fuck – zdawało mu się, że zaraz się zesra ze strachu. Dosłownie. Niemal widział się już oczami wyobraźni na samej górze cholernej drabiny, z brązową plamą na spodniach.
Właściwie skończył już z takimi rzeczami. Stuknęło mu dziewiętnaście lat i zrobił się za stary na podobne akcje; czymś takim zajmował się pod koniec gimnazjum. W dodatku teraz było to poniżej jego godności. Ale jakie miał wyjście? Skoro Surri kazał, Adan musiał się podporządkować.
Znali się od przedszkola, wychowywali na jednym podwórku, grali w jednej drużynie – ich ojcowie mieszkali nawet po sąsiedzku w dawnej ojczyźnie. „W Bakool nie zwracaliśmy na siebie uwagi, nie przejmowaliśmy się sobą bardziej, niż to było konieczne” – powtarzał ojciec Adana. „Ale tu wszystkim się wydaje, że jesteśmy jak rodzina, jakbyśmy byli jedną osobą”.
Ojciec miał rację i zarazem się mylił: Surri był bratem Adana. Mimo to zachowywał się jak świnia.
Przez rękawice robocze poczuł zimno poręczy balkonowej. Rękawice – ten nawyk pozostał mu jeszcze z dawnych czasów. Jego odciski palców na bank znajdowały się w starych rejestrach. Przymierzył się, miał przeskoczyć na drugą stronę, a to spory ciężar: ważył ze sto dziesięć kilo. Śrubokręt w jego ręce wydawał się jednak lekki, a uchwyt pasował idealnie, jakby palce tylko czekały, by po niego sięgnąć, chociaż od pewnego czasu Adan prowadził zwyczajne życie – rozwoził przesyłki dla szefa swojego ojca, a wieczorami wcinał popcorn i oglądał z dziewczyną Luke’a Cage’a i Faudę. Ale dwa tygodnie temu zapytano go, czy nie chciałby zarobić trochę kasy ekstra. Nic nielegalnego, jednodniowa fucha w imię dawnej przyjaźni. Musiałby być głupi, żeby powiedzieć „nie”.
Wszystko przez te niemieckie pizdy. Surri poprosił go, żeby pojechał do Hamburga i odebrał beemkę z najnowszej, siódmej serii. Czysty zysk: model 730d dało się tam kupić poniżej stu tysięcy euro, a tutaj – po przeliczeniu na korony – łatwo można było go sprzedać za półtorej bańki. Jeden haczyk: rocznie nie należało rejestrować zbyt wielu samochodów, bo wtedy uaktywniał się urząd skarbowy. Żeby tego uniknąć, do gry wszedł Adan.
Pojechał pociągiem do duńskiego Rødby, za bilet w jedną stronę zapłacił pięćset dziewięćdziesiąt cztery korony, całą drogę siedział i słuchał Spotify przez nowe słuchawki Beats, mocno trzymał nerkę, którą dostał od Surriego, i wyglądał przez okno. Milion koron wymienione na euro ważyło tyle co nic. Nigdy nie siedział tak długo w pociągu, ale okazało się to całkiem spoko. Obserwowanie przyrody za oknem nie nudziło go ani trochę. Krajobraz na zewnątrz przemykał ze świstem: zmrożone pola, lasy świerkowe i małe wioski, w których – jak się zdawało – ludzie zbierali pordzewiałe wraki samochodów i stare opony. Zastanawiał się, z czego oni tam żyli.
Żadnych trudności nie przysporzyło mu znalezienie salonu, podpisanie dokumentów kupna i dojście do porozumienia ze sprzedawcą, który nawet mówił trochę po arabsku – nie był to język Adana, ale umiał w nim powiedzieć kilka grzecznościowych frazesów. Co za zajebiste uczucie usiąść na czarnym skórzanym fotelu, odpalić silnik i ruszyć na prom płynący z powrotem do Szwecji. Codziennie prowadził przeróżne pikapy, ale jeszcze nigdy nie jechał bmw. To auto nie tylko wyglądało jak klasa sama w sobie – jakość dawało się zauważyć w najmniejszych detalach. Zapach skóry i to uczucie, gdy palce przejeżdżały po tablicy rozdzielczej, ciężar drzwi, stłumiony trzask dający poczucie bezpieczeństwa, kiedy się zamykały. Pomyślał o Surrim, który robił wszystko ze stylem, nawet bluzy nosił zacnych francuskich designerskich marek. Pewnego dnia może Adana też będzie stać na taki wóz. Teraz jednak zamierzał jechać cały wieczór i całą noc, by jak najszybciej dostarczyć beemkę; nie chciał się zatrzymywać po drodze w żadnym motelu.
Usłyszał to dopiero na autostradzie przed Jönköping: stłumione skrobanie, które absolutnie nie wróżyło dobrze. Po trzech kilometrach zatrzymał samochód. Wysiadł, obejrzał wóz ze wszystkich stron, ale nic nie znalazł. Skrobanie powróciło, gdy tylko odpalił silnik. Przejechał kilkadziesiąt kilometrów i zapaliła się kontrolka. Problem z hamulcami. Co to miało znaczyć? Ożeż kurwa – nie wiedział nawet, czy może jechać dalej. Zwolnił, za nim utworzył się korek, jechał siedemdziesiątką na drodze z ograniczeniem do stu dwudziestu. Skrzypienie w samochodzie brzmiało potwornie. Po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach skręcił na stację benzynową i uprzejmie poprosił pracującego tam gostka, żeby wyszedł i zerknął na jego auto. Koleś, który miał cholernie dużo pryszczy i zdawał się pięć lat młodszy od Adana, od razu się pochylił i poświecił latarką na felgi.
– Moim zdaniem wygląda to tak, jakby nie miał pan już tarcz hamulcowych – zawyrokował. – Lepiej nie jechać tym samochodem ani centymetra dalej. Szkoda, bo to ekstrafura tak poza tym.
To był koniec dobrego. Adan musiał opłacić lawetę, która ściągnęła samochód do najbliższego warsztatu. Naprawa trwała pięć tygodni i kosztowała czterdzieści patyków. Do tego powiedzieli mu, że auto mogło być powypadkowe. Adan zadzwonił do niemieckiego sprzedawcy i się na niego wydarł, ale typ udawał, że nie rozumie nawet po angielsku. Koniec końców Surri zlecił wycenę cholernego wozu: nie dostanie za niego nawet sześciuset tysięcy.
– Jak mogłeś być tak cholernie głupi i nie sprawdzić samochodu przed zakupem?
Zamek w drzwiach balkonowych kliknął i puścił. Adan je podważył. Surri wyrażał się jasno:
– Psy zaaresztowały naszego człowieka, wynajmował to mieszkanie, ale nic w nim nie znaleźli. Jeśli dostaniesz się do środka i odszukasz to, co należy do mnie, skreślę ci połowę długu. Wiesz chyba, ile jestem w plecy na tym samochodzie.
Adan się wiercił.
– Ktoś teraz mieszka w tej chacie?
– Możesz to olać. Jutro wieczorem nikogo tam nie będzie.
Adan przypomniał sobie, jak w dzieciństwie bawili się na podwórku. Surri zleciał z drabinki, spadł na ziemię jak mała rękawiczka i rozbił sobie kolano. Krew polała się strumieniami, a w nodze utknął żwir. Kolega nie przestawał płakać.
– Pomogę ci. Chodź, pójdziemy do mnie, tata chyba jest w domu – powiedział Adan najłagodniejszym głosem, na jaki mógł się zdobyć.
Mieli po sześć lat i wiedział, że jego tata będzie umiał opatrzyć kolano Surriego. I tak rzeczywiście się stało – tata oczyścił ranę i nakleił na nią największy plaster, jaki kiedykolwiek widzieli. Kiedy później pili kakao O’boy, jedli herbatniki Marie i oglądali Toy Story na DVD, Surri powiedział:
– Twój tata jest fajniejszy od mojego, bo umie się zająć małymi wojownikami.
Mieszkanie składało się z trzech pokoi z kuchnią. Adan zapalił lampę w pomieszczeniu, które pewnie służyło za salon: obita zieloną tkaniną sofa, stolik kawowy ze szklanym blatem i regał, a także coś przypominającego rzutnik. Łóżka w obu sypialniach były wąskie i nieposłane. Ktoś tutaj mieszkał – skąd bowiem wzięłyby się aktualne gazety na stoliku i T-shirt na jednym z krzeseł?
Zarazem prawie nie było mebli, może ktoś tylko tu nocował od czasu do czasu. Podniósł w kuchni kosz na śmieci i zajrzał do pustego opakowania po mleku. W nos uderzył go zapach, który zdecydowanie czuł już wcześniej: zgaszone jointy.
Przeszukał szafki w kuchni i lodówkę. Ten lub ci, którzy tutaj mieszkali, mieli stosy paczek chipsów i masę kubeczków śmietany, ale żadnego normalnego jedzenia. Zajrzał do piekarnika i do zmywarki, położył się na podłodze i poświecił latarką pod zlewem i za lodówką. Leżał tam tylko kurz.
Ludzie bywali czasem pomysłowi. Mimo to nic nie znalazł. Przerzucił poduszki na sofie, obmacał poszewki i materace na łóżkach. Na podłodze w jednej z sypialni stała torba. Pogrzebał w niej – mignęło mu jeszcze kilka T-shirtów, cztery pary majtek i skarpetki. Stanął na stoliku kawowym i poświecił do przewodów wentylacyjnych w ścianie. Nic.
Nic nie znalazł.
Znowu w salonie. Na czworakach zajrzał pod kanapę, poświecił za regałem.
Ten, kto wynajmował to mieszkanie, musiał wydymać Surriego – bo nie było tu, kurna, nic albo, rzecz jasna, psy to znalazły. Właściwie to nie problem Adana. Chociaż Surri na pewno tak na to nie spojrzy.
Wtem coś usłyszał. Jakiś dźwięk z przedpokoju.
Nie, hałas dochodził z klatki schodowej. Jego uszu dobiegły czyjeś głosy.
Zanim zdążył pomyśleć, zachrzęściło w zamku. No, KURWA – ktoś właśnie wchodził do środka. Adan wyłączył lampę w salonie.
Słyszał dwie osoby rozmawiające w przedpokoju. Głos dziewczyny i jakiegoś typka. Może powinien po prostu wyjść i ich skatować, kimkolwiek byli. Ale jednak nie – różnił się od Surriego. Nie był zawodnikiem tego kalibru.
Skulił się za sofą.
Głosy stały się wyraźniejsze. Dziewczyna gadała o jakiejś Billie. Chłopak mamrotał coś o imprezie. „Zaraz będzie bibka”.
Adan leżał bez ruchu, starał się nie wydawać żadnego dźwięku i zachować spokój. Szkoda, że nie pojechał z powrotem do Hamburga i nie udusił tego sprzedawcy bmw gołymi rękami – to wszystko jego wina.
Później usłyszał, jak zamykają się drzwi – sądząc po odległości, do toalety. Może to była jego szansa. Teraz słyszał już tylko głos dziewczyny, nuciła jakąś piosenkę. Chłopak zapewne siedział w kiblu. Zdawało się, że dziewczyna weszła do salonu. Później zapadła cisza. Adan wstrzymał nawet oddech, cały zamienił się w słuch. Skradające się kroki. Sapnięcie. Później znowu kroki oddalające się do jednej z sypialni.
Teraz.
Podniósł się: pusto. Zrobił dwa długie susy do drzwi balkonowych. Nie myślał już, nie zastanawiał się. Po prostu działał. Otworzył drzwi. Nie oglądał się za siebie. Wypadł na balkon. Zamknął za sobą drzwi. Wciągnął w płuca świeże powietrze.
Przeskoczył przez balustradę.
Rzucił się w dół.
Nie, spadł.
Jak Surri z drabinki.
W ciemności na zewnątrz czuł się pewnie, ale trząsł się z zimna. Rękawiczki robocze były cienkie jak papier.
Oparł się o drzewo. Starał się nie obciążać prawej stopy. Coś sobie zrobił przy upadku – może złamał tę cholerną nogę. Mimo wszystko nie chciał zrejterować. Drabina leżała przed nim na ziemi: ciągnął ją za sobą, gdy kulejąc, odchodził po śniegu. Surri się wścieknie, kiedy usłyszy, że Adan nic nie znalazł. Zresztą to przecież człowiek Surriego musiał go wykiwać. Adan naprawdę porządnie szukał.
Stał już cztery godziny. Czekał. Miał nadzieję, że stopa przestanie boleć. Mieszkanie było oświetlone. Na ścianach migały dziwne kolory, a muzyka dudniła przez drzwi balkonowe, które od czasu do czasu otwierano. Wewnątrz kłębili się ludzie – z dworu wyglądali jak zlewający się ze sobą tancerze występujący w tle telewizyjnego talent show.
W którymś momencie imprezujący tam idioci zaczną chyba wychodzić albo przynajmniej się położą. W którymś momencie chipsy i dipy się skończą. Wtedy on znowu przystawi drabinę i dostanie się do środka. Przeszuka tę miejscówkę jeszcze raz.
Nie wystoi tu całą noc – stopa za bardzo go bolała – ale da radę postać jeszcze trochę.
W gruncie rzeczy nie był żadnym wojownikiem.
Ale mógł poczekać.
* * *
Dziewiętnaście osób bawiło się w ich małym salonie, ale zaproszonych było jeszcze co najmniej drugie tyle. Roksana chciała, żeby tego wieczoru – na parapetówce u niej i Zeta – naprawdę panował ścisk. Miała nadzieję, że ludzie uznają to za dobrą okazję do oblewania. No chyba przyjdą?
Kawałki Younga Thuga leciały z głośników kina domowego pożyczonych od Billie, które Zet podłączył bezpośrednio z SoundCloud na swoim telefonie. Thuggy dawał radę – ten ospały, użalający się głos w melodyjnym riddim rapie. Było to przy tym doznanie cielesne, nurkowanie w ciepłym, nienaturalnie połyskującym morzu stylów i dźwięków. Roksana rozejrzała się dookoła. Czy ludziom podoba się ta nuta? Czy dobrze się bawią? Czy jest miła atmosfera?
Goście przynieśli własny alkohol. Butelki wina musującego ustawiono na stoliku. Roksana wprost o nie poprosiła w zaproszeniach rozesłanych messengerem: „Przynieście bąbelki! Roksana & Zet zapewniają muzę, dobrą zabawę i przekąski”. Miała nadzieję, że nie zabrzmiało to, jakby była zbyt do przodu.
Przekąski składały się głównie z orzeszków ziemnych i chipsów, ale Roksana dodała kilka kropel oliwy truflowej do śmietany i wszyscy zgodnie stwierdzili, że to najlepszy dip do chipsów, jaki kiedykolwiek jedli. Jednak nie jedzenie było tu najważniejsze, lecz dobra zabawa, a dobrą zabawę nakręcała muzyka. Głośniki, wybór utworów, miks. Zet załatwił nawet maszynę do robienia dymu i sprzęt do małego pokazu laserowego. Nie zdążyli jeszcze powiesić obrazów ani plakatów, więc złożyło się idealnie, wykorzystali białą ścianę w najlepszy możliwy sposób. Sztuczny dym pokładał się wokół sofy jak powłoka chmur. Roksana miała wrażenie, że są w klubie, i to takim ze starannie określonym formatem. Jedyna różnica polegała na tym, że brakowało im konsoli DJ-a i że ci, którzy przychodzili o tej porze, musieli przedrzeć się przez porozrzucane roshe runy i stylizowane na vintage vansy. To Zet się uparł, że wszyscy mają zdjąć buty. „Jeśli mamy to później jakoś ogarnąć, musimy ograniczyć ilość sprzątania. Bo ja nie palę się do zamiatania. Mówiłem chyba?”
Roksana nie wiedziała, co Zet mówił, a czego nie. W gruncie rzeczy nie planowali razem zamieszkać. Mimo wszystko powinno im się chyba jakoś udać. Zet to dusza człowiek.
Sprawdziła Insta i Snapchata – może ktoś wrzucił coś o imprezie. Ale nie, informacje o domówce nie rozeszły się jeszcze poza ściany ich mieszkania. „Kochani goście – pomyślała – chyba impreza wam się podoba? Nie możecie potańczyć, chociaż trochę, chociaż kilkoro z was? I zróbcie sobie kilka zdjęć”.
Mieszkanie było dość duże, pięćdziesiąt dwa metry kwadratowe, niestety na Nystadsgatan w Akalli, daleko zarówno od centrum Sztokholmu, jak i Södertörns högskola, na której studiowała Roksana. Nie miała jednak wyboru. Wynajmowała najpierw pokój od Billie na Verkstadsgatan przy Hornstull, ale od kiedy przyjaciółka zaczęła wyznawać poliamorię, chciała, żeby troje jej partnerów mieszkało z nią pod jednym dachem. Zet zaproponował, żeby okolicę przechrzcić na hornystull. Ale Roksanie nie było do śmiechu, najzwyczajniej nie miała gdzie się podziać, w dodatku jeden z facetów przyjaciółki całymi dniami puszczał Danny’ego Sauceda na zestawie kina domowego Billie – i nie, nie było to ani trochę dla beki. W tym samym tygodniu Zet został wyrzucony z mieszkania wynajmowanego z drugiej ręki. Przez trzy dni spał na sofie u babci i zaledwie nanometry dzieliły go od poważnego załamania nerwowego.
Roksana stała między Zetem a Billie. Dookoła rozmawiali goście. Kilkoro nawet podrygiwało w takt muzyki. Roksana nie chciała ich obserwować zbyt otwarcie, żeby nie wyjść na nachalną. Jeszcze raz zajrzała na Insta i Snapa. Może ktoś uważa, że jest nudna, bo stoi tylko z najlepszymi przyjaciółmi; a może jej najlepsi przyjaciele uważali, że jest nijaka, bo tylko stoi tutaj z nimi.
Specjalnie na ten wieczór uczesała się i włożyła nowe srebrne klapki Birkenstock. Poza tym miała na sobie zwyczajne niebieskie dżinsy i biały T-shirt, który znalazła w domu rodziców. Billie czasem jej to wytykała, ale Roksana była przekonana do swojego podstawowego stylu, wzorowała się na George’u Costanzie i właściwie całym Beverly Hills, 90210. Rzecz w tym, żeby rozwalić zaciśniętą pięścią te wszystkie trendy i przemijające ideały mody.
Billie dopisywał humor – to dobry znak. Miała na sobie spodnie Adidasa, luźną bluzkę z długim rękawem, choker na szyi i miękką czapkę Gucciego z daszkiem na czubku farbowanych na różowo włosów. Włosy pod pachami też ufarbowała na różowo. „Na waszą cześć” – zapewniła. Trudno było sobie wyobrazić, że za kilka dni zacznie studiować prawo na uniwersytecie. Roksana cieszyła się, że Billie zostawiła w domu wszystkich swoich partnerów obojga płci – bez nich zachowywała się bardziej na luzie. A po ostatnich zawirowaniach Roksana właściwie nie wiedziała, jak mają się sprawy między nią a jej najstarszą i najlepszą przyjaciółką.
Billie podniosła paczkę papierosów.
– Jak robimy? Mam wyjść na balkon czy mogę zapalić w środku?
Zet podniósł głowę.
– Nie no, kurna. Zasłony i pościel przechodzą dymem papierosowym. Rozmawiałem już na ten temat z Roksy.
Billie przewróciła oczami.
– Ale wy nie macie zasłon.
Zet nie odpuszczał.
– To bez znaczenia. Zatruwa się powietrze, kopcąc w domu.
– A więc teraz ma tu być jeszcze sanatorium?
– Tak jakby. – Roksana zachichotała. – W każdym razie będziemy jeść tylko roślinne produkty z upraw ekologicznych, no wiesz, forks over knives, i nic z plastiku nie przekroczy progu tego mieszkania.
Zet wyjął torebkę i paczkę bibułek OCB Slim.
– Ktoś chce jointa? Mam ich w cholerę. – Przytrzymał przed sobą torebkę. – Jeśli chodzi o marihuanę, jest jedna święta zasada. Trzeba odróżniać sativę od indiki. Obie to odmiany konopi, ale inaczej wyglądają, mają liście różnej grubości i tak dalej, ale who cares. Liczy się efekt: a ten jest jak noc i dzień. Indica to propozycja dla tych, którzy chcą spokojnie posiedzieć na sofie, coś dla tych, którym marzy się odlot w stylu PlayStation i chilloutu. A to jest dwudziestoczteromiesięczna sativa pędzona na wzgórzach w Châteauneuf-du-Pape, lepszej nie znajdziecie.
Wprawnymi ruchami podzielił trawkę na papierze.
– Pali się ją i jest się na haju. Później pali się jej więcej i jest się na jeszcze większym haju. Nie ma górnej granicy. Słowo.
Wszystko to było gadaniem nowicjusza. Różnicę między sativą a indicą nie zawsze dało się wyczuć, ale Zet uwielbiał ubierać rzeczy w słowa, mówić. Taki już był: nie mógł tylko żyć, chciał jeszcze opisywać to, co się działo, odwoływać się do tego, rozumieć to przez pryzmat kategorii i struktur. Czasem przypominało to wyścigi.
Roksana wzięła jointa, którego podał jej Zet, i głęboko się zaciągnęła.
– Skończyłeś na razie nas bajerować? – spytała.
Zaśmiały się, Zet również.
– Wiecie, jaki jestem – powiedział.
Był pod tym względem wyjątkowy. Struktury patriarchalne znał równie dobrze jak zasady hodowania zielska, dostrzegał nie tylko wzorce kulturowe, lecz także swoje miejsce w hierarchii władzy. Mężczyzna objaśniający świat kobietom. Mężczyzna, który zawsze wszystko wie. Mężczyzna zaczynający dziewięćdziesiąt procent swoich wypowiedzi od: „Taki już jestem, że...”.
Godziny mijały. Erik Lundin świetnie zmiksowany z Lil B w miękkim przejściu do Rihanny – połączenie trochę niespodziewane, ale była tak chooolernie dobra – a później coś zupełnie innego, w czym tylko Zet się orientował: podobno nazywali się Hubbabubbaklubb. Ludzie odbijali się od podłodgi, tańczyli free spirit po kątach, podskakiwali w rytm muzyki. Mały laser Zeta wyświetlał na ścianie figury geometryczne. Po stole walały się puste plastikowe kubeczki i okruchy chipsów, a na wszystkich innych powierzchniach zalegały bibułki rizla i butelki po winie. Chyba widziała nawet rurkę do wciągania koki – ludzie zachowywali się czasem zbyt bezpruderyjnie, nie było w tym nic fajnego.
Teraz chyba muszą dobrze się bawić? Roksana po raz dwusetny sprawdziła telefon.Wrzucono jedynie screen playlisty puszczanej przez Zeta tego wieczoru, z emotką palonego papierosa i tekstem „smoke w*** everyday”.
Roksana uprzedziła sąsiadów, więc wszystko powinno być okej, nie zamierzali z Zetem robić tu takich imprez co tydzień. Poniekąd odnosiła też wrażenie, że koleś, od którego wynajęli to mieszkanie z drugiej ręki, David, nie był zbyt wybredny. O ile dostanie kasę, będzie zadowolony, ale ciężki zapach zioła unoszący się na klatce schodowej mógł wzbudzić zainteresowanie. Jedna z sąsiadek powiedziała im, że poprzedni lokator ściągnął na siebie uwagę policji. Podobno go aresztowali i zrobili przeszukanie, ale później z powrotem oddali mieszkanie Davidowi. Roksana nie zawracała sobie tym głowy. David powiedział, że mogą tu zostać, ile chcą. Miała gdzieś, kto tu mieszkał wcześniej i do czego wykorzystywał mieszkanie. Najważniejsze, żeby teraz ludzie uznali, że ona i Zet robią wszystko jak trzeba.
To będzie dobry początek jej minikolektywu z nim.
Dobry początek tego semestru.
Znajomi sobie poszli. Zbyt szybko, jak się jej zdawało. Starała się opanować myśli: czy zostało to odebrane jako zbyt stereotypowe, gdy powiedziała, że zastanawia się nad Erasmusem w Berlinie? czy nie jest wystarczająco ładna?
Ich salon wyglądał jak strefa działań wojennych. Chodnik w kuchni był mokry. Na parapecie leżały liście marihuany. Zastanawiała się, jak Zet przeżyje późniejsze sprzątanie.
– Shit, że też wszyscy tak po prostu zniknęli, włącznie z typkiem, którego wyrywałam. Ale wielu pewnie chciało jeszcze zobaczyć Idę Engberg – powiedziała Billie.
Zet siedział na sofie.
– Ida Engberg, ona jest po prostu niesamowita. Nie jedziemy tam?
Zet tak się zjarał swoją dwudziestoczteromiesięczną sativą, że na koniec nie mógł stać prosto.
– Musimy chyba trochę poogarniać i przewietrzyć. Ale jedź, jeśli chcesz. Nie ma sprawy – zapewniła Roksana.
Źrenice Billie były wielkie jak kosmos.
– Mogę pomóc ci z najgorszym sprzątaniem.
– A jak potem dostaniesz się do domu? Taksówką?
– Nie.
– Pierwszym metrem do miasta?
– Nie.
– Popłyniesz kajakiem?
Billie się zaśmiała.
Roksana otworzyła na oścież drzwi balkonowe. Nie czuła się już pijana, była tylko trochę na haju, ale chłodne świeże powietrze mimo wszystko uderzyło ją niespodziewanie – jakby ktoś przepłukał jej głowę wodą mineralną. Popatrzyła na przypominające cienie drzewa. Z pierwszego piętra do ziemi nie było wcale daleko. Na dole leżała cienka pokrywa śnieżna, ale tuż pod ich balkonem ktoś jakby wzruszył ziemię, Roksana widziała znikające w ciemności ślady stóp na śniegu.
Billie może sobie jechać do domu, czym chce, to jej problem.
– W garderobie widziałam rozkładane łóżko. Mogę przenocować? – zapytała przyjaciółka.
Roksana spojrzała za siebie. W pokoju panował prawdziwy chaos, ktoś wywrócił fajkę wodną i pod stolikiem ze szkła zrobiła się kałuża, mimo to poczuła, jak serce zabiło jej mocnej: Billie chciała zostać u nich na noc.
– A nie powinnaś jechać do domu do Fii, Pii, Cii, Ollego, czy jak oni się tam nazywają?
– Zabrzmiało to tak potwornie heteronormatywnie... i faszystowsko moim zdaniem.
– Nie o to mi chodzi. Ale bądź co bądź wyrzuciłaś mnie z mieszkania. A teraz chcesz spać tutaj.
– Trzeba kwestionować obowiązujące normy i dotyczy to także sposobu mówienia. Słowa są środkiem autorytarnym w hierarchii płci... – Billie uśmiechnęła się pod nosem. Usta miała krzywe, zawsze takie były. – Jestem taka śpiąca. I tak dawno nie jadłyśmy razem śniadania.
Otworzyli drzwi do garderoby. Unosił się w niej delikatny zapach stęchlizny. W środku nie było żarówki, ale Zet poświecił telefonem i przejechał strumieniem światła po płaszczu i dżinsowej kurtce, które powiesiła tam Roksana. Nie miał nic przeciwko, żeby Billie u nich nocowała.
Coś w tej garderobie nie grało. Roksana nie wiedziała co, ale miała złe przeczucie.
– Mogę twój telefon?
Oświetliła ścianę. Garderoba była prawie pusta, znajdowało się tam tylko łóżko, dwie sztuki odzieży i kilka starych wieszaków na drążku. Właściwie nie pachniało tu stęchlizną, raczej starym drewnem i zastałym powietrzem. Nagle jednak uświadomiła sobie, dlaczego to pomieszczenie wydało się jej podejrzane – to nie przez alkohol i trawkę, którymi się odurzyła. Za ścianą znajdowała się łazienka, więc garderoba powinna być większa. Ściany nie trzymały tutaj kątów prostych. Pomieszczenie projektował ktoś zdrowo napruty. Coś się tu nie zgadzało.
Później zaczęła stukać. Zdawała sobie sprawę, że nie zrobiłaby tego, gdyby wcześniej nie zdecydowała się na mieszankę koktajli. Ostukiwała wewnętrzną ścianę. Pukała wszędzie, na dole, pośrodku, na górze – jakby szukała jakiegoś ukrytego skarbu. Wspięła się na palce i pod samym sufitem za drążkiem na ubrania wymacała ręką sklejkę. Chwyciła ją opuszkami. Zatrzeszczało.
– Zet, pomóż mi. Wydaje mi się, że ta ściana nie jest przymocowana.
Zet wtoczył się do garderoby. Billie stała w drzwiach i patrzyła.
Zet: zjarany na maksa, ale wysoki.
– Pociągnij trochę – poprosiła Roksana.
Złapał płytę. Coś trzasnęło. Cała ściana się odczepiła i runęła na nich.
Roksana zdążyła zabrać ręce, intuicja podpowiedziała jej, że tak się to skończy. Płyta była lekka i cienka, miała zaledwie kilka milimetrów grubości.
– No halo! – zawył Zet, który dostał nią w głowę.
Zajrzeli w szczelinę, która otworzyła się przed nimi: podłużna, w sumie może pół metra kwadratowego. W środku stały dwa kartonowe pudełka.
Roksana wytrzeźwiała, zdołała się skupić: świeże powietrze wpadające przez drzwi balkonowe dolatywało nawet tutaj. Chłodne. Rozjaśniające w głowie. Co to za tajemnicze pomieszczenie?
Pochyliła się i podniosła bliżej stojący karton. Miał mniej więcej trzydzieści na trzydzieści centymetrów.
Zet stanął już na nogi.
– To jakiś magazyn Shurgarda czy co?
Postawiła pudełko na podłodze w salonie.
Tutaj wygodniej było je obejrzeć. Karton nie został zaklejony taśmą.
Zet się pochylił, Billie również zerkała na pudełko. Roksana odgięła górne tekturki.
Wszyscy troje wlepili oczy w zawartość.
What the fuck?1
Teddy trafił do tej samej referentki, która pomogła mu tuż po wyjściu z więzienia, i to był jedyny miły akcent tego spotkania. Miała na imię Isa i wyglądała tak samo jak wtedy, gdy widzieli się po raz pierwszy. Nadal koło czterdziestki, nadal ubrana ni to jak przedstawicielka bohemy z alternatywnego Södermalm, ni to świecąca kosztownościami dama ze snobistycznego Östermalm. Nadal nosiła szale i dziwaczne kubraczki w intensywnych kolorach, a do nich niewielkie brylantowe kolczyki, które jak na diamenty wcale nie były takie małe.
– Witaj, Teddy. Dawno cię nie widziałam.
Kiedy się uśmiechała, na jej policzkach tworzyły się małe dołeczki. Z jakiegoś powodu Teddy ją lubił, chociaż jej jedynym zadaniem było sprawić, żeby znowu zaczął pracować.
– Tak, czas leci – odparł i też spróbował przybrać przyjazną minę, chociaż czuł się raczej skrępowany.
Wychodząc na wolność, nie przypuszczał, że będzie musiał tu siedzieć, a już na pewno nie wiele lat po fakcie. Liczył, że przebije się do tej innej Szwecji, wejdzie na inny poziom. Był zmotywowany, skłonny ciężko pracować i poświęcić swój czas. Naprawdę się zmienił: czuł się gotowy, by podążać krętą ścieżką, chciał zostawić to gówno za sobą. Ale gotowość to jedno, a dokonanie zmiany – drugie. Rzeczywistość szybko go dopadła. Miał w życiorysie czarną dziurę, długą na osiem lat, i już się prawie przyzwyczaił do podejrzliwości ludzi. Ale tylko „prawie”.
– Popatrzmy może, jak u ciebie wyglądały ostatnie lata z perspektywy zawodowej, że się tak wyrażę – zaproponowała Isa.
– Od czego mam zacząć?
– Słyszałam, że dostałeś pracę w kancelarii adwokackiej. To prawda?
Teddy nie chciał się na ten temat rozwodzić.
– Tak, dostałem kilka zleceń w charakterze specjalisty z kancelarii Leijon.
– Specjalisty? Co mam przez to rozumieć?
– Trochę trudno to wyjaśnić. Ale Magnus Hassel, jeden z kierujących udziałowców, nazywał mnie „człowiekiem do zadań specjalnych”.
Teddy pomyślał, jak często ta praca wiązała się z przemocą i jak ryzykował, że stanie się tym Teddym, którym nie chciał już być. Pracę dla kancelarii zakończył ponad rok temu, po historii z Matsem Emanuelssonem.
Isa zadała kilka pytań o pensję, zwyczaje panujące w pracy i o to, czy przeszedł jakieś szkolenie.
– A po kancelarii? Co robiłeś później?
– Potem było ciężko. Ale ukończyłem kilka kursów w KRAMI^().
Isa popatrzyła w dokumenty. Dowie się z nich, że nie tylko chodził na wszystkie spotkania z instruktorami i brał udział w zajęciach grupowych, ale także tego, że co najmniej pięć razy odbył praktykę, która nie zakończyła się jednak stałym zatrudnieniem.
KRAMI, czyli jeden gar, do którego ktoś wrzucił urzędy pracy i opiekę penitencjarną po to, żeby goście tacy jak on – z tak zwaną przeszłością – mogli znaleźć, a przede wszystkim utrzymać pracę. Nie wiedział, czemu w jego przypadku to się nie udało.
Isa mówiła o zajęciach z instruktorami i planach związanych z pracą. Miała biurko z jasnego drewna, ściany pokrywała biała tapeta strukturalna, a krzesła wydawały się plastikowe. Za nią znajdowała się szyba, przez którą Teddy widział zajętych pośredników pracy, a na niej własne niewyraźne odbicie. Był wysoki i zawsze wydawało mu się, że jego włosy są w pewien sposób niewidoczne: popielate, półkrótkie, a może półdługie.
Wszystko w tym pokoju, poza kolczykami Isy, przypominało mu o więzieniu. W tym biurze nie było nic osobistego, nie był to „własny” pokój Isy, a pokój widzeń, miejsce z widokiem na urząd pracy, ale bez okna na rzeczywistość.
Chociaż może Teddy wiedział, w czym tkwi jego problem. Po latach w zakładzie karnym i tych spędzonych na wolności nadal nie znał żadnych ludzi poza tymi, których spotkał w pudle, i tymi, z którymi przyjaźnił się, jeszcze zanim poszedł siedzieć – czyli wszyscy, których znał, należeli do jego dawnego życia. Na palcach jednej ręki mógł policzyć bliskie sobie osoby: jego siostra Linda i jej syn Nikola; Dejan z przeszłości, Tagg i Loke z jednego korytarza w Kumli i Hall. To z nimi czuł się najswobodniej. To w ich towarzystwie mógł być sobą. No i rzecz jasna jeszcze Emelie, ale o niej nie chciał w tej chwili myśleć. Tak czy inaczej, nikt z nich nie mógł mu zaproponować pracy, może poza Dejanem. Ale z tej roboty państwo nie miałoby raczej wpływów podatkowych, istniało za to dość duże ryzyko zwiększonych wydatków z budżetu – w formie większego obciążenia podmiotów czuwających nad przestrzeganiem prawa, które musiałyby przyjrzeć się temu, czym trudnił się Dejan.
Może powinien zaakceptować swoją sytuację: pogodzić się z tym, że nigdzie nie pasuje. Że nigdy nie stanie się częścią tej Szwecji, o której marzył, siedząc w więzieniu; że już zawsze będzie outsiderem. Ale to wcale nie znaczyło, że znowu chce zostać przestępcą.
– Słuchasz mnie, Teddy? Musisz mnie posłuchać, inaczej nie będę mogła ci pomóc.
Rozprostował nogi pod stołem, prawie mu zdrętwiały od tak długiego siedzenia w bezruchu.
– Przepraszam. Myślałem właśnie, czy jeden z kumpli nie mógłby mi pomóc i załatwić jakieś roboty.
Był to strzał w ciemno, ale co miał zrobić? Żaden z licznych kursów, żadne praktyki i seminaria grupowe nic nie dały. A Dejan z pewnością by mu pomógł w imię dawnej przyjaźni. Isa stukała w klawiaturę, gdy Teddy opowiadał jej o firmie budowlanej kolegi. Później przechyliła głowę i popatrzyła na niego z poważną miną.
– Niestety, Teddy, wydaje mi się, że ten pomysł z twoim kolegą może nie wypalić. Nie chcę być złym prorokiem, ale jego firma ma bardzo niskie obroty i nie deklarował żadnych dochodów w ostatnich dziesięciu latach. Nie sądzę, by rzeczywiście mógł zaoferować ci pracę. W każdym razie nie taką, którą ja mogłabym uznać.
Isa miała rację.
Ale zarazem się myliła.2
Była szósta rano i, w co trudno uwierzyć, Nikola z tego powodu nie marudził. George Samuel, jego szef, uśmiechał się w charakterystyczny sposób: cała twarz marszczyła mu się wokół oczu. Nikola się zastanawiał, czy George cokolwiek widzi, kiedy się śmieje.
– Dzień dobry, Nicko. Wiesz, co dzisiaj będziemy robić? – powitał go, gdy Nikola wszedł do ciasnego biura w warsztacie elektrycznym.
Nikola założył na siebie pas z narzędziami.
– Yepp. Dzisiaj zaczynamy największą robotę w historii. Już od tygodnia nie mówisz o niczym innym.
Zeszli do furgonetki. „Elservice George’a Samuela” – napisano na niej po bokach ozdobnymi literami. Pas z narzędziami zadzwonił. Nikola nie miał samochodu, dlatego zawsze najpierw spotykał się z szefem i razem jechali do wezwania. Dzięki temu mogli też uciąć sobie przyjemną pogawędkę.
To jego mama, Linda, znalazła mu to miejsce na praktykę. I teraz Nikola pracował jak każdy mięczak: pięć dni w tygodniu. Na nogach był już przy pierwszej porannej audycji w radiu, drugie śniadanie jadł o wpół do jedenastej, a do domu wracał, jeszcze zanim w zimie zrobiło się ciemno. Czasem spał godzinkę przed obiadem, żeby nie paść później wieczorem już o dziewiątej.
Nieskończone jeszcze centrum handlowe wyrastało znikąd we Flemingsberg między torami kolejki podmiejskiej a sądem – jakby ktoś schował tam cementowe jajko, z którego teraz coś zaczynało się wykluwać. Naprawdę duża robota. George Samuel nie był jedynym zatrudnionym przy niej elektrykiem, ale dla niego i jego ucznia oznaczało to mimo wszystko pracę na cały etat przez ponad dziesięć miesięcy. Gwarantowany wiarygodny klient przez niemal rok – rzecz bezcenna. Nikola o tym wiedział.
Stali obok siebie: pracowali w zespole. Jedna faza, trzy fazy i puszka. Kable, bezpieczniki i ampery. Słownictwo Nikoli z branży energetycznej rozrosło się tak, że jeszcze trochę, a będzie znał więcej określeń związanych z przewodzeniem prądu niż slangowych nazw dragów. Czasem zdawało mu się, że praca znaczy więcej niż reszta jego życia. Ale okej, podobało mu się wszystko z wyjątkiem tego, że trochę dalej walono w podłogę: ten dźwięk przypominał mu o pewnym zdarzeniu.
Półtora roku wcześniej szedł do Teddy’ego. Kiedy złapał za klamkę w drzwiach do mieszkania wujka i chciał je otworzyć, bomba eksplodowała i rzuciła nim o ścianę. Doznał obrażeń brzucha, klatki piersiowej i rąk, którymi instynktownie osłonił twarz. W konsekwencji spędził tydzień na oddziale intensywnej terapii i miesiąc na zwyczajnym. Mama i Teddy odwiedzali go codziennie, ale dziewczyna, z którą wtedy się spotykał, Paulina, rzuciła go. No i dobrze, najwyraźniej nie była go warta.
George jak zwykle postawił na podłodze stare zakurzone radio. Słuchali stacji Mix Megapol. Pewny siebie głos Bebe Rexhy powtarzał w kółko refren. Jakby ich praca miała swój rytm.
George przyciszył radio.
– Zdajesz sobie sprawę, że w przyszłym tygodniu wyrobisz już sto sześćdziesiąt godzin?
– Naprawdę?
– No tak. Bardzo dobrze pracowałeś, Nicko, więc pomogę ci uzyskać certyfikat zawodowy. Czas nauki się kończy. Centralna Izba Elektryków od razu cię przyjmie. Będziesz prawdziwym elektrykiem. Co ty na to?
George Samuel zarechotał – jego oczy znowu zrobiły się wąziutkie i Nikola nie mógł na to nic poradzić: też musiał zarechotać. Tak, aż parsknął śmiechem. George Samuel zaślepiony śmiechem – Nikola już niedługo elektrykiem. Wszystko dobrze się układało. Dostanie prawdziwą pracę. Prawdziwą pensję.
Kto by pomyślał półtora roku wcześniej? Kiedy po wybuchu leżał na OIOM-ie, kiedy mama zamartwiała się na śmierć, że zszedł na złą drogę. Kto by wtedy pomyślał, że życie może być takie piękne? Kto by pomyślał, że naprawdę może być takie piękne?
Wszyscy byli z niego dumni. Teddy, który załatwił mu mieszkanie, klepał go po ramieniu za każdym razem, gdy się widzieli, i mówił: „Nicko, dobrze, że nie poszedłeś w moje ślady”. Dziadek nadal próbował zabierać go ze sobą do cerkwi, ale tylko się uśmiechał, gdy wnuk odmawiał. „I tak jesteś już na dobrej drodze, moje malo zlato. Babcia płakałaby ze szczęścia”. Nawet dyrektor zakładu poprawczego w Spillerbodzie zadzwonił, żeby pogratulować mu tej zmiany stylu życia, jakby Nikola zdrapał trzy jednakowe obrazki z milionem na zdrapce Trisslott.
Ale najszczęśliwsza ze wszystkich była jego mama, Linda.
– Wiesz, co moim zdaniem jest w tym wszystkim takie cudowne? – spytała pewnego wiosennego dnia, kiedy wciąż jeszcze chodził do Komvuxu^(), żeby poprawić oceny.
Poszli na spacer wzdłuż kanału i Nikola spoglądał na centrum Södertälje. Ptaki ćwierkały jak szalone, a na żwirowej ścieżce walały się psie odchody.
– Że skończyłem z dawnym życiem? – spróbował.
– Nie, właściwie to nie. Za najcudowniejsze uważam to, że zmiana w ogóle jest możliwa. Trzeba ci wiedzieć, że się o ciebie niepokoiłam, kiedy siedziałeś w Spillerbodzie, a tym bardziej gdy cię aresztowano i po tamtym wybuchu. Ale dowiodłeś, że ludzie mogą się zmienić.
Linda z opalenizną z solarium i w ray-banach zakrywających połowę jej twarzy. Ale Nikola słyszał, że głos jej drży: może uroniła łezkę pod okularami przeciwsłonecznymi.
– Wiesz, Nicko, możesz przestać już wierzyć w to, że musisz kimś być, że musisz do czegoś dążyć, osiągnąć jakiś status albo coś – powiedziała i celowo zrobiła pauzę. – Bo już jesteś kimś.
Zatrzymali się przy ławce. Nikola obrócił się do mamy. Miała na sobie polar od Houdiniego i jakieś spodnie trekkingowe, ubrania te nie pasowały do jej opalenizny i okularów. Ciało: typowy svenne lubiący spędzać czas na świeżym powietrzu. Twarz: sygnał na mieście – uwaga, MILF, mamuśka do posunięcia. Ech, zapomnij to ostatnie, w ten sposób nie myśli się o własnej matce.
Ziemię pod ławką pokrywały łupiny. Albuzur – pestki słonecznika. Nikola też był ich wielkim miłośnikiem. Ktoś długo tutaj filozofował. Nikola przysiadł na ławce.
– W przyszły czwartek mam egzamin ze szwedzkiego i muszę oddać pracę.
– Ciekawe. O czym będziesz pisał?
– O hrabim Monte Christo. Czytałaś?
– Nie.
– To jedna z ulubionych książek dziadka, wiesz?
– Mogę to sobie wyobrazić. Połyka książkę za książką. Ale dobrze ci pójdzie, jestem tego pewna.
Nikola znowu pomyślał o dziadku. Prawdziwy mól książkowy – geniusz czytelniczy z Belgradu, który wpoił Nikoli magię liter, gdy ten miał sześć lat. Siedział przy łóżku wnuka i wtajemniczał go w stare piękne teksty. Wyspa skarbów, Dwadzieścia tysięcy mil podwodnej żeglugi, Tajemnicza wyspa.
Zarazem to dziadek wychował wuja Teddy’ego – w swoim czasie legendę południowego Sztokholmu. Nikoli jakoś ten obraz się nie kleił.
Audi A7 Chamona stało zaparkowane pośród maszyn budowlanych przed na wpół ukończonym centrum handlowym. Kumpel dorobił się kolekcji mandatów grubszej niż plik banknotów Escobara. Ale Chamon miał to gdzieś – samochód nie był zarejestrowany na niego. Nigdy tak się nie robiło. Vorsprung durch Technik^() albo, jak mawiał Chamon, „Przewaga dzięki Babso” – tak nazywał się koleś, na którego zarejestrowano ponad czterysta samochodów w Södertälje.
Był czwartek, ale następny dzień Nikola miał wolny. Innymi słowy: już zaczął się weekend. George Samuel zgodził się wypuścić swojego młodego pracownika o wpół do trzeciej. W poniedziałek mieli się spotkać jak zwykle.
Chamon odpalił silnik.
– Słyszałeś, że Audi ma wypuścić nowiuteńki, wyjebany model, Q8?
– Yes, czytałem o tym. Będzie z silnikiem V8. Ale czy ty nie myślałeś przypadkiem o nowym lexusie, LS?
Chamon wybałuszył na niego oczy.
– Żartujesz? Jestem z Södertälje. Jeżdżę tylko niemieckimi furami.
Chamonowi dobrze się powodziło – najwidoczniej – a samochód zawsze był tego najcięższym dowodem. Potem zegarek, potem reszta biżuterii, potem to, dokąd jeździł na wakacje. To, jak się mieszka, ludzie mieli gdzieś. Nigdy nie rozmawiali o tym, skąd Chamon bierze kasę, chociaż Nikola domyślał się, że kumpel sprzedaje nielegalne używki białym jak kreda gówniarzom z centrum w ich zdziczałych do przesady imprezowniach. O takich sprawach nie gadało się nawet z najlepszym przyjacielem – a już na pewno nie, jeśli nie było się częścią Życia. Nikolę czasem dopadała tęsknota: żeby wrócić do tego, co miał. Do wolności. Tego, co wymykało się spod kontroli.
Pojechali do Nikoli do domu, po raz drugi obejrzeli kilka odcinków Narcos. Uwielbiali sceny, w których Escobar robił inspekcje w fabrykach kokainy w Medellín. Zeszli na dół i kupili sobie po kebabie. Chamon wyciągnął kilka gramów zielska, które wypalili w sziszy Nikoli. Nikola potrzebował tych chwil chilloutu. Od kiedy ucierpiał w wybuchu, coś się z nim stało, chociaż nie potrafił ubrać tego w słowa.
Zanosili się śmiechem. Słuchali muzyki. Rozwalili się na kanapie i po prostu rozmawiali.
Po kilku godzinach Chamon popatrzył na niego.
– Nicko, wierzysz w Boga?
– Eee, właściwie to nie. – Typowa bezsensowna gadka w stylu Chamona. – Wierzę w przeznaczenie. I w mojego dachri.
Chamon się nie roześmiał.
– To wierzysz w Boga czy nie?
– No kurna, stary, nie wiem.
Chamon zaciągnął się fajką, potem pocałował masywny złoty krzyżyk, który wisiał mu na szyi na jeszcze masywniejszym łańcuchu.
– Ja wierzę.
– A to czemu?
Kumplowi zaszkliły się oczy.
– Bo musi istnieć coś innego niż tylko to tutaj.
– Niż co tutaj?
– Brachu, w nocy nie mogę zmrużyć oka. Wstaję co kwadrans i sprawdzam, co się dzieje za zasłonką. Jak usłyszę za sobą jakiś dźwięk na ulicy, rzucam się na ziemię. Jak tylko zobaczę na parkingu nieznajomy samochód, zaczyna mnie boleć brzuch. Kurwa, dorobię się przez to wrzodów.
– Ale jesteś wolny. Nie musisz wstawać każdego dnia o piątej jak ja.
– No wiem, kurna, ale może wcale nie masz najgorzej. Trudno to wyjaśnić, ale czasami myślę, że dłużej tak nie wyrobię, że mam dość tego gówna, brak mi poweru. Wiesz, ilu tutaj zabito w ostatnich latach? Wiesz, ilu ziomków zniknęło? A ci, którzy tu rządzą, mają to głęboko gdzieś. Wszyscy są tu kurwami, sam wiesz. Chciałbym kiedyś robić coś innego. Choćby podróżować. Albo spróbować z muzyką, albo z czymś. Czaisz, o co mi chodzi?
– Z muzyką?
Nikola nie poznawał kumpla: „Chciałbym kiedyś robić coś innego” brzmiało raczej jak ględzenie jego matki niż Chamon.
– No, chciałbym nauczyć się grać na jakimś instrumencie. Jakiś czas trenowałem gałę, ale matka zawsze powtarzała, że mam ucho do muzyki. Jeśli raz usłyszałem jakąś melodię, mogłem ją później bezbłędnie zaśpiewać. Matka mówiła, że jestem muzykalny, cokolwiek to, kurwa, znaczy. Ale dachri, teraz psy w cywilu i te wszystkie sprzedawczyki posuwają się w mojej głowie tak głośno, że nic nie słyszę. Niedługo nic ze mnie nie zostanie. Ani jednej dobrej nuty.
Nikola starał się ocenić, jak poważna była ta rozmowa. Pomyślał o George’u Samuelu i o tym, że najbardziej stresującą rzeczą, jaką dziś zrobił, było upchnięcie czterech przewodów jednożyłowych w jedną rurę elektroinstalacyjną.
I wiedział: wybrał słusznie. Niedługo zostanie elektrykiem.
To życie nie było dla niego.