Topless - ebook
Topless - ebook
Wróżbita, którego prześladuje pech a umiejętności coraz częściej zawodzą. Dziewczyna prowadząca program telewizyjny z rebusami, której biust okazuje się mieć cudowne właściwości oraz coraz liczniejszą rzeszę wyznawców. Ludzie gotowi uwierzyć we wszystko i Bóg, któremu ze starości wszystko się pomieszało. Powieść Adama Kaczanowskiego opowiada o dziwnej, pokrętnej, nadpsutej metafizyce współczesnego świata. Topless to z pozoru lekka komedia, którą wypada potraktować poważnie.
Adam Kaczanowski (1976) - pisarz i performer. Autor powieści Bez końca (2005), Awersja (2007) oraz kilku książek poetyckich, ostatnioSzkielet Małpy / Szept (2010). W 2006 roku reprezentował literaturę polską na Festiwalu Debiutu Powieściowego w Kilonii. Publikował m.in. w „brulionie”, „Twórczości”, „Czasie Kultury” i „FA-arcie”. Przez pewien czas występował jako Człowiek-Małpa. Mieszka w Poznaniu.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64682-26-1 |
Rozmiar pliku: | 916 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pomieszczenie stacji Tarot TV, z którego nadawano program na żywo, było urządzone bardzo oszczędnie. Niewielki stolik do kart, krzesło, na którym siadał wróżbita, kamera ustawiona cały czas w jednej pozycji, tak że jej operator mógłby właściwie nie istnieć.
Prowadzący program wróżbita Chagall tasował karty. Robił to leniwie, z wielkim spokojem. Miał czterdzieści pięć lat, ale kobiety wciąż brały go za trzydziestolatka. Brunet o tajemniczym, przenikliwym spojrzeniu – podobał im się, niekiedy dzwoniły tylko po to, by z nim poflirtować. Niewątpliwie był gwiazdą tej stacji.
Poprawił słuchawkę przy uchu, raczej z przyzwyczajenia niż z konieczności, robił to zawsze, gdy dostawał sygnał, że ktoś jest na linii.
– Halo? – dzwonił mężczyzna.
– Halo? – odpowiedział mu wróżbita.
Głos w słuchawce zamilkł.
– Halo? – Chagall przerwał ciszę.
– Wie pan, o co chcę zapytać? – z głosu mężczyzny przebijał spryt cwaniaka.
– Proszę zadać pytanie – Chagalla nie zbiło to z tropu. Ostrym tonem dał do zrozumienia, że to on ustala tu reguły. Tasował karty, w każdej chwili gotowy do ich rozłożenia.
Mężczyzna znowu przez moment milczał, jakby chciał sprowokować wróżbitę i wciągnąć go w swoją grę. Ten jednak pozostawał spokojny.
– Chciałbym poznać datę swojej śmierci – padło w końcu pytanie.
Chagall odłożył karty na stół.
– Niestety. Jest to jedyna rzecz, jakiej nie podaję. Takie mam zasady, nie podam jej panu… – powiedział grzecznie, ale stanowczo, równocześnie uśmiechając się w stronę kamery.
– Serio? – mężczyznę wyraźnie zaskoczył taki obrót spraw, ale słychać było w jego głosie, że jeszcze liczy na zmianę decyzji.
– Serio – Chagall pozostał niewzruszony.
– Nie ma szans? – mężczyzna nie dawał za wygraną.
Wróżbita nie odpowiedział. Wziął dwie karty i oparł je o siebie.
– Chociaż w której dekadzie…? – mężczyzna próbował negocjować.
Chagall zignorował jego prośbę, w milczeniu układając domek z kart.
– To, krakowskim targiem, chociaż miesiąc. Maj? Luty?
Chagall skończył ustawiać pierwszy rząd kart, przeszedł do drugiej kondygnacji.
– Nie maj?
Wróżbita udał, że tego nie słyszy.
– Nic mi pan nie powie? Dzień tygodnia chociaż? Na pocieszenie? Za te cztery trzydzieści z VAT, które tu bulę za minutę?
Powstał już trzeci poziom domku.
– Pora roku?
Domek zaczynał zasłaniać wróżbitę. Tymczasem mężczyzna wciąż nie chciał się poddać.
– Lato?
Domek stał już na wysokości oczu wróżbity.
– Jesień???
Chagall zrobił jeden niepewny ruch, domek przewrócił się, karty rozsypały się na stole.
– Wiedziałem! Jesień!! – wykrzyknął głos w słuchawce triumfująco.
Chagall skrzywił się, nie potrafił ukryć irytacji.
– Bzdura – syknął wściekły.
– Dzięki! – rzucił mężczyzna na pożegnanie, ignorując jego złość, naprawdę uradowany.
W garderobie siedziała już wróżka Galaktyka. Kobieta kończyła przygotowywać się do wejścia na antenę, za chwilę zaczynał się jej dyżur. Miała na sobie powłóczystą, pstrokatą suknię w geometryczne wzory, a na jej głowie królował wielki kołtun. Wyglądała jak wiejska wiedźma.
– Superfryzura – skomentował z przekąsem Chagall.
– Od pięciu lat taką noszę – wróżka odpowiedziała z równą niechęcią.
Minęli się w drzwiach.
– Nie zapomnij kart! – zawołał za nią wróżbita.
Galaktyka cofnęła się, jej karty zostały na stoliku przed lustrem. Chagall uśmiechnął się z satysfakcją.
Piwo, chrupki, dietetyczne pieczywo, czekolada. Chagall robił zakupy w małym osiedlowym sklepie. Podszedł do kasy, za którą stała młoda dziewczyna.
– Jeszcze raz na chybił trafił – poprosił o kupon lotto.
Za nim stanął mężczyzna, na oko pięćdziesięcioletni, z wąsem. Zerkał na Chagalla już od dłuższego czasu, teraz przybliżył się z zainteresowaniem. Kasjerka podała wróżbicie kupon, wydała resztę. Wyszedł bez słowa.
– Taki sam kupon poproszę. Te same numery, identyczne – zadysponował wąsaty.
– Nie ma takiej opcji – kasjerka wzruszyła ramionami.
– Jak nie ma? Te maszyny wszystko mają w pamięci, nie? Wszystko!
– Ale nie ma takiej opcji w automacie.
Chagall usiadł przed komputerem, miał do napisania horoskop dla kolorowego magazynu, którego był stałym współpracownikiem. Praca mu nie szła. Włączył telewizor, przeskoczył z wiadomości na Tarot TV. Wróżka Galaktyka prowadziła program, nikogo nie było na linii, więc zapełniała ciszę, wykładając widzom swoje ezoteryczne teorie. Chagall wziął do ręki telefon i wybrał numer widniejący u dołu ekranu, ale zanim pojawił się sygnał, zrezygnował ze zrobienia koleżance z pracy dowcipu. Wyłączył odbiornik i wrócił do pracy. Wtedy zadzwonił drugi telefon, jego prywatna komórka. Zostawił ją w kuchni, musiał po nią podbiec. Zanim odebrał, sprawdził kto to.
– Dzwonisz, żeby powiedzieć, że dzisiaj nie przyjdziesz? – uprzedził to, co spodziewał się usłyszeć.
– Prawdziwy jasnowidz z ciebie – odpowiedziała kobieta.
– Też mam masę roboty, nie daję rady, kochanie – Chagall wykorzystał to, że znalazł się w kuchni, i włączył elektryczny czajnik.
– Niezupełnie…
– Co niezupełnie? – zdjął z suszarki nad zlewem kubek z napisem God is too good.
– Niezupełnie zgadłeś. Mówiąc dokładniej: już nigdy do ciebie nie przyjdę – kobieta wyrzuciła to z siebie jednym tchem.
– Przestało podobać ci się moje mieszkanie? – w pierwszym odruchu Chagall spróbował obrócić wszystko w żart, ale złapał się na tym, że to dość żałosna taktyka. Kobieta milczała. – Odchodzisz ode mnie? – zapytał już całkiem poważnie.
– Zaskoczony?
– Tak.
– No właśnie – powiedziała kobieta z żalem.
Dalsza rozmowa nie miała dla niej sensu.
Chagall przeszedł się po mieszkaniu raz, drugi. Chciał się ubrać, wziął kurtkę wiszącą w korytarzu, ale zrezygnował. Zastanawiał się, czy nie zadzwonić, ale w końcu wrócił do komputera. „…przyniesie same niemiłe niespodzianki” – dokończył zdanie w pisanym przez siebie horoskopie.
Rano za kasą w sklepie stała ta sama dziewczyna. Chyba nawet miała na sobie tę samą bluzkę. Po Chagallu nie było widać skutków wczorajszego rozstania, wszedł uśmiechnięty i pewny siebie jak zwykle. Podał kasjerce kupon lotto. Wrzuciła go do automatu.
– Jest czwórka! – dziewczyna zrobiła wielkie oczy ze zdziwienia.
W panice zerknęła do kasy.
– Sto czterdzieści sześć złotych… Nie mam tyle, za wcześnie, jeszcze się nie uzbierało – oddała wróżbicie kupon. – Proszę przyjść wieczorem.
Gabinet dyrektora stacji nie prezentował się zbyt okazale. Na ścianach fotografie dokumentujące jego wyprawy do Afryki i Ameryki Południowej, amatorskie, w niedużych formatach i tandetnych ramkach. Na niektórych zdjęciach stał w otoczeniu tubylców – był wysoki i bardzo chudy.
– Chciałeś ze mną rozmawiać – powiedział Chagall, wchodząc do środka. Zamiast przed biurkiem szefa, usiadł na starym fotelu w kącie. Mebel czekał tutaj, aż ktoś wyniesie go na śmietnik.
– Wszystko u ciebie w porządku? – dyrektor odpowiedział pytaniem.
– Może bez tych podchodów – Chagall wolał, żeby przeszli od razu do sedna.
– Co ja z wami mam, wiecie, co chcę powiedzieć, zanim otworzycie drzwi… – na twarzy dyrektora pojawił się uśmiech.
Chagall nie miał ochoty na żarty.
– Pytam, bo ostatnio chodzisz taki najeżony. Powiedziałbym, wściekły. Strach się odezwać – dyrektor mówił tonem wytrawnego dyplomaty.
– Wszystko w porządku – zapewnił wróżbita.
– Na pewno?
– Na pewno.
– Wiesz… obawiam się, że ostatnio… jak by to powiedzieć… trochę szarżujesz. Jesteś obcesowy, agresywny, ta twoja ironia…
– Twoje złote nioski, wróżbitka Szopa Na Głowie i wróżbitka Paciorki Czary-Mary Hokus-Pokus się skarżą?
– Nie tylko one… nie tylko… Ale skoro o nich mowa, pamiętaj, każdy ma swój styl. Ty masz swoje czarne golfy i wzrok, one fryzury.
– Ja mam tarota, one co najwyżej w piotrusia mogą pograć albo w wojnę…
– Spokojnie… chodzi mi o telewidzów. Oni też mogą poczuć się… obrażani… na przykład…
– Żadnemu idiocie jeszcze nie powiedziałem, że jest idiotą – przerwał dyrektorowi Chagall.
– Chodzi mi tylko o to, żebyś czasami ludziom więcej wytłumaczył. Tak bardziej po ludzku…
– Tylko o to?
– Tylko.
Atmosfera pomiędzy mężczyznami rozluźniła się.
– To wszystko – dyrektor się uśmiechnął.
Chagall kiwnął głową, ale nie wstał z fotela.
– Chyba że coś jeszcze do mnie masz? – dodał szef.
– Skoro już tu jestem, chciałbym porozmawiać o podwyżce – wypalił wróżbita.
CHEMINA. HURTOWNIA PROFESJONALNEJ CHEMII – taki napis widniał nad drzwiami brzydkiego budynku, właściwie baraku, przed którym Chagall zaparkował swojego kilkuletniego forda mondeo. Wysiadł z auta i wbiegł po schodach.
Sekretarka układała na komputerze pasjansa; widząc znajomą postać, postanowiła sobie nie przeszkadzać.
– Szefowej nie ma. Wyskoczyła na godzinkę – poinformowała wróżbitę.
– Nie powiedziała gdzie?
– Wie pan, jaka ona jest…
– Wiem… A ten już nie wyjdzie – Chagall wskazał na monitor.
– Nie wyjdzie?
– Żartowałem.
– No wie pan… – jęknęła sekretarka, która zdążyła już zresetować pasjansa.
Chagall wrócił do samochodu. Wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer.
– Chyba musimy porozmawiać.
– Ja już nic nie muszę – odpowiedziała.
– Jeśli chcesz, żebym coś zmienił… powiedz mi tylko co…
– Niech ci twoje karty powiedzą – zadrwiła kobieta.
– A…
– Dobra, przepraszam… To po prostu koniec, nie rozumiemy się, nie pasujemy… i tyle – dodała już łagodniej.
Chagall dostał sygnał, że ktoś jest na łączach. Uśmiechał się. Cały czas pozostawał spokojny i uśmiechnięty. Taki miał styl.
– Witam.
– Halo?
– Tak, słucham? – Chagall zaczął wolno tasować karty.
– Witam. Mam na imię Agnieszka, data urodzenia: ósmy grudnia siedemdziesiąt siedem.
– W czym mogę pani pomóc, pani Agnieszko?
– Mam pytanie dotyczące mojego związku z mężczyzną. Właściwie chodzi o jego żonę. Jesteśmy ze sobą już osiem lat…
– Pani jest z tą panią od ośmiu lat? – Chagall uśmiechnął się trochę bardziej niż zwykle.
– Poniekąd, ale nie to miałam na myśli…
– Jasne. Przepraszam, to był głupi żart. Proszę kontynuować.
– Bo ja chciałabym zapytać… czy ona da mu spokój?
– Spokój? W jakim sensie? – Chagall rozłożył dwie pierwsze karty. – Ona wie o waszym związku, prawda?
– Wie. Od samego początku. Ale teraz zaczęła robić mężowi problemy, grozi mu, że odejdzie, a my tego nie chcemy…
– Państwo tego nie chcą?
– Nie. Uważamy, że taka sytuacja jest najlepsza dla nas wszystkich. Taka, w której nikt od nikogo nie odchodzi.
– To nie potrwa dłużej niż do września, ta sytuacja.
– To znaczy?
– To małżeństwo się rozpadnie.
– A my?
– Proszę pani, to będzie najlepsza rzecz, jaka może was spotkać. Naprawdę. Karty to mówią.
– Czyli nie da się nic zrobić? Przekonać żony, żeby została?
– Nie. Karty mówią, że to przesądzone.
– Aha. To dziękuję.
Odłożyła słuchawkę.
Wróżbita musiał teraz zapełnić ciszę. Czekając na kolejny telefon, podał informację o możliwości zadania pytania przez esemes, powiedział też, że każdy człowiek, aby w pełni przejść swoją drogę, musi uwierzyć w siebie samego, w trójcy jedynego prawdziwego, że musi się odrodzić, odradzać się wielokrotnie. Ponieważ długo z nikim go nie łączono, przeczytał jeszcze fragmenty listu od pani Krystyny, zrobił to z pewnym przekąsem i wyczuwalną ironią. Pani Krystyna pisała, że pojęła tajemnicę istnienia i że inni ludzie do niczego nie są jej potrzebni. Chagall wspomniał również o liście od innej pani, którego jednak nie będzie cytował, ale był to list bardzo miły. Bardzo. W końcu powtórzył numer telefonu do programu oraz koszt połączenia z kraju i z zagranicy.
– Mamy następny telefon… – Chagall zebrał karty ze stołu, uśmiechnął się jak to on, delikatnie wykrzywiając usta.
Cisza. Chagall przełożył jedną kartę, zamarł.
– Halo? – spytał.
– Roaarrrrrrrrrrrrr!!!!! Uuuuuuuuuuuuuu!!!!! – ktoś po drugiej stronie wył jak potępiony. – Słuchaj, Chagall, wróżę z pokemonów i właśnie mi wyszło, że odwalisz kitę. Chagall, pokemony mówią, że kopniesz w kalendarz, śmieciu, bój się, roarrrrrrrrrrrr!!!! – mężczyzna znowu zawył. W końcu ktoś przerwał połączenie.
Chagall wysiadł z windy na swoim piętrze. Przy drzwiach do jego mieszkania stał wąsaty mężczyzna. Ten sam, który wczoraj przyglądał mu się w sklepie.
– Sąsiedzie, gratuluję wygranej! – powitał Chagalla.
– Tak? – wróżbita w pierwszej chwili nie zrozumiał.
– Ta czwóreczka… Przez przypadek się dowiedziałem, przechodziłem… Dziewczyna się wygadała… Głupiutka jest, młoda…
– To tylko czwórka…
Wróżbita wyjął klucze z kieszeni, nie wiedział jednak, co dalej. Nie chciał wpuszczać mężczyzny do środka, stanął więc przed drzwiami i czekał na rozwój wypadków.
– No, wiem, że sąsiada stać na więcej… Właśnie dlatego, ekhem, ja z pewną propozycją…
– Propozycją?
– Ja wszystko rozumiem – szepnął. – Jasna sprawa, gdyby taki wróżbita jak pan, znana osoba, mag z telewizji… gdyby się dowiedzieli, że pan zgarnia całą pulę… toby unieważnili zakład. Dlatego… – mężczyzna zaczął dawać Chagallowi jakieś znaki, mrugnął do niego, wskazał ręką na siebie.
Wróżbita rozłożył bezradnie ręce, dając do zrozumienia, że nie pojmuje. Pojmował, ale wolał się nie przyznawać.
– Proponuję wspólny interes… – szepnął sąsiad jeszcze ciszej, prosto do ucha wróżbity. – Pół na pół… moje nazwisko, pańskie liczby… miliony…
Chagall cofnął się o pół kroku i delikatnie odepchnął mężczyznę od siebie.
– Pan zwariował.
– Ja? Nie ufa mi sąsiad?
Chagall otworzył drzwi i wszedł do mieszkania, ignorując natręta.
– To wszystko pic na wodę, te karty, zwykła ściema – powiedział na odczepnego i zamknął przed mężczyzną drzwi.
Sąsiad nacisnął parę razy guzik dzwonka, w końcu odszedł wściekły.
Chagall zdjął w korytarzu buty i założył kapcie przywiezione z Turcji, ozdobne sindbady z ostrym, zakręconym czubem. Dopiero wtedy zauważył staruszkę stojącą w drzwiach salonu. Mogła mieć osiemdziesiąt lat albo i więcej. Była ubrana w szarą spódnicę, grube rajstopy, sweter. Przyglądała mu się podejrzliwie.
– A pani skąd się tu wzięła? – zapytał, kompletnie zbity z tropu.
– Z sypialni – odpowiedziała, cały czas wpatrując się w niego tak, jakby próbowała sobie coś przypomnieć.
– Z sypialni?
– Nie poznaję, co to za jeden – wyznała.
– Drzwi były zamknięte, jak tu babcia weszła w ogóle?
– Nie jestem babcią onego, wnuków nie mam, sama mieszkam – mówiąc to, odwróciła się i poczłapała wolno do salonu.
Po chwili siedziała już w fotelu przed telewizorem.
– Włącz mi coś – wydała polecenie.
– Ale gdzie pani mieszka? Gdzie jest pani dom? Adres? Pamięta pani adres?
– Wiadomości – staruszka zignorowała pytania Chagalla.
Włączył telewizor.
Zapukał do sąsiadów z naprzeciwka. Drzwi otworzyła kobieta, na ramieniu trzymała dziewczynkę. Dziecko było w piżamie, miało buzię i dłonie posmarowane białą maścią.
– Ospa. Ale już nie zarażamy – wyjaśniła matka.
– W moim mieszkaniu jest starsza osoba. Nie wie pani… czy komuś nie zgubiła się babcia?
– To nie nasza.
– Ta pani ma alzheimera… Nie rozumie, co się wokół niej dzieje… Na pewno nie wie pani?
– Nic a nic. Jedna babcia mieszka pod dziesiątką. Tak to sami młodzi mieszkają.
Pod dziesiątką otworzył sąsiad z wąsem.
– Zastanowił się pan? Jest decyzja? – zapytał od razu.
– Proszę pana, ja w sprawie państwa babci.
– Co z nią? Choroba jakaś? Karty coś powiedziały?
– Nie, nic z tych rzeczy. Chciałem się tylko upewnić, czy jest u państwa, czy się przypadkiem nie zgubiła?
– Ma się zgubić? Tak panu wyszło?
– Nie, nie pytałem tarota…
– To zapytaj pan – wąsaty urwał rozmowę, zamykając Chagallowi drzwi przed nosem.
Kiedy wrócił do mieszkania, staruszki nie było już w salonie. Znalazł ją w sypialni. Spała w jego łóżku. Postanowił, że nie będzie jej budzić – i tak nie wiedział, co dalej z nią zrobić.
Usiadł w kuchni, przerzucił korespondencję, kilka kopert, których nie miał czasu otworzyć. Rachunek za telefon, umowa o dzieło… Na jednej z kopert nie było adresu nadawcy. W środku znalazł odrapaną kartę do gry w pokemony.
– Pan tu ciągle jest?
Staruszka podreptała do lodówki, otworzyła ją i zajrzała do środka. Dochodziła pierwsza w nocy. Właśnie zastanawiał się, czy jeśli teraz zadzwoni na policję, przyjadą natychmiast, czy dopiero rano.
– A pan kto? Pielęgniarz?
– Ma pani pielęgniarza? Przychodzi do pani?
– Przychodzi pan do mnie – staruszka kiwnęła głową, uspokojona.
– A pamięta pani, jak się pani nazywa? Jak ma na imię? – Chagall podjął jeszcze jedną próbę dowiedzenia się czegokolwiek.
– Wróżbita Chagall – babuleńka odpowiedziała z wielkim przekonaniem i zaczęła ssać parówkę w foliowym flaku.
Czekając na policję, rozłożył karty. Parę razy zerknął do sypialni, do której tymczasem wróciła staruszka. Spała. Zaczął trochę żałować, że zadzwonił po nich tak w nocy, mógł już dać się kobiecie wyspać, a samemu położyć się na kanapie.
Policjanci też nie byli zadowoleni, że zmusił ich do nocnej interwencji. Przyjechali rozdrażnieni i wyjątkowo podejrzliwi.
– Czyli zgłasza pan włamanie? – po wstępnym zapoznaniu się z sytuacją zapytał pierwszy.
– Nie ma żadnych śladów włamania – dopowiedział drugi.
– Tak bym tego nie nazwał – przyznał Chagall, który sam miał problem z wytłumaczeniem tego, co się tutaj stało. – Może bardziej podrzucenie?
– Podrzucenie? – powtórzył zdziwiony policjant.
– Albo nie, odnalezienie zagubionej osoby – zaproponował wróżbita.
– Zagubionej przez kogo? – policjant cały czas miał spore wątpliwości.
– Nie wiem… ale zakładam, że ktoś tej pani może szukać… skoro się zgubiła…
– Ma pan jakichś wrogów? – rzucił niespodziewanie drugi policjant.
– Wrogów? – pytanie zbiło Chagalla z tropu. – Myśli pan, że ktoś złośliwie podrzucił mi do mieszkania staruszkę?
– To ja zadaję pytania.
– Nie wydaje mi się – odpowiedział wróżbita.
– Że to ja zadaję pytania? – policjant nie zrozumiał jego intencji, poczuł się zaatakowany.
– Wątpię, żeby to była robota jakiegoś mojego wroga – dookreślił Chagall.
– Czy ktoś oprócz pana ma klucze do tego mieszkania? – padło kolejne pytanie.
– Tylko ja i moja eks…
– Eks? – ta informacja natychmiast wzbudziła podejrzenia.
– Wczoraj się rozstaliśmy.
– A dzisiaj znalazł pan w mieszkaniu intruza?
– Raczej niegroźną starowinkę z potężną sklerozą.
– Chce pan złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa?
– Nie, chciałbym tylko, żeby panowie się nią zajęli. Kobieta musiała się zgubić, ktoś pewnie jej szuka, może obdzwania komisariaty…
– Taa… – policjant skrzywił się, jakby nie wierzył w taką wersję wydarzeń.
Obudzili ją. Patrzyła na policjantów zupełnie otępiała, niewiele do niej docierało.
– Pojadę z wami – zaproponował Chagall, bo zrobiło mu się jej najzwyczajniej żal, dopadły go wyrzuty sumienia.
– Jak pan chce – policjanci potraktowali to jako kolejną ekstrawagancję z jego strony.
Na komendzie musiał wytłumaczyć spisującemu protokół policjantowi, czym się zajmuje.
– A totka pan umie wywróżyć? – zapytał ten, nagle zaciekawiony.
– Tak. Ale tylko trójkę, maksymalnie czwórkę – zażartował wróżbita.
– Aha… Zawsze coś, parę złotych… – policjant spojrzał na niego niepewnie, nie zdając sobie sprawy, że to była kpina.
Dopiero tam, na miejscu, Chagall zauważył, że przyjechał na komisariat w kapciach. Jego obecność niewiele pomogła, powtórzył wszystko, co już powiedział w mieszkaniu, i poproszono go, by wrócił do siebie.
– Ktoś może zgłosić się do pana po zaginioną – słusznie zauważył policjant.
Po powrocie do domu zmienił pościel.
Położył się, ale nie mógł zasnąć. Zaczął wyobrażać sobie różne rzeczy. Wchodzi do sklepiku. Dziewczyna zaczepia go i prosi o wypełnienie kuponu dla niej. Mówi, że mu się odwdzięczy, podnosi bluzkę, nie ma stanika.
– Lotka?
– Lodka?
Dziewczyna idzie z nim na zaplecze. Nie, to centralka, w której przesiewane są telefony od słuchaczy. Tych samych trzech typków, którzy siedzą tam zawsze. Staje przed nimi i każe im klęczeć. Mają przeprosić.R O Z D Z I A Ł 2
– Mam na imię Maj, ale możesz wybrać inny miesiąc i tak mnie nazywać. Dowolny, najlepiej twój ulubiony, okej?
Była piękna. Odbierając telefon, zawsze przedstawiała się w ten sam sposób. Jeśli widz, który dodzwonił się do programu Naga prawda, zapytał, skąd wzięło się to imię, odpowiadała różnie:
– Bo… jest takie pismo… magazyn dla panów… oczywiście eleganckich panów, z klasą. Byłam w tym piśmie dziewczyną maja. Taaak… – fantazjowała.
Tak naprawdę ktoś kiedyś obiecał jej sesję, ale nie dotrzymał słowa.
– Skąd się wzięło? Bo maj to piękny miesiąc, prawda? – mówiła innym razem.
Albo:
– To rodzinna tajemnica… Właściwie mogę ci ją zdradzić, masz taki miły, łagodny głos… Jesteś romantyczny, prawda? Ta historia też jest romantyczna. Moi rodzice poznali się w maju… i wkrótce na świecie pojawiłam się ja…
Na początku zdejmowała coś drobnego, jakiś fantazyjny dodatek, którym za każdym razem starała się zaskoczyć widza, na przykład sztuczny kwiat albo szpilę do włosów. Była zdecydowanie najlepszą prezenterką TV GRAJ, największym skarbem tej stacji.
– …nie Maja, nie pszczółka Maja, tylko Maj. Kiedyś zadzwonił do mnie językoznawca, bardzo znany, ma swój program w telewizji ogólnopolskiej, na pewno widziałeś, starszy pan z dużą brodą, wygląda jak krasnal… Zadzwonił tylko dlatego, że zaintrygowało go moje imię, odmieniał je przez wszystkie przypadki, serio…
Zasady gry były proste. Na tablicy Maj zapisywała pierwszą literę hasła, które należało odgadnąć, oraz wszystkie błędne odpowiedzi, dla większej jasności przekreślone. Prawidłowe hasło znajdowało się na kartce, którą odwracała w stronę kamery wtedy, gdy w końcu ktoś je odgadł. Dziewczyna zawsze dawała jakąś podpowiedź.
– To jest na literę K… i można to znaleźć w kuchni…
Kto trafił, ten wybierał: dwie, trzy, czasami nawet sześć stów przelewem na konto lub jedną część garderoby, którą miała zdjąć z siebie Maj. Jeśli każdy zwycięzca rezygnowałby z pieniędzy, pod koniec programu Maj byłaby naga.
– Oj, niestety, to nie takie proste, nie chodzi o kuchenkę, przykro mi, naprawdę…
Czy oszukiwała? Czy mogła oszukiwać? Kalafior, kotlet, kabaczek, kapusta, krajanka, kukurydza, kiwi, kawa – czy mogła mieć w zanadrzu kilka takich haseł i dowolnie nimi żonglować?
– …niewygodnie. Nikt mnie nie uratuje? Naprawdę myślicie, że w tym obcisłym wdzianku takiej wyluzowanej dziewczynie jak ja może być wygodnie?
Kawomat, kawiarka, kucharz, kucharka, kuchcik, krajalnica, kubek – hasłem mogło być wszystko, dopiero po pewnym czasie podawała bardziej konkretny trop.
– Na siedem liter. I nie jest to coś do jedzenia, nic, co można znaleźć w lodówce… Chociaż w lodówce ludzie podobno znajdują najprzeróżniejsze rzeczy, na przykład damską bieliznę po imprezie. Czy któryś z was znalazł kiedyś w lodówce stanik? Tak, biustonosz… Jeśli chcecie zobaczyć, jaki mam dzisiaj na sobie, wysilcie się, chłopcy, naprawdę, trochę ambicji…
Gdy ktoś rozgryzł już tę zabawę, domyślał się, że w zagadce jest jakiś haczyk. Nie mogło chodzić o coś oczywistego, z pewnością nie była to kolendra ani kurkuma. Krzesło?
– Kontakt?
– Brawo! Nareszcie ktoś kon-tak-towy! Kontakt jest w kuchni, i to jest prawidłowa odpowiedź! Gratuluję, i teraz, tadam!, to ja mam do ciebie pytanie. Co zrobisz z wygraną?
– Właściwie to się waham.
– O, pan niezdecydowany! Właśnie, zapomniałam zapytać, jak masz na imię?
– Październik.
– Słucham…? A to mnie zaskoczyłeś, panie niezdecydowany, pan jest pan żartowniś! A więc, panie Październiku Żartowniku, z czego chcesz oskubać biedną Maj? Z tych oto sześciu stówek czy może…? Hmmm?
– Za te sześć stów może się dla mnie rozebrać kilka panienek.
– No wiesz! Nie jestem byle panienką! Zadzwoniłeś do mnie, więc chyba jednak trochę mnie lubisz, trochę ci na mnie zależy?
– Dlatego się waham.
– Dziwię się. Gdybyś powiedział: „Wezmę te sześćset złotych, zaproszę moją dziewczynę na kolację i kupię jej jeszcze jakąś seksowną bieliznę”, tobym rozumiała, ale tak? Masz dziewczynę, Październiku?
– Może mam…
– …a może nie? Coś czuję, że jednak nie… Dobrze, umówmy się tak… żeby ułatwić ci podjęcie tej trudnej decyzji, coś dla ciebie zrobię. Coś wyjątkowego, bo zdążyłam cię polubić… Nie śmiej się, jesteś trochę trudny, ale ja takich lubię… A więc specjalnie dla ciebie rozepnę ten mały guziczek, o, i jeszcze ten… Widzisz? Może to ułatwi ci decyzję?
– Jeśli tak bardzo chcesz się rozebrać, to się rozbierz. Ale daj mi pieniądze…
– O, nie takie są zasady. I nie bądź taki gburowaty, Październiku, październik to piękny miesiąc.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Dobrze, wybaczę ci to wszystko, te twoje aluzje, jeśli szybko podejmiesz decyzję, nie możemy tak sobie gadać i w nieskończoność blokować linii, następni już czekają.
– Szkoda…
– Wiesz co? Zapnę już te guziki i dam ci sześćset złotych, tak? Weźmiesz je i zrobisz z nimi, co będziesz chciał, na przykład staniesz na rogu i będziesz proponował przechodzącym dziewczynom, żeby się dla ciebie rozebrały. Tego właśnie chcesz, panie Październiku? – powiedziała ostrzejszym tonem, bo zaczął ją już naprawdę wkurzać.
Do końca programu pozostała nieswoja, zdekoncentrowana. Po wyłączeniu kamery prawie wybiegła ze studia.
– Jesteś nowy?
Kamerzysta opuścił swoje stanowisko razem z Maj. Pomiędzy nią a następną dziewczyną dawali długi blok reklam.
– Byłaś jedwabista – odpowiedział, pochylając się nad małą umywalką w korytarzu.
Opłukał spoconą twarz, wytarł ręce i sięgnął po czekoladowego batonika „Pawełek”.
– Popsujesz sobie zęby – pouczyła go.
Z garderoby wyszła Junona. Mijając Maj, dała jej klapsa w pupę.
– Przyniosłaś? – szepnęła Junona do ucha koleżanki.
– Boże… zapomniałam – Maj zrobiło się głupio.
– Przynieś jutro.
Gabinet dyrektora stacji nie prezentował się zbyt okazale. Na ścianach fotki z jego wypraw do krajów Azji i Pacyfiku, amatorskie, wszystkie w tandetnych, udających ludowe rękodzieło ramkach. Na niektórych zdjęciach stał w otoczeniu tubylców – był niski i dość korpulentny, z wyraźnym brzuszkiem.
– Jak się wkurzę, to polecę do Australii – rzuciła od drzwi Maj.
– A co cię tak wkurza, gwiazdeczko? – dyrektora najwyraźniej bawił jej bojowy nastrój.
– Nic.