- promocja
- W empik go
Toska - ebook
Toska - ebook
Według Vladimira Nabokova słowo Toska to odczuwanie wielkiej duchowej udręki na swoim najgłębszym i najbardziej bolesnym poziomie, często bez jakiejkolwiek konkretnej przyczyny. Oznacza tępy ból duszy, tęsknotę pozbawioną obiektu, usychanie z żalu, nieokreślony niepokój, mentalną agonię i głęboką nostalgię.
Grzegorz Barański, twórca kultowego kanału na YouTubie „Piątek”, przedstawia swoją Toskę – słodko-gorzką historię o życiu współczesnego 30-latka, który chciał w spokoju spędzić piątkowy wieczór w klasyczny sposób: przeglądanie najnowszych memów, budowanie idealnej playlisty na Spotify i czatownie z koleżankami, w których się podkochuje. Jednak ten zwykły piątkowy wieczór przerodził się w ciąg zdarzeń i historii wywołujących masę przemyśleń głównego bohatera o kondycji współczesnego Milenialsa.
Brutalnie prawdziwy głos młodego pokolenia wychowanego w mediach społecznościowych.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-9677-1 |
Rozmiar pliku: | 993 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żadne pojedyncze słowo w języku angielskim nie oddaje wszystkich odcieni znaczeniowych określenia toska. Na swoim najgłębszym i najbardziej bolesnym poziomie jest to odczuwanie wielkiej duchowej udręki, często bez jakiejkolwiek konkretnej przyczyny. Jeśli jest to uczucie mniej dotkliwe, oznacza tępy ból duszy, tęsknotę pozbawioną obiektu, usychanie z żalu, nieokreślony niepokój, mentalną agonię i głęboką nostalgię. W szczególnych przypadkach może to być pragnienie kogoś lub czegoś szczególnego, nostalgia, choroba miłosna. Na swoim najniższym poziomie staje się tożsama z ennui – nudą.1.
Na początku było światło. Światło monitora oczywiście.
Wieczór jak każdy inny: spokojne przeglądanie najnowszych memów, budowanie idealnej playlisty na Spotify, internetowe pogaduszki z koleżankami, w których się podkochuję, ale którym nigdy tego nie wyjawię. Słowem: klasyka przegrywu.
Gdy na zegarku wybiła godzina 21:37, moja twarz jedynie symbolicznie drgnęła w wymownym grymasie wadowickiego humoru. Istnieją dwie rzeczy na świecie, które bezapelacyjnie mnie bawią: rysowanie siusiaków w zeszytach i szkalowanie papaja. Ktoś powie, że to rynsztok humoru, prawdziwy ściek złego smaku. Ja odpowiem: tam, na dole tego ścieku, też jest życie! I to jakie bogate!
Moje wieczorne rozmyślania zostały jednak brutalnie przerwane. Synapsy sygnalizowały, by przez mózg przeszła MYŚL. Jedna, wyjątkowa i niestety dobrze mi znajoma:
A może by tak się napić?
Nie byłem zdziwiony, nie spodziewałem się po umyśle niczego innego. Ciało zawiodło mnie już dawno, mózg postanowił jedynie nadrobić.
Alkohol był w moim życiu obecny od zawsze. Wychowany w kulturze picia od najmłodszych lat, patrzyłem na świat nie przez różowe okulary, a przez zielone denka butelek. I absolutnie nie mówię tutaj o patologii, co to to nie!
Mówię tu o naszej narodowej normalizacji picia. Pijemy, bo wygrała nasza drużyna. Pijemy, bo nasza drużyna przegrała. Pijemy, bo ktoś ma urodziny. Pijemy, bo ktoś ma imieniny. Pijemy, bo ktoś się urodził. Pijemy, bo ktoś umarł. Pijemy na święta i na rocznice, na zdrowie i na drugą nóżkę. Toasty i rozchodniaczki. Każda okazja z atlasu życiowych wydarzeń jest dobra do tego, by polać do kieliszków.
Picie rzadko kiedy z kolei jest szczerze pogardzane. Raczej okraszone jest swojego rodzaju zawodem czy rozczarowaniem, ale takim zrozumiałym, ciepłym, nawet współczującym.
„No kto nie lubi się napić, komu się nie zdarzyło wypić o dwa za dużo, już nie wieszajcie psów na człowieku, chwila słabości, tak bywa czasami, nikt święty nie jest”. I tak dalej.
Przecież picie jest takie nasze, swojskie, życiowe. Każdy się potyka czasami w życiu, a ludzkim odruchem jest wybaczać, bo każdy ten błąd popełnia.
Chyba że to kobieta. Wtedy jest gorzej: wielka słabość i ujma dla płci pięknej. Wypić za dużo – tak, ale upić się jak mężczyzna – oj, no nie, nie wypada, nieładnie. Ale o tym sobie jeszcze pogadamy.
Tak więc ja, wychowany w tej bezdennej studni alkoholowej akceptacji, dorosłem w przekonaniu, że alkohol jest czymś zupełnie normalnym. Ojciec z wujkiem pili przy okazji każdej wizyty jednego i drugiego. Mama, gdy jeszcze żyła, z ciociami i koleżankami lubiła wychylić prosecco i winko. Z pobytów przy rodzinnym stole najlepiej pamiętam dwa dźwięki: rubaszny śmiech i wysoką, przenikliwą nutę, którą wydają szklane kieliszki, uderzane jeden o drugi. Kling! Na zdrowie. Dobry Boże, ileż tego zdrowia musiało wszystkim brakować...
Gdy stanąłem na gruncie świata o własnych nogach, zacząłem dostrzegać, że chyba coś jest nie tak, że tak być nie powinno. Czemu ludzie dookoła uważają za dziwne kupowanie co drugi dzień butelki whisky? Nagle zobaczyłem, że trzeźwość jest po prostu wyborem, a nie dziwnym skazywaniem siebie na wieczne wyrzeczenie się dobrej zabawy. Tyle że teraz byłem w jeszcze gorszej sytuacji, ponieważ byłem świadom możliwości, będąc jednocześnie zabetonowany po pas w dole alkoholowym. Czekała mnie więc walka z gatunku wiecznych i najpewniej przegranych. Podjąłem jednak rękawicę i staram się ograniczać w dogadzaniu sobie promilami.
Wieczór ten jednak był już skazany na porażkę, czułem to w trzewiach. Chęć szybkiej, wesołej najebki do lusterka była pokusą nie do odparcia. Jutro czekał na mnie spokojny weekend – nic więc nie stało na przeszkodzie, by zasnąć dziś, nie pamiętając, jak trafiło się do łóżka.
Wstałem od komputera zdecydowanym ruchem. Zaskoczony fotel odjechał piskliwie w tył, uderzając głucho o szafę. Czułem się jak wojownik, który idzie na bitwę: zwarty i gotowy. W drodze do lodówki nawiedziła mnie przerażająca myśl: niczego w niej nie znajdę, bo nie mam niczego w zapasie! Zawiodłem jako alkoholowy preppers. Oczekując cudu, który nie nastąpił, otworzyłem lodówkę jedynie po to, by moją rozczarowaną, pełną goryczy twarz zalał zimny i martwy blask. Pusto. Żadnej butelki, puszki, niczego. Byłem pozbawiony paliwa.
Dla człowieka pogrążonego w nałogu nie ma przeszkód, których nie da się obejść czy przeskoczyć. To jedynie małe utrudnienia na drodze do celu. Bo oto znów ratuje mnie z opresji nasz narodowy duch alkoholizmu, który szczodrze obdarował miejscami, gdzie kupię to, czego mi trzeba. Nocne, spożywcze, stacje benzynowe, osiedlowe sklepiki... – wszędzie dostanę alkohol. Najebać się w tym kraju to żaden problem.
Z nieukrywanym uśmiechem na ustach zacząłem zakładać buty. Już mi się ciepło zrobiło na sercu, już informacja dotarła do ciała, a wątroba już się modliła, bo wiedziała, co nadejdzie.
Klucze, portfel, telefon – gotowy do drogi. Na wszelki wypadek zabrałem jeszcze czapkę w obawie przed przeziębieniem. Nie żebym właśnie szedł kupić śmiertelną truciznę, ale przeziębić się nie zamierzałem. Trzeba mieć jakieś standardy, elementarny szacunek do siebie.
Dostrzegam pewną ironię w tym, że logotypem największej pijalni wódki na wynos jest uśmiechnięta żaba. Ten jej uśmieszek łudząco podobny jest do Mona Lisy, tajemniczy i zwiastujący jakąś zagadkową zabawę, która niebawem się rozegra. Oczy żaby są wpatrzone gdzieś w górę, jakby unikają kontaktu z klientem, wyrażają rozbawienie. W internecie popularna jest smutna żaba, ale nie w Polsce. Nasza zielona żaba jest wesoła. Niczym milczący stróż, święty patron wszystkich libacji, zaprasza do środka, obiecując zbawienie. I to w rozsądnej cenie.
Wchodzę więc do środka jak do siebie. Mnie tutaj znają i szanują. Jestem jak facet, który robi obchód po własnym browarze.
– Cześć, Wiki – rzucam nonszalancko do kobiety za ladą. – Jak tam?
– Spoko – odpowiada głębokim głosem dziewczyna. Znamy się od lat, chodź nigdy nie powiedzieliśmy sobie swoich imion. Ona mojego nie zna, a ja wiem, jak ma na imię, dzięki wpince w zielonym żabkowym mundurze: Wiktoria.
Gdy zaczynam w skupieniu wybierać spośród szklanych figurek bożków, ona zajęta jest robieniem sobie paznokci. Maluje na nich straszne dynie i śmiejące się duszki. Niedługo Halloween, manicure musi być ogarnięty. Odtrąca w skupieniu kosmyk włosów z twarzy, fioletowoniebieskie pasemko nie pozwala jej dokończyć dzieła. Na ciele tatuaże, wicca i te klimaty. Klasyczna alternatywka, ale z pazurem.
Spogląda na mnie przelotnie swoimi wielkimi szmaragdowymi oczami. To jedno z tych spojrzeń, które obiecują mężczyźnie całą gamę emocji, od radosnych po dzikie. Gdyby nie moja genetyczna blokada w postaci bycia samcem beta, która uniemożliwia mi wykonanie pierwszego kroku, zrobiłbym wszystko, żeby móc w te oczy patrzeć każdego ranka.
Innymi słowy, mam crusha na laskę z żabki. No ale kto chociaż raz go nie miał, niech pierwszy rzuci smakową małpką.2.
Wróćmy jednak do tego, po co tu przyszedłem.
Wychodząc na żer, nie miałem zaplanowanych konkretnych zakupów. Wiedziałem jedynie, że dziś uderzam w płynne złoto – piwko to za mały kaliber na demona, który drapie mnie po duszy. Jak już uderzać w piąteczek, to z pierdolnięciem!
– Co będzie? – Wiktora dobrze wie, co będzie, trzyma jednak klasę i nie sięga odruchowo po butelkę.
– Passport Scotch.
Odwróciła się z gracją, pomachała paluszkami jak czarodziejską różdżką i zabrała z półki pożądany trunek. Żydowskie pianino wydało wesołe piknięcie na znak, że towar został nabity.
– Coś jeszcze?
Na cieślę z Nazaretu, zapojka! – upomniałem w myślach siebie. Tak mnie te jej oczy wyprowadziły z równowagi, że prawie dokonałem zakupu samego alkoholu. Gdybym wrócił tak do domu, wydarzyłaby się tragedia. Popita musi być, zawsze i wszędzie.
Gestem dłoni pokazałem pięknej królowej hot dogów, by dała mi choć chwilę na skok po półtoralitrową butelkę karmelowej cieczy. Niczym gepard dopadający swoją ofiarę pochwyciłem drugi składnik mojego koktajlu zagłady i wróciłem do kasy. Pik.
– Czterdzieści dwa osiemdziesiąt – zawyrokowała dziewczyna swoim nienaturalnie basowym świergotem. Oczywiście nie byłem w stanie patrzeć jej w twarz. Przy ślicznych dziewczynach zamieniam się w budyń i trzeba mnie potem zbierać. Sięgnąłem do kieszeni spodni, by wyciągnąć swój podręczny skarbiec, otworzyłem przegródki z kartami i wyciągnąłem niebieski prostokącik. Ten niewinny kawałek plastiku to dla wielu obiekt kultu i wyznacznik jakości, a niekiedy i godności w życiu. Dla mnie zaś to przepustka do mojego szczęśliwego alkoświata.
– Aplikacja jest?
– Nie.
– Czemu sobie nie zakładasz?
– Nie wiem, nie chce mi się zbierać tych punktów.
– Ale jesteś tutaj codziennie i miałbyś fajne rabaty.
Zabolało. „Jesteś tu codziennie”. Nieumyślnie wbiła szpilę we wrażliwy temat. Nie lubię, gdy mi ktoś coś wypomina albo komentuje.
Wybełkotałem jakieś niewyraźnie słowo, nie wiedząc, co właściwie odpowiedzieć. Limit moich możliwości dla normalnej konwersacji właśnie się wyczerpał. Wiktorię chyba to bawiło, bo uśmiechnęła się i zadała kolejne pytanie:
– Może parówę chcesz na drogę?
Nie byłem przygotowany na taki rozwój sytuacji. Nikt nigdy w życiu nie przygotował mnie na okoliczności, w których będę musiał decydować, czy brać parówę na drogę. Żabkowa księżniczka zupełnie mnie zaskoczyła.Grzegorz „Dakann” Barański – absolwent Wyższej Szkoły Komunikowania i Mediów Społecznych im. Jerzego Giedroycia. Jeden z najwcześniej tworzących polskich twórców w serwisie YouTube. Scenarzysta, amator aktorstwa i reżyserii, autor podcastów oraz licznych kanałów na YouTube, m.in. Tylko Kino, Ponki, Waksy, Czarne Owce Show oraz Piątek – serial Oryginalny, na podstawie którego powstała ta książka. Laureat „Grand Video Awards” (2020) i posiadacz 5 srebrnych przycisków YT. Na co dzień miłośnik pizzy, whisky oraz psów. Bardzo nie lubi pisać o sobie, dlatego na tym już kończy.