- W empik go
Toskańska zagadka - ebook
Toskańska zagadka - ebook
Sześćdziesięcioletni polski pisarz śladem wielkich poprzedników w poszukiwaniu inspiracji wyrusza w podróż do Toskanii. Nie spodziewa się jednak, że wena niejedno ma imię i nie zawsze jest owocem tylko błogiej kontemplacji.
Szlachetne kobiece piękno, smak schłodzonego prosecco i urok krajobrazu pewnego dnia schodzą na dalszy plan z powodu tajemniczej śmierci, której rozwikłanie staje się obsesją bohatera.
Dziwny denar, tajemniczy młodzieniec z płótna Santiego i skomplikowane miłości. Wygląda jak kolejny nudny kryminał? Nie tym razem! Historia z Lukki opisana z erudycją Iwaszkiewicza i wrażliwością Stasiuka zapewni dawkę emocji na wiele godzin doskonałej lektury.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-748-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwszy raz w życiu zrobiłem coś szalonego, ale tak prawdziwie szalonego. Jak gdyby nigdy nic, pojechałem do Warszawy, kupiłem na lotnisku bilet i, poza bagażem życiowych doświadczeń, bez żadnego dobytku wsiadłem do samolotu, by wylądować we Florencji. Opowiadam tę historię z perspektywy lat, dlatego będzie to być może opowieść lekko nadszarpnięta przez czas, jedynego wiernego towarzysza naszej życiowej wędrówki. Większość ludzi woli w tej drodze zdać się na przewodnika, którym jest bardziej lub mniej sprecyzowany bóg, ale po pierwsze istnienia czasu nie kwestionuje nikt, a po drugie przewodnik to ktoś, kto idzie przed nami i nie zawsze kontroluje, czy za nim nadążamy. Czas to co innego. Jego dotyk czujemy na sobie przez całą ziemską podróż.
Cóż w tym takiego nadzwyczajnego i szalonego – znaleźć się we Florencji? Rzeczywiście nic, ale trzeba wziąć pod uwagę, że to nie była zwykła wycieczka do Toskanii, tylko coś na kształt uczestnictwa w nowym Tour de Vie. Francuska nazwa tego projektu nie jest tu przypadkowa. Po pierwsze nie znałem jeszcze języka włoskiego, a po drugie do tamtej pory właśnie Francja była dla mnie wyznacznikiem życia na całość, życia wysmakowanego, piękna i gracji.
Florencja była tylko lądowiskiem i przystankiem na drodze do Lukki, w której zamierzałem spędzić pierwszych kilka miesięcy. Gdyby wówczas ktoś mnie spytał, dlaczego wybrałem to właśnie miasto, miałbym kłopoty z odpowiedzią. Pewnie zwaliłbym całą winę na inspirację wyczytanymi gdzieś słowami Jarosława Iwaszkiewicza czy Adama Zagajewskiego o tym mieście. Dziś zdziwiłbym się prawdziwie, a nawet oburzył, jak można pytać o coś tak oczywistego.
Wynająłem pokój (choć bardziej do tego pomieszczenia pasowałoby określenie „cela”) w pięknej dużej willi pani Chiary. W zamierzeniach architektonicznych moje lokum przeznaczone było z pewnością dla przedstawiciela służby, i to tego najniższego w hierarchii, ale włoskie niebo musiało mieć jakąś cenę. Adres tego pięknego domu otrzymałem od pewnego starszego pana, który jako jedyny z licznych gości miniaturowej kafejki znakomicie posługiwał się językiem angielskim.
Od tysięcy lat powołujemy się w Europie na te same korzenie cywilizacyjne, a co kilkaset kilometrów mówimy innym językiem. Z pokorą przyjmuję zarzut, że trzeba było uczyć się języków obcych, ale chodzi przecież o to, by nie były one obce. Po co te wieloletnie zabiegi o wspólną walutę, wspólne podatki i armię? W dodatku nieudane. I to tylko z jednego powodu, ogłoszonego zresztą bez skrępowania w każdym komunikacie na zakończenie obrad, spotkań i szczytów: przedstawiciele poszczególnych krajów nie znaleźli wspólnego języka. To może warto od tego zacząć?
W zasadzie to ja nie mam powodu do narzekania. Gdyby był ten wspólny język, to wówczas bez problemu mógłbym dogadać się z panią Chiarą, zamkniętą w swojej ukochanej Lukce i włoskiej mowie. Mógłbym też swobodnie rozmawiać z większością jej krajanów, ale wtedy nie mógłbym chodzić na lekcje włoskiego do córki mojej gospodyni. Chociaż właściwie to ona przychodziła do mnie, nie musząc zresztą wychodzić z domu, bo mieszkaliśmy pod jednym dachem. Największą zaletą tej decyzji były konsekwencje wielkości mojego pokoju. Mówiąc bardziej precyzyjnie – jego małość. Nie sposób było bowiem zachować stosownego dystansu w relacji nauczyciel – uczeń, gdyż powierzchnia egzotycznej drewnianej podłogi w żaden sposób na to nie pozwalała. Bez względu na to, czy w danym dniu katedrą było łóżko, a salą wykładową krzesło, czy na odwrót, nasze nogi ocierały się o siebie. Moje ręce rozpaczliwie pilnowały się, by nie dotykać jej piersi, a wzrok opierał się raz na jej pięknej twarzy, raz na ustach karmiących mnie językiem rzymskich bogów, a to na pełnych piersiach. O ile ręce dały się upilnować, o tyle oczy były nienawykłe do dyscypliny.
Ja wiem, że tysiące moich rodaków haruje we Włoszech za marne eurocenty przy zbiorach truskawek czy pomidorów. Nierzadko są traktowani jak rzymscy niewolnicy, pozbawiani człowieczeństwa i oszukiwani na zarobkach. Wiem też, że samo porównanie ich sytuacji do mojej byłoby niestosowne i z pewnością podyktowane mniej lub bardziej uświadomioną bezczelnością. Ale czy w tym miejscu nie należałoby wspomnieć o szczęściu? Przecież ponoć o to zabiegamy całe życie. Dlatego ciężko pracujemy albo równie ciężko usiłujemy nic nie robić, aby osiągnąć to coś wprawdzie nazwanego, lecz niesprecyzowanego, nieokreślonego i niedoścignionego.
Ci filozofowie, którzy nie do końca w swoim opisie człowieczego losu chcieli się podpierać obecnością Boga, definiowali szczęście zadowoleniem z życia. I choć nie chodziło im raczej o krótkotrwałe, jednorazowe euforie, tylko o odczuwanie przyjemności o charakterze trwałym, to jednak wiedzieli, że nie da się być szczęśliwym cały czas. Rzeczy, do których mamy stały dostęp, podobnie jak stany ducha, które moglibyśmy odczuwać nieprzerwanie, spowszednieją, zobojętnieją, znudzą, a może nawet zaczną sprawiać przykrość i cofną nas do punktu wyjścia. A ten akurat punkt jest dla nas mniej ważny niż punkt odniesienia.
Musimy zjeść obiad w przyzakładowej stołówce w Polsce za czasów komuny, by umieć delektować się małżami świętego Jakuba przyrządzonymi przez Bernardo, którego wkrótce poznamy. Musimy przegrać w pokera pieniądze odłożone na zakup wózka i wanienki dla nowo narodzonego dziecka, by umieć cieszyć się wygraną, którą przyniesie dobry los. Musimy z braku pieniędzy dzielić się z dopiero co poślubioną żoną szklanką herbaty w ostatni dzień podróży poślubnej, by docenić bogactwo, które na nas później spadnie. Trzeba stale czegoś pragnąć, by nie zamienić swojego szczęścia w nieszczęście. To dopiero byłoby nieszczęście prawdziwe. Życie zdaje się nam sugerować, że lepiej być młodym, zdrowym i bogatym, ale to jeszcze nie gwarantuje przecież spełnienia.
Jedna moja mądra rodaczka zalecała ludziom inteligentnym, by nie przywiązywali wagi do tego, jak są ubrani i co jedzą, tylko czym prędzej załatwiali swoje fizjologiczne potrzeby i wracali do myślenia, które jest jedynym ich zadaniem i powinnością. Cały czas ze sobą walczę, aby się z tym zgodzić, ale nie umiem sobie odpowiedzieć na pytanie, czy myślenie naprawdę ucierpi po zjedzeniu carpaccio di trota salmonata su rucola w restauracji Giglio przy placu o tej samej nazwie? Czyżby tej mądrej pani chodziło o to, by jeść byle co i czym prędzej, i bez żalu, wracać do katowania umysłu? A może, skoro powinnością inteligentów jest tylko główkowanie, to tym samym są oni wykluczeni z grona szczęśliwców. Bo jeśli szczęście jest towarem deficytowym, to ta najbardziej świadoma grupa społeczna powinna świadomie z niego zrezygnować. Inteligenci do piór i myślenia, a słabiej wyposażeni w rozum do szczęścia! Brzmi znajomo, chyba więc już było i jakoś nie wyszło.
Wiedza, mimo iż przeszkadza, bo mnoży pytania, pozwala głębiej wejrzeć w strukturę szczęścia. Nie wystarczy być zadowolonym, trzeba jeszcze potrafić zidentyfikować, z czego jesteśmy zadowoleni, i to właściwie ocenić. Bo życie to nie tylko proces starzenia się, ale przede wszystkim to, co dzieje się w naszej świadomości. To także wszystko, co zachodzi wokół nas, czego dotykamy, co przeżywamy, ale i to, w czym uczestniczymy biernie, na co nie mamy wpływu, ale co ma wpływ na nas. To ten słynny trzepot skrzydeł motyla, który wywołuje trzęsienie ziemi w odległej części świata. Czy możemy czuć się szczęśliwi, gdy inni nie tylko, że nie są, to jeszcze nie wyrażają zadowolenia z naszego szczęścia? Moim zdaniem tak. Dlatego do pełni szczęścia niezbędna jest odrobina egoizmu, która pozwala nam osiągać dobre samopoczucie nawet wśród ludzi niezadowolonych i wypracować sobie swoją własną definicję szczęścia. Otwiera możliwość, by wypatrywać tej pełni, wiedząc, że się nie pojawi, bowiem ideały są niewidzialne. Poza jednym. A właściwie dwoma… piersiami córki pani Chiary.
W poszukiwaniu szczęścia odbiegłem od tematu. W zasadzie chciałem tylko wspomnieć o szczęściu w jego potocznym rozumieniu. O tym, które albo się ma, albo nie. Ale nie wyciągałbym z tego wniosku, że wtedy trafia się na plantacje truskawek lub do domu pani Chiary. Bo to już obszar rozważań nad filozofią życia i własnymi wyborami. Ja zaś przyjechałem do Italii nie po to, aby się wymądrzać, ale by snuć rozważania nad swoim życiem i nad życiem jako takim. Tylko porównanie jednego z drugim pozwala doszukać się sensu. Bez punktu odniesienia po prostu nas nie ma.
Moja nauczycielka miała na imię Antonia i to był jedyny jej słaby punkt. Może to i ładne imię, ale w moim kraju Antoni to jest facet, i to stary lub święty, do którego zwracają się panny, które straciły cnotę pod miedzą. Ponieważ moja romanistka była o wiele młodsza ode mnie, zwracałem się do niej po imieniu, ale by podkreślić należną jej pozycję, nigdy go nie zdrabniałem. Wręcz przeciwnie, zwielokrotniałem. Do Antoniny. Brzmiało to bardziej po królewsku i nie pozostawiało złudzeń, że była królową piękności wśród belferek w mieście Lukka. Nie znałem wtedy jeszcze na tyle dobrze nikogo w swoim nowym otoczeniu, dlatego Antonia była całym moim światem, do którego co i raz próbowała wtargnąć jej matka.
Początkowo myślałem, że ta moja rówieśnica z widocznymi śladami niegdysiejszej urody swoimi interwencjami próbuje ratować cześć niewieścią swojej córki i pilnuje, by nie przyszło do jej pięknej główki wdać się w romans z tajemniczym gościem z dalekiego kraju, który, kto wie, może ma tam już kilka żon, a ponadto, co nie mniej podejrzane, nie mówi po włosku. Ale my, mężczyźni, nie posiadamy kobiecego instynktu, co by się jeszcze dało jakoś wytłumaczyć, ale nie posiadamy też potrzebnego w sprawach damsko-męskich refleksu. Zanim się zorientujemy, o co chodzi, może się okazać, że już za późno
Pani Chiara, jak już wspomniałem, mieszkała w olbrzymiej willi z przełomu XIX i XX wieku, budowanej w stylu włoskiej secesji, który zwano tu, jak mi powiedziała wszystkowiedząca Antonia, stile liberty. Dość długo to trwało, zanim się zorientowałem, że mąż właścicielki, znany miejscowy architekt, nie mogąc się pogodzić z wiekiem żony, a może bardziej własnym, uciekł wiele miesięcy temu do miasta mody, Mediolanu, z młodą dekoratorką wnętrz, która w zbiorze swoich ambicji miała i tę, by odświeżającą magią swego ciała powstrzymać lub jedynie spowolnić proces starzenia się leciwego sponsora. Wyglądało na to, że porzucona nie przyjęła do wiadomości doznanego poniżenia i dość długo w najlepsze udawała żonę, wmawiając sobie, że jedynie nieznacznie została zdradzona, a kochający mąż wcześniej czy później wróci z tej przeciągającej się delegacji. Ale samotność doprawiona starością lub odwrotnie, stanowi mieszankę wybuchową, która wstrząsa człowiekiem na tyle często i mocno, by szukać ucieczki w alkoholu, religii lub zajęciu, które wydaje się nam najemnikiem godnym stanąć do walki z czasem i pustką. Pani Chiara była członkinią wielu stowarzyszeń i fundacji, co pewnie dawało zatrudnienie jej sercu, ale nie pozwalało uwolnić zbyt wcześnie zatrzaśniętego w jej ciele erotyzmu.
Ani bowiem tak zwany podeszły wiek, ani tym bardziej żarliwe utwierdzanie się w przekonaniu, że seks jest dla nas rozdziałem zamkniętym, nie stanowią bezpiecznej tamy dla nagromadzonych potrzeb, pożądań, obsesji czy, jak kto woli, zboczeń. Wystarczy mocniejszy prąd w postaci sprzyjającej okoliczności, zawieruszonego wspomnienia lub gwałtownego zapachu, by w tamie pojawiły się przecieki, przez które żywioł znajdzie ujście. Moja gospodyni, jak się okazało, nie dbała wcale o sposób prowadzenia się dorosłej córki ani leniwego syna, Amadeo, wiecznego studenta, który zamienił serce matki w stukający rytmicznie bankomat. Najzwyczajniej w świecie nie wytrzymała naporu spiętrzonych żądz.
Po ludzku jej współczułem, nie wypadało bowiem inaczej. To ja, całkowicie bezwiednie, okazałem się jednocześnie sprzyjającą samotną okolicznością, wspomnieniem wymienionym na równie silnie działającą tajemniczość postaci oraz nosicielem zapachu „Dune”, który podejrzewałem o obecność szczypty zbyt szybko odrzuconego wspomnienia. Kiedy jej skłonności do mojej osoby, początkowo ledwie widoczne, kryjące się, jak sama Lukka, za murami wyniosłości przedstawicielki zachodniej cywilizacji, właścicielki wspaniałej willi i zranionej kobiety, zaczęły przekraczać bariery języka, bogactwa i wstydu, uznałem, że najwyższy czas się wyprowadzić.
Gdybym nie nosił w sobie pokory narodowo-rodzinno-pokoleniowo-moralnej, mógłbym dać się rozerwać pomiędzy niedokończone pragnienia kobiety matki i rozkwitające, może nawet wybuchające zmysły kobiety córki. Spełniłbym pewnie wszelkie nagromadzone erotyczne marzenia, napisałbym przepełniony erotyzmem melodramat i podróżując po świecie, obserwowałbym w rękach pań mój książkowy dowód na niesłabnącą potrzebę powszechnego doznawania podobnych przeżyć, nawet w formie całkowicie biernej. Tak się nie stało, ale mimo pokory noszę w sobie odrobinę pychy, która zrodziła przeświadczenie, że było to w zasięgu nie tylko mojej ręki. Samotność bowiem wśród innych męskich afrodyzjaków, takich jak doświadczenie, stanowisko, szpakowate skronie, pozostaje zdecydowanym liderem. Nieraz jeszcze przekonywałem się o tym podczas pobytu w Italii.
W moim kraju byłem żonaty, więc dla zdecydowanej większości kobiet zadżumiony. Panie potrafią się zapomnieć tylko wówczas, gdy przystawisz im stempel moralności. Wyuzdanie – proszę bardzo, grzech cudzołóstwa – a kysz! Swoją drogą długi czas myślałem, że ten ostatni grzech popełnia tylko ten, kto ma żonę, a ta, która zadaje się z żonatym, już nie. Wolałem, jak już była o tym mowa, nie dźwigać na swych barkach i sumieniu ciężaru nadmiaru szczęścia i w porę się wycofałem. Ale to stało się nieco później.
W czasie wolnym od nauki włoskiego i ćwiczeń z utrzymywania w ryzach popędu wałęsałem się po Lukce. Zaliczyłem wszystkie obowiązkowe atrakcje turystyczne, z Museo Nazionale di Palazzo Mansi oraz Museo Nazionale di Villa Guinigi na czele, poznając skomplikowaną historię miasta. Nigdy nie byłem rasowym turystą, ale z wiekiem dojrzałem do umiłowania sztuki. Zostałem nawet samozwańczym poszukiwaczem piękna. Wiele osób podpisałoby się pod takim tytułem, ja, co więcej, kazałem pewnego dnia wypisać go sobie na wizytówce w polskiej oraz angielskiej wersji. Nie tylko z dumą obnosiłem się z nim, ale też usilnie starałem się na niego post factum zapracować. Byłem wcześniej kilka razy we Włoszech i wiedziałem, że kraj ten jest rajem dla poszukiwaczy piękna. Nie zawiodłem się także na Lukce, tym bardziej że poza wszystkim, 22 grudnia 1858 roku przyszedł tu na świat Giacomo Puccini, w domu zwanym dzisiaj, a jakże by inaczej, Casa natale di Puccini.
Gdy donna Chiara, dostrzegła we mnie (tak mi się przynajmniej wtedy wydawało) demona seksu lub przynajmniej potencjalnego dawcę brakującego jej organu, zaczęła mi serwować śniadania. Najpierw w obszernej jadalni, później, dla podkreślenia zachodzącego pomiędzy stronami zbliżenia, w przestronnej kuchni w kolorze spatynowanej bieli. Z czasem wraz ze stopniowym dochodzeniem gospodyni, dochodziły i inne posiłki. I to był drugi powód, kto wie, czy nie ważniejszy, mojej rejterady z tego coraz bardziej gościnnego domu. Folgowanie bowiem popędom płciowym jest, co dowodzą badania, zdrowsze dla ciała i umysłu niż dawanie upustu zmysłom smaku i powonienia. Ale kobiety skądś wiedzą to, że mikstura z równych dawek seksu i dobrego menu potrafi przywiązać do nich mężczyznę na wieki. Tylko dlaczego wbrew sobie, nie doczekawszy wieku, burzą proporcje tej życiodajnej mieszanki, by w końcu zapomnieć dodać a to seksu, a to posiłku lub, co bardziej zapominalskie, obu tych składników naraz. Z pustki, która wtedy przychodzi, nawet Salomon nie wskrzesi uczucia.
Nie to, żebym narzekał na zdolności kulinarne pani Chiary (nie przeszliśmy na ty, mimo że dystans pomiędzy najmniejszym pokojem i największym łóżkiem w jej willi skracał się z dnia na dzień). Byłem, po pierwsze, rozpieszczony wyśmienitą kuchnią swojej żony, która nawet w czasach komuny potrafiła z niczego, czyli ogólnie wówczas dostępnego towaru, wyczarować prawdziwe frykasy. I nigdy, ale to nigdy, nie zapomniała dosypywać żadnego składnika do wspomnianej wyżej mikstury. Po drugie, przyzwyczaiłem się do rannych spacerów na ulicę Via Fillungo do Caffe di Simo na najlepsze w Lukce typowe włoskie śniadanie, składające się z cappuccino i cornetto, co daje się przetłumaczyć tylko na croissant, w moim rodzinnym języku bowiem nie znajduję godnego odpowiednika. Czułem się tu bardziej swobodnie, nie musiałem przejmować się wzrokiem żadnej damy, która choć na chwilę chciałaby zapomnieć, że jest damą. Mogłem zjadać swoją porcję niedbale, jednocześnie pisząc, i mogłem z obserwowanego zamieniać się we wnikliwego obserwatora. Chciałem poznać i zrozumieć Włochy, naiwnie myśląc, że to pomoże mi zrozumieć wreszcie mój własny kraj. Nie chciałem wierzyć, że tylu moich wybitnych rodaków przyjeżdżało tu tylko po bardziej niebieskie niebo, więcej światła i sprzyjający klimat do hodowli natchnienia. Żeby poznać siebie, trzeba wyjść z siebie i stanąć obok. Żeby poznać ojczyznę, trzeba z niej wyjechać. Ale co tam ojczyzna, gdy, jak już deklarowałem, całym moim światem była wtedy Antonia.
Moja nauczycielka włoskiego ukończyła uniwersytet w Bolonii, chyba literaturoznawstwo, gdzie była studentką między innymi Umberto Eco. Kiedy ją poznałem, miała około trzydziestu lat i pracowała w księgarni, która była jednocześnie czytelnią i kawiarnią. Zasługiwała z pewnością na lepsze zajęcie, ale czy ktoś jest w stanie ocenić, jaka praca da nam więcej satysfakcji? Zbliżyliśmy się z moją educatore nie tylko dzięki mikroskopijnym wymiarom pokoju, ale chyba też z powodu pewnego pokrewieństwa dusz. Kiedy postanowiłem opuścić dom jej matki, spytała tylko, czy nadal będę brał u niej lekcje włoskiego. Czyżby nie pytała nigdy lustra, kto jest najpiękniejszy na świecie? Poza tym była bystra i powinna się domyślać, że kiedy późnym wieczorem zostawałem sam, zasypiałem z głową wypchaną nowymi słówkami i idiomami, wtuloną w jej piersi. Zaproponowała pomoc w poszukiwaniu nowego lokum i już na drugi dzień zawiozła mnie swoją rubinową alfą guliettą do podmiejskiej wioski, Monsagrati Alto, z której krętą drogą wjechaliśmy do połowy wysokiego wzgórza, gdzie stało kilka starych kamiennych domów, rozrzuconych w sporej odległości od siebie.
Do jednego z nich, jak się okazało – tego właściwego, prowadziła wąska dróżka otoczona oliwnym sadem. Później dopiero zauważyłem, że pośród leciwych drzewek oliwkowych rosły tam też figowce, grusze i jabłonie. Odkryłem jeszcze dwa drzewa z owocami kaki albo, jak kto woli, persymony, z wyglądu przypominające pomidora, a w smaku morelę po nocy spędzonej z wanilią. Przed dom wyszła mocno starsza, ale elegancka, zadbana pani z niemłodym mężczyzną, który okazał się jej synem. Usiedliśmy na zewnątrz przy metalowo-szklanym stole, pod czymś, co przypominało altanę. Jej dach stanowiła plątanina gałęzi, zielonych liści i zwisających owoców kiwi. Gospodarze czekali, aż oswoję się z nowym miejscem i przestanę gapić w górę, jakbym nie tylko nigdy nie jadł, ale i nie widział tych egzotycznych owoców. Tak się złożyło, że rzeczywiście pierwszy raz oglądałem, jak rosną. Antonia przyszła mi z pomocą i ucięła sobie pogawędkę ze starymi znajomymi, by w pewnym momencie przejść płynnie na angielski i powiedzieć, że ja to ja i będzie mi miło tu zamieszkać.
Uznałem, że to dobry moment, by zerwać z pierwszym wrażeniem dzikusa i potwierdziłem swoją tożsamość i chęć zasiedlenia tego uroczego miejsca. Przyszło mi to łatwo, gdyż pani od włoskiego zapoznała mnie w drodze ze szczegółami transakcji. Nasi rozmówcy, zamożni mieszkańcy Lukki, odziedziczyli domek kilka lat temu po swoim ojcu i dziadku, nie zamierzali w nim jednak mieszkać, a z powodów sentymentalnych nie mieli zamiaru się go pozbywać. Do tej pory udawało im się wynajmować go latem, przeważnie turystom z Niemiec. Z jakichś sobie tylko znanych powodów nie przepadali akurat za byłymi sojusznikami, a brak najemców przez trzy czwarte roku zmuszał do częstych odwiedzin podmiejskiego wzgórza, co burzyło ich wypełnione i spokojne życie. Pani Chiara, wielokrotnie u siebie na herbatkach słysząc narzekania pani Giovanny, mojej nowej dobrodziejki, zaproponowała jej wynajęcie domu mnie, i to na cały rok, ale za kwotę, jaką dotychczas otrzymywała za okres wakacji. W ten sposób ja wchodziłem w posiadanie taniego lokum, a właścicielka oszczędzała czas i pieniądze na utrzymywanie domu w pełnej gotowości i wszyscy powinni być zadowoleni. Ponoć syn pani Giovanny, mając bardziej rozwinięty zmysł biznesowy, protestował przeciwko tak skonstruowanej transakcji, ale nie słyszał raczej o Rejtanie i nie włożył dość serca, by trwać przy swoim, dlatego nie miał większych szans w konfrontacji z wdziękiem mojej przyjaciółki i starczym zniecierpliwieniem matki.
Po pośpiesznej prezentacji domu i potwierdzeniu przeze mnie – na wyrost – że zrozumiałem, jak działają wszystkie zainstalowane tam urządzenia, podpisałem przygotowane przez nich dokumenty, wyrażając tym samym nieograniczone zaufanie do ślicznej opiekunki. Ewentualne obawy rozwiała też widniejąca w tekście kwota 6 tysięcy euro, na tyle bowiem opiewał roczny kontrakt. Oznaczało to zamianę 10 metrów kwadratowych powierzchni u pani Chiary na prawie 200 metrów u pani Giovanny za tę samą cenę. W dodatku otrzymywałem do dyspozycji około 50 arów zieleni, fikuśną altanę i mały basenik. Zastanawiałem się, czy nie powinienem ponownie przytoczyć swoich rozważań o szczęściu, tym bardziej że dzisiejszy dzień, jak się później okazało, był jednym wielkim nieprzerwanym jego pasmem.
Jeśli zrezygnowałem z tego pomysłu, to tylko dlatego, że drugi mężczyzna w naszym towarzystwie podniósł stojącą w koncie altany butelkę prosecco, białego lekkiego i wystarczająco zimnego frizzante produkowanego chyba w okolicach Wenecji, dając do zrozumienia, że oni też są zadowoleni. Czy ktoś twierdził, że szczęście jest wprost proporcjonalne do wysokości poniesionych wydatków? Na pewno nie pani Giovanna, która z uśmiechem starej (tu tylko w znaczeniu długoletniej) znajomej wręczyła mi, na dobry początek, koszyk dojrzałych fig, które zebrała przed naszym przyjazdem. Piliśmy powoli, rozmawiając w zasadzie o niczym w języku znanym wszystkim obecnym w stopniu wystarczającym do konwersacji na ten temat. Ja wtrącałem czasami niezdarnie znane mi już włoskie słowa, a nawet całe, choć krótkie zdania, by w ten, może głupi, sposób podziękować mojej nauczycielce za zapewnienie mi całkiem pięknego dachu nad głową i innymi, nie mniej ważnymi dla mnie częściami ciała.
Kiedy właściciele odjechali rozluźnieni pozbyciem się kłopotu, Antonina zaproponowała, byśmy od razu przewieźli tu mój dobytek zredukowany niedawno do naprawdę niezbędnego minimum. Pani Chiara żegnała mnie zadziwiająco wylewnie, jakbym szedł na wojnę, tylko zamiast pisania listów obiecała odwiedzać mnie, jeśli tylko czas jej pozwoli. Początkowo naszła mnie refleksja, czy nie przeprowadzam się zbyt blisko, ale uspokoiła mnie myśl, że duma, silniejsza chyba od niezaspokojonych żądz, nie pozwoli tej donnie szukać pocieszenia poza własnym domem. Może czas pokaże, że się myliłem, ale kiełkujący niepokój został opanowany. Ktoś mógłby odnieść wrażenie, że wzdrygam się na myśl o zbliżeniu z kobietą w moim wieku, albo że będąc samotnym mężczyzną w obcym kraju, w dodatku z problemem erotycznym, nader wybrzydzam. Inni mogliby mnie pomówić, co pewnie ubodłoby najbardziej, o noszenie w sobie mocno rozbudzonego poczucia moralności. Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie miało na imię Antonia.
Byłem wdzięczny jej, jej matce i samemu Bogu za to, że nie tylko istnieje, ale jest tak blisko, patrzy na mnie bez skrępowania, uśmiecha się do mnie, dotyka mnie i żartuje z mojej nieporadnej włoszczyzny. Coś się jej ode mnie należało, więc w drodze do nowej kwatery poprosiłem ją o podwiezienie nas do restauracji Buca di San’Antonio. Była zachwycona, pomogła mi wybrać gulasz jagnięcy z oliwkami i pewnie przez cały czas gorliwie modliła się do swojego patrona, świętego Antoniego, bym tylko nieznacznie podlewał jagnięcinę czerwonym chianti wyprodukowanym w przepięknym regionie o tej samej nazwie, rozciągającym się na wzgórzach Toskanii pomiędzy Florencją a Sieną. Jakbym wyczuł intencje dziewczyny, której zazdrościła mi cała restauracja, powoli sączyłem napój bogów nalewany mi z butelki classico opatrzonej czarnym kogutem. To logo wyjątkowo działało na moją ówczesną wyobraźnię.
Czasem jednak warto zaryzykować i poczekać, bo kogut, usprawiedliwiony zewem natury i liczebnością haremu, nie musi zawracać sobie grzebieniastego łba cywilizacyjnymi bzdetami w postaci taktu, dobrego wrażenia czy umiejętnie dawkowanego flirtu. Ja jednak byłem ponoć na wyższym etapie rozwoju. O ile ja wydawałem się cieszyć chwilą i nastawać na jej trwanie, o tyle Antonia wykazywała coraz bardziej widoczne zniecierpliwienie, daliśmy więc odpocząć podniebieniom i pognaliśmy na oliwne wzgórze. Mój kierowca już chyba wtedy musiał mieć ułożony w ślicznej główce jakiś przewrotny plan, bo po drodze wpadliśmy jeszcze do maleńkiego supermercato, by zrobić skromne zakupy.
Kiedy po zaniesieniu bagaży na piętro i rzuceniu ich w jednej z trzech sypialni zbiegłem do sporej rustykalnej kuchni, to boskie stworzenie zdążyło już wypić całą szklankę dopiero co otwartego wina, identycznego z tym, które ja sączyłem w restauracji. Nie miałem nawet czasu, by pomyśleć o jej problemie alkoholowym, bo rzuciła się na mnie zdecydowanie, ale miękko, obcałowała całą moją twarz i zatrzymała się na ustach. Czułem, jak w zapachu chianti wlewa się we mnie całym ciałem i duszą i jak próbuje udawać zdziwienie, że jest już tam od chwili naszego poznania.
Gdy czas się zatrzymuje, z reguły umieramy, a ponieważ nic nie wskazywało na to, abym zmarł lub choćby na chwilę zamarł, było to pewnie zjawisko gubienia czasu. Nie wiem, jak znaleźliśmy się na górze, dlaczego wybraliśmy tę, a nie inną, sypialnię. I w ogóle skąd ten pośpiech? Robiąc z kobietami w ostatnich wielu latach to, czemu oddawałem się z Antonią, myłem najpierw zęby, jako pierwszy brałem prysznic, dokładnie się wycierałem i kładłem na wyklepanej poduszce, by w oczekiwaniu na partnerkę wbijać sobie do głowy cel, strategię i oczekiwane zyski, a nade wszystko rozpaczliwie życzyłem sobie powodzenia.
Teraz nie musiałem sobie nic życzyć, niczego oczekiwać, nawet wbijaniem mogłem się nie przejmować, bo to cudne dziewczę wzięło wszystko na siebie, oczekując w zamian jedynie podporządkowania się i rezygnacji z najmniejszych objawów sprzeciwu. A musiałbym być głupcem, gdybym miał się sprzeciwiać temu, co ze mną wyrabiała. Jak osiągnęła moje długotrwałe pobudzenie, pozostanie jej słodką tajemnicą, bo ja, kochając się z nią, traciłem nie tylko czas, ale i pamięć.
Kiedy uznała, że ma już dość, zgrabnie podniosła nogę i uważając, by mnie nie dotknąć przekładanym ciałem, zamieniła pozycję dominującą na embrionalną. Na wszelki wypadek byłem jej wdzięczny za tę delikatność, nie miałem bowiem pewności, czy się za chwilę nie rozsypię. Zadziwiająco szybko przyzwyczaiłem się do jej preferencji bycia na górze, mogłem przecież ująć się męskim honorem. Ale po pierwsze, nie ma nic śmieszniejszego niż honor w łóżku, po drugie, miałem już swoje lata, po trzecie, mimo uwielbienia dla seksu nigdy nie byłem jego tytanem, po czwarte, mogłem do woli gapić się i wyczyniać wszystko, co chciałem, z jej piersiami, które po całkowitym obnażeniu nie straciły nic, ale to nic ze swojej wyjątkowości. A po piąte, już wspominałem, że nie jestem głupcem. Jestem za to szczęściarzem i niech tak zostanie.
Ani wówczas, ani potem nie spytałem jej, dlaczego postanowiła kochać się właśnie ze mną, mogąc mieć każdego. Ja wiem, na takie idiotyczne pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Oczywiście domyślałem się, próbując budować piramidę skomplikowanych relacji i okoliczności. Czuliśmy się samotni i nie miało chyba znaczenia, że w obu przypadkach była to w pewnym sensie samotność z wyboru. Łączyła nas zależność mistrz – uczeń, co ona z uwagi na odwrotną proporcjonalność wieku, a może też i płci, postanowiła wykorzystać. Dziś ujawniła przecież skrzętnie dotąd skrywaną przede mną potrzebę dominacji nad mężczyznami.
Była też między nami odwrócona relacja mistrz – uczeń. Nie miałem powodu zatajać, po co przyjechałem do Italii. Chciałem napisać tu swoją kolejną książkę i zapragnąłem uczynić to w warunkach możliwie sterylnych, za które uznałem włoskie niebo, toskański klimat, całkowitą anonimowość, samotność i brak jakichkolwiek obowiązków. Wiem, wiem, wiele arcydzieł powstało w prawdziwie ciężkich warunkach, lecz ja nie szukałem drogi do wielkości. To był wariacki pomysł, a akurat zacząłem wierzyć, że w szaleństwie jest metoda. W procesie twórczym trzeba być wariatem, egoistą i nie przestawać nosić w sobie naiwności cnotliwej panny, jakkolwiek by to dziwnie nie zabrzmiało w moim tamtejszym położeniu.
Napisałem dotychczas zaledwie kilka stron i nie byłem jeszcze pewny, czy dostąpią one zaszczytu, by znaleźć się w nowej książce. Ale to nie miało najmniejszego znaczenia, ponieważ obok mnie leżało arcydzieło i mimo że nie ja je stworzyłem, przyłożyłem przecież do niego rękę. Kiedy zrobiłem to w sensie dosłownym, jakby wybudzona z letargu, strząsnęła ją ze swoich pleców. Późniejsza próba dotarcia do jej piersi także zakończyła się fiaskiem. Minął jakiś czas, a ona odwróciła się do mnie, przygarnęła mnie tym swoim lekko-mocnym uściskiem i znowu brała, co chciała, a ja mogłem wtedy do woli skupić się na głaskaniu, całowaniu i zlizywaniu jej zapachu. Miałem już w swoim szumnie zwanym dorobku kilkanaście sztuk teatralnych, kilkadziesiąt opowiadań, kilka tomików wierszy i powieść, ale byłem, poza regionem zamieszkania, raczej nieznanym autorem. Coś tam o mnie było jednak w Internecie, co Antonia z pewnością sprawdziła. Z uwagi na jej nieznajomość języka polskiego to wystarczyło, bym został kolegą Umberto Eco, nieco młodszym i przystojniejszym.
W moim kraju zaraz po drugiej wojnie zlikwidowano analfabetyzm, pisarz był autorytetem, pisał między wierszami i wszyscy to czytali. Potem jak upadła komuna, a wraz z nią i cenzura, międzywiersze opustoszały jak wcześniej półki sklepowe. I pisanie spowszedniało, i każdy zaczął pisać. Może właśnie dlatego wyjechałem do Włoch. Nie miałem pojęcia, ilu jest tu pisarzy, ale oni też nie mieli pojęcia o moim istnieniu, uznałem więc, że na początek taka nikła równowaga wystarczy. Poza tym statystyki wskazywały na znacząco wyższy odsetek kobiet wśród czytelników i dopiero w Toskanii zaczęło to do mnie docierać w sposób dotykalny.
Antonia gubiła ze mną cnotę co i raz, ale nie odnosiłem wrażenia, by chciała się z tego powodu żalić swojemu patronowi. Chyba nie należała do nadmiernie wierzących, choć była dumna z prawie stu kościołów uświęcających jej piękne miasto i miała zamiar pokazać mi je wszystkie. Albo była miejscową patriotką, albo miało to być przeciwwagą dla naszych grzesznych postępków, albo po prostu kochała renesans. Tak jak ja zaczynałem kochać to miasto. Choćby tylko dlatego, że biało-czerwona jego flaga musiała nastrajać mnie patriotycznie i sprawiać, bym zechciał poczuć się tu jak w domu. Nie przyszło mi chyba wtedy do głowy, mając na wyciągnięcie ręki gorąc plaż gdzieś pomiędzy Torre di Lago Puccini a Marina di Vecchiana, nieobliczalność Wezuwiusza i piękno marmurowej Madonny Annunciaty wyrzeźbionej w XIV wieku przez Nino Pisano, by wspominać dom pozostawiony setki kilometrów stąd. Pozostawiony właśnie dlatego, by nie myśleć o nim, nie czuć go, nie rozleniwiać się w jego leniwym cieple i nie starzeć w jego klaustrofobicznym łonie. Tu szukałem mojego prywatnego renesansu, zawieszenia pomiędzy starym i nowym, odrodzenia.
W moim przypadku dom to żona, może więc nie jest prawdą, iż o niej wówczas nie myślałem. Bo o żonie możemy zapominać w każdej okoliczności, z rocznicą ślubu na czele, na dowolnie długi czas, pod warunkiem że się nie odzywa. Ale nie ma takiej siły, która powstrzymałaby nas od przywołania jej postaci, gdy jesteśmy w ramionach innej kobiety. Spędziliśmy ze sobą ponad czterdzieści lat, mamy wspaniałe dorosłe dzieci, rewelacyjną wnuczkę i było nam dobrze. Ale kiedy postanowiliśmy się wyprowadzić z miejsca, które miało być naszą życiową emeryturą, nie udało nam się uzgodnić nowego wspólnego adresu. Myśląc może, że to nas otrzeźwi, sprzedaliśmy cały nagromadzony majątek, podzieliliśmy pieniądze na dwie równe części i po wyjściu z banku daliśmy sobie kilka dni na wypracowanie kompromisu. Wtedy żona wyjechała w odwiedziny do wnuczki, a ja z bezpiecznym plecakiem skromnego rentiera postanowiłem uciec na jakiś czas i pozwolić, by mój egoizm pod wpływem włoskiego słońca zakwitł w ogrodzie szaleństwa, przygody i tajemnicy.