Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Totentanz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Totentanz - ebook

„Nie da się uciec od nierozwiązanych problemów z przeszłości. Rany same się nie zabliźniają, mogą tylko przyschnąć. Wystarczy drzazga, żeby znowu zaczęły krwawić”.

Śmierć objęła rządy w mieście. Wśród młodzieży mnożą się samobójstwa, wrocławska policja znajduje zwłoki zamordowanych młodych kobiet, płatny zabójca rozwiązuje problemy w światku handlarzy narkotyków. Kiedy spotyka się twarzą w twarz z komisarzem Marcinem Zakrzewskim, rzuca mu wyzwanie. Rozpoczyna się bezwzględna rywalizacja. Żeby złapać mordercę, Zakrzewski musi zmierzyć się z najmroczniejszą stroną swojej natury. Musi dokonać niemożliwego – zatańczyć ze śmiercią i przeżyć.

Policjanci Marcin Zakrzewski, Paulina Czerny i Parol Szawczak powracają w trzeciej części cyklu kryminalnego „Cienie przeszłości”. Czy cena, jaką przyjdzie im zapłacić za zaangażowanie w sprawę, nie będzie zbyt wysoka? Czy to będzie ich ostatnie wspólne śledztwo?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-613-8
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

34 lata wcześniej

_Ból nagle znika. Cudowne orgia­styczne uczu­cie cie­pła roz­lewa się po zdrę­twia­łych, skur­czo­nych mię­śniach._

_Nagle sły­szy głosy. Pod przy­mknię­tymi powie­kami widzi prze­śliczne mia­sto, które mieni się w słońcu wszyst­kimi kolo­rami tęczy i zło­tem. W mie­ście bawią się dzieci. Roze­śmiane twa­rze, szczę­ście w oczach, rado­sne okrzyki, ubra­nia lśniące czy­sto­ścią w sło­necz­nym bla­sku._

_Naraz go zauwa­żają. Dziew­czynki i chłopcy w jego wieku stają na skraju mia­sta i wołają:_

_– Chodź do nas!_

_– Baw się z nami!_

_– Jak masz na imię?_

_Nie pamięta, kim jest. Nie pamięta, gdzie jest. Nic go to nie obcho­dzi._

_Zaczyna biec, ale nogi grzę­zną w wyso­kiej tra­wie pora­sta­ją­cej rów­ninę. Zostało jesz­cze tylko kil­ka­dzie­siąt metrów. Bie­gnie, lecz zamiast się zbli­żać, oddala się od mia­sta. Chce krzyk­nąć, żeby pocze­kali, ale już go nie sły­szą. Dzieci roz­cho­dzą się zawie­dzione._

_Złote mia­sto się oddala, bled­nie, po chwili ginie w bia­łej mgle._

_Nie ma już nic. Tylko ta mgła._

_Mózg powoli prze­staje funk­cjo­no­wać._

_To pierw­sza faza ago­nii._

_Jak w pozba­wio­nej zasi­la­nia maszy­nie wyłą­czają się kolejne obwody: pamięć, myśle­nie, ból, uczu­cia, strach. Kiedy jed­nak uświa­da­mia sobie, że za chwilę umrze, szar­pie się roz­pacz­li­wie ostatni raz._

_Ostat­nia próba ratunku. Szanse bli­skie zera._

_W ułamku sekundy, w pro­ce­du­rze ni­gdy jesz­cze nie­uży­wa­nej, lecz zako­do­wa­nej w genach, two­rzą się dzie­siątki milio­nów nowych połą­czeń neu­ro­nów. W tej samej chwili w ukła­dzie zaczyna krą­żyć prąd. Budzi się naj­bar­dziej pier­wotny instynkt prze­trwa­nia, sys­tem bez­pie­czeń­stwa prze­jęty po pra­przod­kach, któ­rzy musieli bro­nić się przed dziką i bez­względną przy­rodą pra­świata. Instynkt budzący się w chwili, kiedy wszystko inne ginie, kiedy wyłą­cza się myśle­nie i świa­do­mość._

_Naj­pierw poru­szają się palce. Powoli, wytrwale, jed­no­staj­nymi ruchami przy­po­mi­na­ją­cymi przed­śmiertne drgawki robią dla dłoni małą niszę w mięk­kiej ziemi. Zaraz jed­nak zie­mia się zapada i palce nie­ru­cho­mieją._

_To nic. Ten eks­pe­ry­ment pozwala nowej sile zarzą­dza­ją­cej cia­łem opa­no­wać sytu­ację. Sta­bi­li­zuje się tętno, serce zaczyna ude­rzać mia­rowo, oddech staje się głęb­szy._

_Poja­wia się nowy pro­blem. Zaczyna bra­ko­wać tlenu. Głęb­szy oddech wciąga do gar­dła i płuc dro­binki ziemi i grozi udu­sze­niem w ciągu kil­ku­dzie­się­ciu sekund. Obie dło­nie zaczy­nają roz­pacz­li­wie roz­gar­niać zie­mię. Na szczę­ście ciało jest przy­sy­pane cienką war­stwą czar­nej gleby i już po kilku sekun­dach nad­ludz­kiego wysiłku dło­nie wydo­stają się na powierzch­nię._

_Twarz! Trzeba odsło­nić twarz!_

_Zie­mia się obsy­puje, sze­rzej roz­wie­rają się usta zale­pione krwią i płuca łap­czy­wie chwy­tają hau­sty rześ­kiego powie­trza wrze­śnio­wej nocy. Na moment siły wra­cają. Ręce zrzu­cają kamie­nie leżące na pier­siach i pod­brzu­szu, ciało wydo­staje się z płyt­kiego grobu, prze­wraca się na brzuch i odpełza dwa metry w bok, na trawę. Tu zastyga w bez­ru­chu. Płuca i krtań oczysz­czają się z ziemi w gwał­tow­nym ataku kaszlu, żołą­dek w nagłym skur­czu pozbywa się żółci powsta­łej w chwili ago­nii._

_Dalej! To jesz­cze nie koniec._

_Popy­chane przez ślepy instynkt prze­trwa­nia ciało prze­suwa się wytrwale, cen­ty­metr po cen­ty­metrze, przez ciem­ność w kie­runku świa­tła. Jak wielki, czarny, ośli­zgły robal, który wypełza spod ziemi tylko pod osłoną nocy._

_Nagle trawa się koń­czy i ludzki robak oble­piony czarną zie­mią i krwią tra­fia na bru­ko­waną ścieżkę. Tutaj zamiera na dłu­żej._

_Gdyby to wido­wi­sko obser­wo­wał ktoś z boku, mógłby nabrać podej­rzeń, że ludzki czerw jest już mar­twy. Jed­nak w tam­tym cza­sie i miej­scu nie było nikogo. Obser­wa­to­rem dra­ma­tycz­nej walki dziecka o życie mógł być co naj­wy­żej Bóg._

_Albo Dia­beł._

_Oka­le­czony mózg budzi się z chwi­lo­wego letargu i znowu daje sygnał do walki. Ciało drga i mozol­nie zbliża się do uchy­lo­nej bramy, w stronę nikłej poświaty, która dociera w to miej­sce z odda­lo­nej o kil­ka­dzie­siąt metrów ulicz­nej latarni._

_Nie­spo­dzie­wa­nie na wysy­pa­nej żwi­rem dro­dze sły­chać kroki. Zbli­żają się szybko i pew­nie._

_Mózg reje­struje dźwięk i pró­buje wezwać pomoc. Stłu­czone, spuch­nięte wargi poru­szają się w nie­mym woła­niu o ratu­nek, lecz ciszy nocy nie zakłóca żaden dźwięk. Sły­chać tylko te kroki._

_Coraz bli­żej i bli­żej._

_A jeśli wcale nie ozna­czają oca­le­nia? Jeśli teraz nastąpi dal­szy ciąg kaźni?_

_Ta pod­pro­gowa myśl prze­myka przez wszyst­kie komórki kory mózgo­wej i spra­wia, że w jed­nej chwili wszystko gaśnie i zapada ciem­ność._

_Praw­dziwa ciem­ność pełna bło­giej ciszy i nie­ist­nie­nia._Początek

Koniec czerwca 2015

Film miał mieć co naj­mniej dzie­sięć milio­nów wyświe­tleń.

Apacz wybrał miej­sce, zor­ga­ni­zo­wał prze­bra­nia, sto­jaki i oświe­tle­nie. Poży­czył od kogoś pro­fe­sjo­nalną kamerę umoż­li­wia­jącą nocne zdję­cia dobrej jako­ści.

Swoim opty­mi­zmem zara­ził resztę.

W pierw­szy week­end lata, w cie­płą i gwiaź­dzi­stą noc dwa samo­chody oso­bowe wyje­chały z Wro­cła­wia drogą w kie­runku Smolca. Przed osie­dlem dom­ków jed­no­ro­dzin­nych skrę­ciły z ulicy Żwirki i Wigury w prawo i wąską asfal­tową drogą poje­chały wzdłuż wyso­kiego ogro­dze­nia, za któ­rym roz­cią­gały się tereny nale­żące do jed­nostki woj­sko­wej przy lot­ni­sku na Stra­cho­wi­cach, w kie­runku Krzep­towa i dalej.

Ruch był nie­wielki, jechali szybko, pod­nie­ceni i roz­ba­wieni. Lekki nie­po­kój zabi­jali gło­śnym śmie­chem, żar­tami i dużą ilo­ścią piwa.

Droga wio­dła przez most na Bystrzycy i ginęła w gęstym lesie. Mimo księ­ży­co­wej, dość jasnej nocy świa­tła samo­cho­dów z tru­dem prze­bi­jały się przez mrok. Rosnące po obu stro­nach wiel­kie drzewa z roz­ło­ży­stymi kona­rami sty­ka­ją­cymi się w górze two­rzyły tunel pogrą­żony w abso­lut­nych ciem­no­ściach. Nad drogą prze­le­wały się fale bia­łej mgły pod­no­szą­cej się z pod­mo­kłych tere­nów Parku Kra­jo­bra­zo­wego Doliny Bystrzycy.

– Niech to cho­lera weź­mie! – zaklął Mate­usz Jastrzęb­ski pro­wa­dzący pierw­sze auto i wci­snął odro­binę zbyt mocno pedał hamulca. – Nic nie widać…

Nagle z tyłu dobiegł ich ostry pisk opon hamu­ją­cego za nim auta.

Sie­dzący na przed­nim sie­dze­niu obok kie­rowcy Oskar Ber­ton, zwany Apa­czem, obej­rzał się zanie­po­ko­jony i pokrę­cił głową.

– No, teraz poje­cha­łeś – rzu­cił.

Mate­usz popa­trzył we wsteczne lusterko i non­sza­lancko wzru­szył ramio­nami.

– Niech uważa, jak jedzie.

Nie dał po sobie poznać, że przez chwilę zro­biło mu się gorąco. Ojciec by mu nie wyba­czył nawet naj­drob­niej­szej ryski na toy­ocie. Tym bar­dziej że był w dele­ga­cji za gra­nicą i nie wie­dział, że jego nasto­letni syn jeź­dzi autem bez pozwo­le­nia. Jadący z tyłu nową hondą civic Tymon Jagla też pew­nie nie miałby pomy­słu, jak wytłu­ma­czyć sta­rym, co robił o pół­nocy kil­ka­na­ście kilo­me­trów za mia­stem i jak doszło do wypadku.

Mate­usz wyjął z rąk Apa­cza piwo w puszce i pocią­gnął dwa duże łyki dla kurażu.

– Daleko jesz­cze? – zapy­tał znie­cier­pli­wiony.

Mgła zgęst­niała. Przed maską samo­chodu kotło­wały się białe tumany, w któ­rych ginęło świa­tło reflek­to­rów.

– Za następ­nym zakrę­tem – odrzekł uspo­ka­ja­jąco Apacz.

Rze­czy­wi­ście kil­ka­set metrów dalej las gwał­tow­nie się koń­czył. Mgła się prze­rze­dziła, widać było szosę pro­wa­dzącą przez pola pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem. Doje­chali do skrzy­żo­wa­nia. Droga w lewo pro­wa­dziła do Kątów Wro­cław­skich, a w prawo do odda­lo­nej o pół­tora kilo­me­tra miej­sco­wo­ści, któ­rej nazwy nie można było odczy­tać z zama­lo­wa­nej sprayem tablicy. Skrę­cili w prawo i chwilę póź­niej Apacz kazał Mate­uszowi znowu skrę­cić w szu­trową drogę pełną wybo­jów i kolein. Po prze­je­cha­niu kil­ku­na­stu metrów zna­leźli się w lesie. W świe­tle księ­życa dosko­nale widać było białe pnie brzóz, poły­sku­jące zza krze­wów pora­sta­ją­cych gęsto pobo­cze. Po kolej­nych kil­ku­set metrach las się koń­czył. Po pra­wej stro­nie roz­cią­gały się pola uprawne, a w lewo odcho­dziła zaro­śnięta wysoką trawą polna droga pro­wa­dząca do cmen­tar­nej bramy.

Apacz wybrał dosko­nałe miej­sce. Pierw­sze domo­stwa znaj­do­wały się kil­ka­set metrów dalej. Nikt o tej porze nie mógł im prze­szko­dzić.

Zapar­ko­wali i wysie­dli z samo­cho­dów. Odwaga nakrę­cana do tej chwili przez mło­dzień­czą bra­wurę i alko­hol gdzieś ule­ciała.

– Co jest? – Apacz spoj­rzał na kole­gów z kpią­cym uśmie­chem na ustach. – Strach was oble­ciał?

Zwią­zał dłu­gie włosy i nacią­gnął maskę na twarz. Ruszył przed sie­bie, prze­ci­snął się przez szparę w zardze­wia­łym ogro­dze­niu i zna­lazł się na cmen­ta­rzu. Przez chwilę szar­pał bramę, wyda­jąc z sie­bie potę­pień­cze jęki, jakby był nie­bosz­czy­kiem despe­racko pró­bu­ją­cym wydo­stać się na zewnątrz. Ten pokaz wywo­łał u reszty mimo­wolne salwy śmie­chu. Apacz, podob­nie jak pozo­stali chłopcy, ubrany był w obci­sły czarny kostium, na któ­rym białą fos­fo­ry­zu­jącą farbą nadru­ko­wano ludzki szkie­let. W ciem­no­ściach odzna­czały się tylko jasne wzory kości.

– Muszę w krzaki – powie­dział nagle Michał Rud­nik.

Jagoda Chmiel­nik prych­nęła pogar­dli­wie.

– Kwasu, może ty masz jakiś pro­blem z pęche­rzem? – zadrwiła.

Miała dłu­gie, pra­wie białe włosy i ucho­dziła za kla­sową pięk­ność. Nie na darmo nazy­wano ją Daene­rys – była bar­dzo podobna do kró­lo­wej Daene­rys Tar­ga­ryen z _Gry o tron_. Prze­brała się zresztą odpo­wied­nio. Nosiła spły­wa­jącą do ziemi jasną suk­nię, na ramiona zarzu­ciła czer­wony szal, białe włosy spięła z tyłu w koń­ski ogon. Czu­bek jej głowy zdo­biła korona wycięta z kar­tonu i okle­joną złotą folią.

Kwasu popa­trzył na nią z wyż­szo­ścią.

– Po pro­stu wypi­łem naj­wię­cej. – Wzru­szył ramio­nami i skrę­cił w stronę czer­nie­ją­cych z boku krze­wów.

Pozo­stali chłopcy sko­rzy­stali z oka­zji i bez słowa poszli w jego ślady.

Dziew­czyny zostały w miej­scu.

– Jak dzieci – powie­działa Fiolka, czyli Ania Wiśniew­ska.

Była prze­brana za biskupa. Miała na sobie pozła­caną tunikę imi­tu­jącą szaty litur­giczne, na gło­wie srebrną infułę, a w ręku trzy­mała wła­sno­ręcz­nie zro­biony pasto­rał zakoń­czony efek­towną spi­ralą. Nie mogła pochwa­lić się talen­tem pla­stycz­nym, ale spi­rala wyszła jej dosko­nale.

– Cóż, przy­naj­mniej można zapa­lić – wes­tchnęła Domi­nika Skru­cha. Zawsze miała przy sobie co naj­mniej dwie paczki cien­kich men­to­lo­wych papie­ro­sów. Z racji nazwi­ska od wcze­snej pod­sta­wówki nosiła ksywę Sku­cha – wszy­scy, łącz­nie z nauczy­cie­lami, noto­rycz­nie prze­krę­cali jej nazwi­sko. Domi­nika prze­brała się za ryce­rza. Jej piersi okry­wała pla­sti­kowa zbroja z her­bem Śle­pow­ron, na plecy zarzu­ciła pele­rynę, a do sze­ro­kiego woj­sko­wego pasa przy­mo­co­wała miecz. Na gło­wie miała hełm. Przy­łbica cią­gle opa­dała jej na oczy i Domi­nika musiała ją popra­wiać.

Ostat­nią dziew­czyną była Wero­nika Kaczuk, wysoka, ciem­no­włosa, o zadzior­nym spoj­rze­niu. Prze­brana w czarny habit mniszki wyglą­dała bar­dziej na postać z hor­roru klasy B niż na sio­strę zakonną.

Zanim zdą­żyły się porząd­nie zacią­gnąć dymem, wró­cili chłopcy. Wszy­scy nacią­gnęli już maski i nie mogły ich roz­po­znać.

– Sio­stry, rzuć­cie to świń­stwo! – wykrzyk­nął pierw­szy szkie­let gło­sem Apa­cza. – Mam coś o wiele lep­szego…

Pogrze­bał chwilę w tyl­nych kie­sze­niach spodni, wycią­gnął kar­to­nowe pudełko po papie­ro­sach i trium­fal­nie poka­zał wszyst­kim zawar­tość.

– Świeży towar – ode­zwał się Tymon Jagla. Miał ksywę Don Pedro. – Ty zawsze masz genialne pomy­sły, Apacz.

– Prze­stań­cie! Mamy krę­cić film, a wy się naja­ra­cie i nic z tego nie będzie – mruk­nęła Domi­nika.

– Prze­stań, Sku­cha, będzie lep­sza zabawa. – Apacz puścił dwa skręty w obieg.

Palili w mil­cze­niu.

– Nie­złe zioło – szep­nął Kwasu.

Dziew­czyny śmiały się głup­ko­wato. Mate­usz Jastrzęb­ski nagle zaczął pod­ska­ki­wać, jakby stał bosymi sto­pami na gorą­cym żela­zie. Powta­rzał bez prze­rwy:

– Czu­je­cie to? Czu­je­cie? Czu­je­cie wibra­cje?

Daene­rys co chwilę trą­cała rycer­ski hełm Domi­niki. Przy­łbica raz po raz opa­dała z trza­skiem, ale Domi­nika się nie dener­wo­wała, tylko cier­pli­wie ją pod­no­siła, zano­sząc się śmie­chem.

W pew­nej chwili Apacz kla­snął w dło­nie.

– Dość zabawy! Prze­cież mamy nakrę­cić film – przy­po­mniał.

Jak na komendę rzu­cili się do bagaż­ni­ków i zaczęli wycią­gać oświe­tle­nie, prze­wody do aku­mu­la­to­rów, kamerę i sta­tywy.

Jan Kamiń­ski wra­cał do domu rowe­rem. Było już dobrze po pół­nocy. W lesie za mostem na Bystrzycy zale­gała biała jak mleko, wil­gotna, zimna mgła. Czuł, jak lodo­wate dro­binki osia­dają mu na twa­rzy, jego rzad­kie siwe włosy zro­biły się zupeł­nie mokre. Na szczę­ście grzała go jesz­cze wódka, którą wypił z kolegą. Dużo wódki. Tak dużo, że na początku nie mógł wsiąść na rower i zła­pać rów­no­wagi. Skoń­czyło się na upadku na asfalt i stłu­czo­nym bole­śnie kola­nie.

– Szlag by tra­fił, cho­lerne kolano – mru­czał pod nosem.

Oczy mu się tro­chę kle­iły, kiedy wyje­chał wresz­cie z lasu. Chciał skrę­cić w prawo do wio­ski i wtedy wywró­cił się ponow­nie. Koła pośli­zgnęły się na cien­kiej war­stwie pia­sku przy­kry­wa­ją­cego asfalt na pobo­czu jezdni. Był na tyle pijany, że nie zdą­żył pra­wi­dłowo zare­ago­wać.

Klnąc, pozbie­rał się z ziemi, ale jechać dalej już nie mógł. Kolano bolało okrop­nie. Posta­no­wił pójść pie­chotą. Do wio­ski nie było daleko. Nie bar­dzo pamię­tał, jak prze­szedł kil­ka­set metrów, pro­wa­dząc rower. Minęło go auto i wtedy tro­chę otrzeź­wiał. Zauwa­żył, że znaj­duje się na wyso­ko­ści polnej drogi odcho­dzą­cej w prawo. Nie zasta­na­wia­jąc się długo, skrę­cił. Tędy miał bli­żej do domu, choć nie cho­dził tu po zmroku. Przy dro­dze znaj­do­wał się stary cmen­tarz, ludzie różne rze­czy gadali. Teraz jed­nak Kamiń­ski był na tyle otu­ma­niony wódką, że nawet o tym nie pomy­ślał.

Prze­szedł już spory kawa­łek drogi, gdy nagle przy­sta­nął zanie­po­ko­jony. Od strony cmen­ta­rza, od któ­rego oddzie­lał go teraz tylko wąski skra­wek brzo­zo­wego lasu, docho­dziły śmie­chy i pokrzy­ki­wa­nia. Mię­dzy drze­wami migo­tały świa­tła, a kiedy przyj­rzał się uważ­niej, dostrzegł kilka postaci tań­czą­cych mię­dzy nagrob­kami.

– Co do dia­bła? – mruk­nął do sie­bie na głos i się prze­że­gnał.

Nawet się nie prze­stra­szył, alko­hol dziw­nie doda­wał mu odwagi. Ruszył dalej, ale już po kilku kro­kach gwał­tow­nie się zatrzy­mał.

Na skraju drogi doj­rzał zarys ciem­nej syl­wetki. Kamiń­ski gło­śno prze­łknął ślinę i zawo­łał drżą­cym gło­sem:

– Kto tam jest?!

Postać odwró­ciła się wolno i wtedy pod Janem ugięły się nogi z prze­ra­że­nia. Pra­wie upu­ścił rower.

Przed nim stał kościo­trup. Wyraź­nie rysu­jąca się w ciem­no­ściach czaszka z pustymi oczo­do­łami i rów­nymi rzę­dami zębów spra­wiała wra­że­nie, jakby szkie­let się uśmie­chał. Jan po chwili zaczął myśleć logicz­niej. Cho­dzące nocą po polnych dro­gach szkie­lety nie ist­nieją. Domy­ślił się, że ktoś sto­jący nie­opo­dal jest prze­brany.

– Co tu robisz? – powtó­rzył o wiele pew­niej­szym gło­sem.

Postać zbli­żyła się do niego zaska­ku­jąco szybko. Teraz w świe­tle księ­życa Kamiń­ski widział błysk oczu w zie­ją­cych czer­nią oczo­do­łach.

– Przy­sze­dłem na bal – ode­zwał się nie­zna­jomy.

To był szept czło­wieka ogar­nię­tego sza­leń­stwem i przez to prze­cho­dzący w chra­pliwy syk. Takie przy­naj­mniej wra­że­nie odniósł Kamiń­ski.

– Jaki bal? – zdo­łał wyszep­tać, czu­jąc nie­zno­śną suchość w ustach.

– Na cmen­ta­rzu jest dzi­siaj bal. Nie wie­dzia­łeś? – Prze­bie­ra­niec nachy­lił się jesz­cze bar­dziej. – Praw­dziwy Taniec Śmierci. Sza­lony Toten­tanz. Zabawa do bia­łego rana!

– Kim, do cho­lery, jesteś?

– Nie widzisz? Kościo­tru­pem. Już dawno jestem mar­twy. Ty też będziesz. To nic strasz­nego.

– Co ty…

Nie­zna­jomy mu prze­rwał.

– Nie­stety, nie mogę cię zapro­sić na bal – powie­dział jakby z żalem. – Brak miejsc.

Nagle Kamiń­ski poczuł pie­kący ból, jak gdyby ktoś przy­ło­żył mu do brzu­cha roz­pa­lone do bia­ło­ści żelazo. Zdzi­wiony spoj­rzał w dół i dopiero po pew­nej chwili zro­zu­miał, co się stało. Nie­zna­jomy wbił mu w brzuch nóż. Po koszuli szybko roz­le­wała się czarna plama. Kamiń­ski wie­dział, że to jego krew. W panice pró­bo­wał się­gnąć rękami do noża, ale tam­ten zdą­żył zadać serię cio­sów, kale­cząc mu przy tym palce i nad­garstki. Rower wpadł z brzę­kiem do przy­droż­nego rowu, Kamiń­skiemu nagle zmie­niła się per­spek­tywa widze­nia – miał przed oczami tylko zie­mię i stopy napast­nika. Stopy szybko się odda­liły.

– Czas na Toten­tanz – usły­szał jesz­cze.

Robiło się coraz zim­niej i ciem­niej. Świat odda­lał się nie­ubła­ga­nie.

Kamera włą­czona! Cztery ledowe lampy oświe­tlały śro­dek cmen­ta­rza, gdzie zaczęło się wido­wi­sko.

Przez cmen­tarz mię­dzy nagrob­kami sunął prze­dziwny pochód. Cztery pary podą­żały jedna za drugą w poza­gro­bo­wym polo­ne­zie. Pierw­szy kościo­trup pro­wa­dził za rękę biskupa, kolejny wiódł na zatra­ce­nie kró­lową, następny cią­gnął ryce­rza. W ostat­niej parze pod rękę ze szkie­le­tem szła mniszka w czar­nym habi­cie.

Całe przed­sta­wie­nie być może odby­łoby się w atmos­fe­rze śmier­tel­nej powagi, ale samo­zwań­czy arty­ści nie prze­wi­dzieli kilku szcze­gó­łów. Nikt nie pomy­ślał, że ścieżki mię­dzy nagrob­kami będą bar­dzo wąskie, do tego poro­śnięte trawą i cmen­tarną roślin­no­ścią. Poza tym stare nagrobki się zapa­dły, inne roz­pły­nęły się i znik­nęły pod war­stwą trawy. Przy sła­bej widocz­no­ści trudno było prze­wi­dzieć, gdzie się znaj­dują. Dodat­kowo piwo i mari­hu­ana mocno wpły­nęły na kon­cen­tra­cję i koor­dy­na­cję ruchową odgry­wa­ją­cych przed­sta­wie­nie. Co chwilę ktoś się poty­kał i prze­wra­cał, pro­wo­ku­jąc gło­śne wybu­chy śmie­chu. Ryce­rzowi opa­dała przy­łbica i musiał cią­gle ją pod­no­sić. Kró­lo­wej zjeż­dżała korona, szal raz po raz zacze­piał o kol­cza­ste gałę­zie krze­wów. Biskup zgu­bił infułę. Jakby tego było mało, ktoś sta­nął na upusz­czony pasto­rał, łamiąc go w poło­wie.

Pary się wymie­szały, każdy tań­czył z każ­dym, zmie­niały się taneczne style. Oka­zało się, że kościo­trupy bar­dzo dobrze radzą sobie z tań­cami naśla­du­ją­cymi bre­ak­dance, mniszka z bisku­pem pró­bo­wali salsy. Zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nie jeden ze szkie­le­tów zaczął się popi­sy­wać bar­dzo dobrą zna­jo­mo­ścią kro­ków tanga. Po kolei tań­czyli z nim biskup, mniszka i kró­lowa.

Nie wia­domo, kto zawo­łał, że nad­jeż­dża jakiś samo­chód. Towa­rzy­stwo rzu­ciło się do aut zapar­ko­wa­nych przed bramą, zapo­mi­na­jąc o oświe­tle­niu i reje­stru­ją­cej wszystko kame­rze. Apacz był na tyle przy­tomny, by krzyk­nąć, że trzeba zło­żyć sprzęt.

Opa­mię­tali się. Wró­cili, zdjęli lampy i wło­żyli je do bagaż­nika, Apacz zajął się sta­ty­wem i kamerą.

Ruszyli, jakby ich ktoś gonił. Pierw­sza na polną drogę wyje­chała toyota i buk­su­jąc opo­nami w pia­sku, wolno nabie­rała pręd­ko­ści. Wyrwała do przodu dopiero, kiedy nie­zbyt przy­tomny kie­rowca odjął tro­chę gazu. Tymon Jagla miał mniej szczę­ścia z tra­fie­niem na drogę. Za późno skrę­cił i honda wje­chała lewym kołem do rowu. Jed­nak w porę wci­snął hamu­lec, samo­chód zawisł na pod­wo­ziu i sil­nik zgasł. Pasa­że­rom auta udało się wypchnąć je z powro­tem na drogę i chwilę póź­niej honda mknęła w ślad za toyotą w kie­runku Wro­cła­wia.Rozdział 1

Począ­tek sierp­nia 2015 roku

Na burzę zbie­rało się od kilku dni. Wresz­cie nade­szła ulewa, krótka i bar­dzo gwał­towna. Na ulicy Rogow­skiej na Nowym Dwo­rze stu­dzienki kana­li­za­cyjne od razu się zapchały i wielka kałuża roz­lała się na zakrę­cie mię­dzy pętlą auto­bu­sową a Bie­dronką. Aspi­rant Karina Buczko i jej kolega z patrolu, star­szy aspi­rant Jacek Fel­man, ukryci przed desz­czem w poli­cyj­nym radio­wo­zie obser­wo­wali, jak samo­chody poko­nują to jezioro, efek­tow­nie roz­bry­zgu­jąc wodę.

– Będzie z tego jakiś wypa­dek – zrzę­dził jak zwy­kle Fel­man.

– Niby dla­czego? – zdzi­wiła się Buczko.

Fel­man był od niej dzie­sięć lat star­szy, od dawna jeź­dził w patro­lach, dla­tego chęt­nie udzie­lał rad młod­szej kole­żance. Na początku się dener­wo­wała, potem prze­stała zwra­cać uwagę. Fel­man narze­kał i maru­dził, pchał się tam, gdzie nie trzeba, spro­wa­dzał sobie na głowę kło­poty, ale w sumie był dobrym kolegą i poli­cjan­tem.

– Jeden dru­giemu zaleje przed­nią szybę, nie zacho­wają ostroż­no­ści i stłuczka gotowa – stwier­dził. – Nie wspo­mi­na­jąc o akwa­pla­ningu.

Uśmiech­nęła się pod nosem, nie sko­men­to­wała jed­nak. Dokoń­czyli kanapki, popili kawą z ter­mosu, Jacek uru­cho­mił sil­nik i wyje­chali z par­kingu w prawo, w kie­runku Strze­gom­skiej. Pod­ra­so­wany sil­nik poli­cyj­nego pas­sata ryk­nął, kiedy Fel­man wci­snął gaz. Miał o wiele wię­cej koni mecha­nicz­nych niż taki sam model z salonu.

Była dwu­dzie­sta czter­dzie­ści pięć. Ich patrol miał trwać jesz­cze całą noc, do szó­stej rano.

Budowę biu­rowca przy ulicy Gra­nicz­nej roz­po­częto wio­sną poprzed­niego roku. W dwa mie­siące zakoń­czono prace ziemne i wylano fun­da­menty, potem szybko powstały jesz­cze dwa pię­tra i nagle budowa z nie­wia­do­mych przy­czyn sta­nęła. Od roku ludzi jeż­dżą­cych na lot­ni­sko stra­szyła beto­nowa kon­struk­cja bez okien.

Lubił tutaj przy­cho­dzić. Był prze­cież Obser­wa­to­rem.

Wewnątrz nie­do­koń­czo­nego budynku zna­lazł zbitą z desek pro­wi­zo­ryczną dra­binę pro­wa­dzącą na naj­wyż­szy poziom. Począt­kowo z wysił­kiem się tam wdra­py­wał, a jesz­cze trud­niej mu było scho­dzić – miał nie­sprawne dło­nie. Pla­sti­kowe pro­tezy do niczego się nie nada­wały, mógł co naj­wy­żej podra­pać się nimi po tyłku. Cza­sem się zasta­na­wiał, czy ich zakła­da­nie ma sens. Wie­lo­krot­nie chciał je zosta­wić w domu, lecz zawsze w ostat­niej chwili zmie­niał decy­zję. Dziw­nie się czuł, wycho­dząc z domu bez rąk. Wsty­dził się swo­jego kalec­twa. Kiedy miał pro­tezy, wyda­wało mu się, że kikuty mniej bolą.

Ból.

Nie opusz­czał go ani na sekundę. Czy do bólu można się przy­zwy­czaić? Chyba tak. Ina­czej prze­cież nie spałby po nocach i nie pro­wa­dził w miarę nor­mal­nego życia.

Przy­cho­dził tu tylko wtedy, kiedy nie było cie­cia. Po zacho­dzie słońca trzy mocne świa­tła umiesz­czone na szczy­cie stró­żówki oświe­tlały budy­nek, ale budka straż­ni­cza naj­czę­ściej była pusta.

Uwiel­biał sta­wać przy pro­wi­zo­rycz­nej barierce zbi­tej z desek na kra­wę­dzi dachu od strony ulicy. Z tego miej­sca nawet w nocy roz­cią­gały się wspa­niałe widoki. Na wscho­dzie, zaraz za zabu­do­wa­niami Comexu i polem kuku­ry­dzy, widać było auto­stra­dową obwod­nicę Wro­cła­wia, a dalej ciemne szczyty drzew parku Mile­nij­nego, zza któ­rych wyła­niały się bloki Nowego Dworu. Kiedy patrzył na zachód, w nie­wiel­kiej odle­gło­ści widział wieżę z czer­wo­nym napi­sem „Hotel” i mru­ga­jącą białą literę H ponad oświe­tlo­nym tere­nem hotelu Orle Gniazdo i przy­le­głej do niego sta­cji ben­zy­no­wej Bisek. Lubił obser­wo­wać miga­jące świa­tło. Wyobra­żał sobie, że jest na drew­nia­nym, skrzy­pią­cym żaglowcu wid­mie, który zbliża się do ska­li­stych wybrzeży. Latar­nia mor­ska na skale mru­gała ostrze­gaw­czo.

Jakieś cztery kilo­me­try dalej znaj­do­wało się lot­ni­sko. Za każ­dym razem, kiedy patrzył w tam­tym kie­runku, widział świa­tła lądu­ją­cych lub star­tu­ją­cych samo­lo­tów. Cza­sem sły­szał huk sil­ni­ków.

Uwiel­biał to miej­sce. Potra­fił tak stać do wcze­snych godzin poran­nych.

– Hej, czło­wieku!

Pogrą­żony w myślach, nie zare­ago­wał na pierw­sze okrzyki. Nawet nie przy­szło mu do głowy, że mogą być skie­ro­wane do niego. Czyżby straż­nik jed­nak był w budce? Ock­nął się z nie­chę­cią z marzeń i spoj­rzał w dół.

Na pod­jeź­dzie przed bramą zapar­ko­wany był poli­cyjny radio­wóz. Nie zauwa­żył go wcze­śniej. Jeden z poli­cjan­tów stał w otwar­tych drzwiach pojazdu, drugi zbli­żył się do bramy. Obaj patrzyli na niego. To wołał ten drugi.

– Hej, złaź stam­tąd!

Nie zare­ago­wał.

Fel­man pierw­szy zauwa­żył czło­wieka sto­ją­cego na dachu. Zaklął i chciał wci­snąć pedał hamulca, lecz zre­zy­gno­wał. Radio­wóz jechał zbyt szybko. Ulica była jesz­cze wil­gotna po desz­czu i Jacek prze­stra­szył się pośli­zgu.

– Co się dzieje? – zapy­tała zdzi­wiona Karina, widząc jego ner­wowe manewry.

– Jakiś świr stoi na dachu. – Jacek wska­zał kciu­kiem za sie­bie.

Poli­cyjne auto zawró­ciło na ron­dzie i wolno ruszyło prze­ciw­le­głym pasem z powro­tem w kie­runku wia­duktu nad AOW. Karina i Jacek pochy­lili głowy, uważ­nie patrząc na szkie­let budo­wa­nego przy Gra­nicz­nej biu­rowca. Zdą­żyli przyj­rzeć się postaci sto­ją­cej na dachu.

– Samo­bójca? – mruk­nęła Karina Buczko.

Jej part­ner się roze­śmiał.

– Za nisko. Co naj­wy­żej poła­małby sobie kulasy. – I wdu­sił nagle gaz do dechy.

Prze­mknęli nad auto­stradą i zawró­cili na następ­nym ron­dzie. Kiedy par­ko­wali na pod­jeź­dzie przy bra­mie, czło­wiek wciąż tam był. Oboje wysie­dli z samo­chodu i spo­glą­dali na niego, zadzie­ra­jąc głowy w górę.

Karina poczuła nagle nie­okre­ślony nie­po­kój. Postać wydała jej się dziwna. Za dłu­gie ręce w sto­sunku do ciała, zgar­biona syl­wetka, nie­na­tu­ralny bez­ruch. Przez chwilę zasta­na­wiała się, czy jest żywy, czy może ktoś dla kawału posta­wił tam mane­kina. Ale postać poru­szyła głową. Naj­pierw patrzyła w kie­runku auto­strady, potem w drugą stronę. Poli­cjan­tów chyba nie widziała. Jak Quasi­modo – prze­mknęło Kari­nie przez głowę i stru­chlała jesz­cze bar­dziej.

– Hej, czło­wieku!

Wyda­wało się, że ten na dachu dopiero teraz ich zauwa­żył. Wyraź­nie widać było, że drgnął.

– Hej, złaź stam­tąd! – krzyk­nął znowu star­szy aspi­rant Jacek Fel­man. Był w swoim żywiole.

Karina na moment odwró­ciła wzrok i nagle postać na dachu znik­nęła.

– I tak cię dopadnę, pomy­leńcu! – Fel­man wyszarp­nął poli­cyjną pałkę, prze­ci­snął się przez szparę w ogro­dze­niu i znik­nął w szkie­le­cie budynku.

– Cho­lera jasna! – zaklęła Karina.

Nie wie­działa, co robić. Poszła dwa kroki za Jac­kiem, ale przy­sta­nęła nie­pew­nie. Odwró­ciła się i spoj­rzała na otwarte drzwi do radio­wozu. Potem znowu prze­nio­sła wzrok na ciemny szkie­let budo­wa­nego biu­rowca. Trzy kon­dy­gna­cje wylane z betonu, pod­parte jesz­cze w wielu miej­scach stem­plami. Żad­nego świa­tła, tylko lampy nad pustą budką straż­nika.

Zapa­no­wała prze­raź­liwa cisza. Gra­niczną nie jechał aku­rat żaden samo­chód, od auto­strady dobie­gał szum cią­gną­cych tam­tędy pojaz­dów.

– Jacek! – krzyk­nęła Karina.

Nie odpo­wie­dział. Przez chwilę wyda­wało jej się, że usły­szała od strony budynku jakiś głu­chy łomot, lecz mogło to być złu­dze­nie. W tej samej chwili dwa auta prze­mknęły za jej ple­cami. Ich koła wyjąt­kowo gło­śno szu­miały na mokrym asfal­cie. Wydo­była z kabury pisto­let i ruszyła tą samą drogą, którą parę minut temu pobiegł Fel­man – przez szparę w ogro­dze­niu, a potem po drew­nia­nych schod­kach do środka.

Wewnątrz było ciemno i cicho. Sły­szała wyraź­nie, jak chrzę­ści pia­sek pod pode­szwami butów i jak ten dźwięk odbija się echem od beto­no­wych sufi­tów. Po kilku kro­kach zatrzy­mała się, zga­siła latarkę i pocze­kała, aż oczy przy­zwy­czają się do pół­mroku. Nie było wcale ciemno – lampy na ulicy i przy budce straż­nika dawały sporo świa­tła. Uspo­ko­iła oddech i ruszyła dalej z wycią­gnię­tym przed sie­bie pisto­le­tem.

Po dru­giej stro­nie budynku natknęła się na dra­binę pro­wa­dzącą wyżej. Ostroż­nie wspięła się na czwarty szcze­bel, wysta­wiła głowę nad pod­łogę i rozej­rzała się uważ­nie. Nie dostrze­gła nic podej­rza­nego, więc weszła na pierw­szy poziom. Obe­szła wszyst­kie pomiesz­cze­nia. Nikogo. Czuła kro­ple potu spły­wa­jące po karku. Koszula nie­przy­jem­nie lepiła się do ciała.

– Co jest, do cho­lery? – szep­nęła do sie­bie bez­gło­śnie.

Sta­nęła przy kra­wę­dzi pię­tra i spoj­rzała w dół. Plac budowy pusty, żad­nego ruchu, radio­wóz stał tak, jak go zosta­wiła, z otwar­tymi drzwiami od strony pasa­żera. Ani śladu Fel­mana.

Na naj­wyż­szym pozio­mie, na któ­rym zauwa­żyli dziwną postać, też nie było nikogo. Co się w takim razie stało? Gdzie znik­nął Jacek?

– Niech cię tylko dorwę, palan­cie – powie­działa już gło­śniej.

Obcho­dziła dach budynku wzdłuż pro­wi­zo­rycz­nej bariery z desek, patrząc w dół. Naj­pierw obej­rzała oświe­tlony plac przed bramą, potem dłuż­szą część budynku od strony pola i w końcu tę poło­żoną naj­da­lej od ulicy. Tu było naj­ciem­niej, ale i tak od razu zoba­czyła ciało leżące w tra­wie.

– Jacek!

Fel­man nie poru­szył się ani nie zare­ago­wał.

Pra­wie zbie­gała w dół. Zna­la­zła wyj­ście na zewnątrz. Zatrzy­mała się, uspo­ko­iła oddech i wysu­nęła się z budynku z pisto­le­tem goto­wym do strzału. Fel­man leżał na brzu­chu, z roz­rzu­co­nymi rękami. Pod­bie­gła do niego i przy­ło­żyła palce do tęt­nicy szyj­nej. Gigan­tyczna ulga. Serce biło nor­mal­nie, oddy­chał płytko, po uchu i lewym policzku spły­wała krew z roz­bi­tej głowy.

Karina się­gnęła po krót­ko­fa­lówkę i wezwała pomoc.Rozdział 2

Anka Wiśniew­ska wró­ciła tego dnia do domu o wiele póź­niej, niż obie­cała matce. Prze­cież, do cho­lery, jest sobota i mam prawo się poba­wić dłu­żej niż zwy­kle – tłu­ma­czyła sobie w duchu. Nie mogła jed­nak pozbyć się wyrzu­tów sumie­nia.

Jede­na­ście lat temu jej ojciec zgi­nął w wypadku samo­cho­do­wym. To była głu­pia i nie­po­trzebna śmierć. Sąsiad kupił samo­chód i ojciec Anki zszedł z nim na par­king przed blok, żeby obej­rzeć naby­tek. Nawet nie wło­żył butów – wyszedł w kap­ciach. Żonie powie­dział, że będzie za kwa­drans. Nie wra­cał przez kilka godzin. Dopiero w nocy skon­tak­to­wała się z nimi poli­cja. Ojciec Anki poje­chał z sąsia­dem wypró­bo­wać samo­chód. Za Wro­cła­wiem, w dro­dze na Trzeb­nicę, zde­rzyli się czo­łowo z tirem i obaj zgi­nęli na miej­scu. Od tego czasu matka miała obse­sję na punk­cie jej punk­tu­al­nych powro­tów do domu. Nawet pię­cio­mi­nu­towe spóź­nie­nie wywo­ły­wało u niej napady paniki.

– Spóź­ni­łaś się czter­dzie­ści trzy minuty – powie­działa zachryp­nię­tym gło­sem, kiedy Fiolka weszła do miesz­ka­nia i zdej­mo­wała wolno buty.

Matka stała w drzwiach do kuchni, blada, z drżącą dolną wargą i papie­ro­sem w pożół­kłych od tyto­niu pal­cach. Była kie­dyś bar­dzo ładną kobietą. Śmierć męża wszystko zmie­niła. Pani Wiśniew­ska prze­stała o sie­bie dbać, spo­ty­kać się z ludźmi, uni­kała sąsia­dów. Ostat­nio doszło nawet do tego, że trudno było ją prze­ko­nać do wyj­ścia do sklepu po dru­giej stro­nie ulicy. Miała dopiero czter­dzie­ści pięć lat, a wyglą­dała na sześć­dzie­siąt.

– Prze­stań, mamo, jestem pra­wie doro­sła – rzu­ciła Anka, mija­jąc ją w drzwiach do kuchni.

Wypiła z chło­pa­kami dwa piwa i nie chciała, żeby matka poczuła od niej alko­hol. Pode­szła do okna i otwo­rzyła jedno skrzy­dło na całą sze­ro­kość.

– Nady­mi­łaś tu tak, że można się uwę­dzić – powie­działa z wyrzu­tem w gło­sie.

– Spóź­ni­łaś się…

– Wiem, ile się spóź­ni­łam! – mruk­nęła opry­skli­wie. – Musisz się do tego przy­zwy­czaić! Nie możesz mnie pil­no­wać kolejne pięt­na­ście lat!

– Nie lubię…

Zanim matka dokoń­czyła zda­nie, Anka poszła do swo­jego pokoju i zatrza­snęła za sobą drzwi. Cisnęła torebkę na łóżko i zła na matkę usia­dła przy kom­pu­te­rze. Miała już dość tłu­ma­cze­nia się ze wszyst­kiego. A jeśli kie­dyś nie wróci na noc? Cie­kawe, co wtedy matka powie. Nagle złość jej minęła, poczuła się głu­pio. Zare­ago­wała jak roz­ka­pry­szone dziecko. Zamiast wspie­rać matkę, przy­spa­rzała jej kolej­nych zmar­twień. Wstała i otwo­rzyła drzwi.

Mama stała w tej samej pozie co przed minutą. Tylko papie­ros zgasł jej w pal­cach, a w oczach szkliły się łzy.

Fiolka pode­szła do niej i objęła ją ramio­nami.

– Prze­pra­szam – szep­nęła jej do ucha.

– To ja cię prze­pra­szam, Aniu. Wiem, że masz ze mną ciężko.

– Daj spo­kój. – Wyjęła jej z dłoni peta i wrzu­ciła do popiel­niczki sto­ją­cej na kuchen­nym stole. – Nie pal już i idź spać. Jest późno.

– Dobrze.

– Pomóc ci w czymś?

– Nie. Dzię­kuję, kocha­nie.

Matka wol­nym kro­kiem poszła w kie­runku łazienki.

Kwa­drans póź­niej Anka usły­szała skrzy­pie­nie łóżka w sąsied­nim pokoju, wresz­cie zapa­dła cisza. Usia­dła jesz­cze przy kom­pu­te­rze, żeby spraw­dzić pocztę. Nic cie­ka­wego – kilka reklam, powia­do­mie­nia z Face­bo­oka, dow­cipy przy­słane przez jed­nego z kole­gów z klasy. Naraz jej wzrok padł na wia­do­mość, którą wcze­śniej wzięła za spam. Nie­znany adres, w tre­ści krótka rymo­wanka: _Dzi­siaj masz szczę­ścia pełen trzos – wylo­so­wa­łaś pusty los_. Bez pod­pisu.

– Co to ma być? – powie­działa do sie­bie cicho.

Chciała wyka­so­wać wia­do­mość, ale się zawa­hała.Rozdział 3

Gra­żyna Tom­czyk paliła papie­rosa na tara­sie, zasta­na­wia­jąc się nad swoim życiem. Nie pierw­szy raz docho­dziła do wnio­sku, że wpa­ko­wali się w nie­złe gówno.

Wcze­śniej Gra­żyna i jej mąż miesz­kali w cen­trum mia­sta, na dzie­wią­tym pię­trze wie­żowca z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Śred­nia wieku ich zdzi­wa­cza­łych i wiecz­nie nie­za­do­wo­lo­nych sąsia­dów wyno­siła sześć­dzie­siąt parę lat. Pre­ten­sje mieli o wszystko: że Tom­czy­ko­wie trza­skają drzwiami, za gło­śno słu­chają muzyki, pusz­czają w łazience wodę po dwu­dzie­stej dru­giej, za czę­sto przy­cho­dzą do nich zna­jomi. Do tego za ścianą sypialni znaj­do­wał się szyb windy, która przez całą dobę wyda­wała potę­pień­cze odgłosy. Tom­czy­ko­wie posta­no­wili się wypro­wa­dzić.

Spodo­bał im się nie­zbyt drogi dom na osie­dlu Malow­ni­czym w Leśnicy. Boczna ulica, nie­da­leko las, wyma­rzone miej­sce. Wzięli kre­dyt, sprze­dali miesz­ka­nie na dzie­wią­tym pię­trze i zamiesz­kali za mia­stem.

Wkrótce wokół ich domu dewe­lo­per wybu­do­wał sto takich samych. Prze­stało być siel­sko, znowu zro­biło się cia­sno, znowu trzeba było się liczyć z widzi­mi­się pie­prz­nię­tych sąsia­dów. Dojazdy do pracy stały się kosz­ma­rem. Godzina w korku w jedną stronę i godzina z powro­tem, do tego fatalna komu­ni­ka­cja miej­ska. Musieli kupić drugi samo­chód.

Potem zban­kru­to­wał cho­lerny bank o nazwie Leh­man Bro­thers, a kurs franka szwaj­car­skiego wystrze­lił w górę. Rata kre­dytu – i tak nie­mała – wzro­sła o połowę. Do tego Gra­żyna stra­ciła pracę, a jej mąż został prze­nie­siony na inne sta­no­wi­sko z niż­szym upo­sa­że­niem.

Wtedy zde­cy­do­wał się wyje­chać do Anglii, szu­kać lep­szych zarob­ków.

W teo­rii to miało być roz­wią­za­nie tylko na kilka mie­sięcy, tym­cza­sem Tom­czyk zaczął prze­cią­gać pobyt na Wyspach. Ona została sama z małym dziec­kiem, z dala od żłobka, leka­rza, w miej­scu, które prze­stało być malow­ni­cze – naj­zwy­czaj­niej w świe­cie zro­biło się paskudne. Dobrze, że przy­naj­mniej w wycho­wa­niu córki poma­gała jej matka.

Ale Gra­żyna czuła, że nie da rady tak żyć. Może sprze­dać ten cho­lerny dom i wró­cić do mia­sta? Albo całą rodziną wyje­chać do Lon­dynu?

Ock­nęła się z roz­my­ślań, kiedy zro­biło się ciem­niej. Wielka chmura zasło­niła zacho­dzące słońce, dla­tego Gra­żyna posta­no­wiła poszu­kać Lenki.

Czte­ro­latka bawiła się jak zwy­kle za domem, w kącie pose­sji, nie­opo­dal wiel­kich krza­ków lesz­czyny. Gra­ży­nie przez chwilę wyda­wało się, że Lenka z kimś roz­ma­wia. Pew­nie znowu z tym swoim wyima­gi­no­wa­nym kolegą – pomy­ślała nie bez dumy. Córka jedy­naczka wymy­śliła przy­ja­ciela i potra­fiła godzi­nami bawić się sama, nie absor­bu­jąc matki czy babci. Dobrze było mieć takie inte­li­gentne nad wiek dziecko.

– Lena, do domu! – zawo­łała Gra­żyna. – Burza idzie!

Dziew­czynka odwró­ciła się i nie­chęt­nie, ale grzecz­nie powie­działa:

– Już idę, mamu­siu!

Potem jesz­cze raz odwró­ciła się w kie­runku krza­ków. Gra­żyna dałaby głowę, że usły­szała, jak mała żegna się z kimś i uma­wia na jutro. Potem Lenka przy­bie­gła do niej i razem poszły do kuchni przy­go­to­wać kola­cję.

– Nie boisz się burzy? – zapy­tała Gra­żyna.

– Nie. Dawi­dek powie­dział, że z nim nic mi się nie sta­nie.

Gra­żyna uśmiech­nęła się pod nosem. Skąd ona wymy­śliła takie imię? I nagle sobie o czymś przy­po­mniała. W miej­scu, gdzie bawiła się Lena, leżała w tra­wie beto­nowa płyta. Wysta­wały z niej zardze­wiałe pręty zbro­je­niowe, łatwo można się o nie ska­le­czyć. Oczy­wi­ście mąż obie­cy­wał, że uprząt­nie płytę, ale ni­gdy nie miał na to czasu.

Zmarsz­czyła brwi.

– Lenko, pro­si­łam cię, żebyś nie zbli­żała się do krza­ków. Możesz się ska­le­czyć o te zardze­wiałe druty.

– Nie bój się, mamo. Już nie wystają – odpo­wie­działa dziew­czynka, sia­da­jąc przy kuchen­nym stole.

Gra­żyna pogro­ziła jej pal­cem.

– Nie wolno kła­mać.

– Nie kła­mię – obu­rzyła się Lena. – Dawi­dek wygiął te druty i już nie są groźne.

Gra­żyna Tom­czyk zasta­na­wiała się przez moment, czy zabawa z wymy­ślo­nym przy­ja­cie­lem nie za bar­dzo mie­sza się córce z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Lenko, nie da się wygiąć tych dru­tów. Są grube i twarde.

– Dawi­dek umie – padła zde­cy­do­wana odpo­wiedź. – Dawi­dek jest duży i silny!

– Dobrze, dobrze – roze­śmiała się matka. – Teraz kola­cja.

Kiedy Lena już spała w swoim pokoju na pię­trze, Gra­żyna znowu wyszła na taras zapa­lić. Powie­trze było gęste i lep­kie. Chmury przy­kry­wały niebo, na zacho­dzie raz po raz bły­skało, ale tutaj pod lasem nie zano­siło się na deszcz.

Przy­po­mniała sobie słowa córki. Wró­ciła do kuchni, wyjęła z szu­flady latarkę i poszła na tyły domu. Krzaki lesz­czyny za pło­tem wyglą­dały jak zło­wrogi potwór. Poczuła się dziw­nie. Dreszcz na karku był niczym sopel lodu. Dodała sobie pew­no­ści, zapa­la­jąc latarkę. Nagle krzaki znowu były krza­kami i niczym wię­cej. Poświe­ciła na leżącą w tra­wie płytę i znie­ru­cho­miała zasko­czona. Musiała podejść bli­żej, aby upew­nić się, że widzi wyraź­nie. Wszyst­kie pręty zbro­je­niowe, które dotąd ster­czały z trawy, były zagięte w dół, tak jak powie­działa Lenka. Gra­żyna zasta­no­wiła się chwilę. Może jej mąż zabez­pie­czył je pod­czas ostat­niego pobytu w domu i zapo­mniał jej powie­dzieć? Na pewno tak było. No bo kto?

Naraz usły­szała jakiś trzask w krza­kach. Pod­sko­czyła prze­stra­szona i skie­ro­wała w to miej­sce świa­tło latarki. Nic, tylko płot i krzaki.

Przy­po­mniała sobie nagle słowa córki: „Dawi­dek wygiął te druty… Dawi­dek jest duży i silny”. Odwró­ciła się na pię­cie i bie­giem wró­ciła do domu. Zamknęła sta­ran­nie drzwi na taras, spraw­dziła drzwi wej­ściowe i poszła na górę spraw­dzić, czy Lena śpi. Spała.

Potem jesz­cze długo sie­działa w kuchni. Wypiła dwa drinki, ale uczu­cie nie­po­koju nie ustę­po­wało.Rozdział 4

Koniec sierp­nia

– Kto sobie robi jaja? – Fiolka wyglą­dała na naprawdę zde­ner­wo­waną.

Było parno jak w tro­pi­kach. Na boisku za ogro­dze­niem grupa chłop­ców grała w piłkę. Nagle krzyki z boiska umil­kły. Biało-czer­wona, mocno zużyta piłka z logo Euro 2012 roz­gry­wa­nego w Pol­sce i na Ukra­inie ska­kała przez chwilę wesoło, po czym wolno poto­czyła się im pod nogi. Nikomu nie chciało się schy­lić, żeby oddać ją gra­ją­cym na orliku chłop­com. Wresz­cie zja­wił się jakiś prze­stra­szony gim­bus, pod­niósł piłkę z ziemi i uciekł, jakby ktoś miał zamiar go gonić.

Sku­cha jak zwy­kle paliła papie­rosa. Też była zde­ner­wo­wana, ale sta­rała się tego nie oka­zy­wać.

– Daj spo­kój, Fiolka, to pew­nie głupi dow­cip Apa­cza – powie­działa z nie­szczerą pew­no­ścią sie­bie w gło­sie.

Tymon posta­no­wił ją poprzeć.

– Tak, pew­nie chciał cię nastra­szyć.

Z paczki, która pod koniec czerwca krę­ciła film na sta­rym cmen­ta­rzu, bra­ko­wało wła­śnie tylko Oskara.

– A wy nie dosta­li­ście żad­nych maili? – Fiolka drą­żyła temat.

Michał Rud­nik podra­pał się po policzku.

– Ja też dosta­łem taką kre­tyń­ską rymo­wankę – wyznał. – Ania ma rację, to już dawno prze­stało być śmieszne.

– Ja też. – Mate­usz Jastrzęb­ski wycią­gnął z kie­szeni spodni swój smart­fon. – _Raz, dwa, trzy, dziś na pewno nie będziesz to ty_ – prze­czy­tał. – Nawet śmieszne. Nie wiem, o co wam cho­dzi, prze­cież tak się umó­wi­li­śmy. Raz na mie­siąc Apacz kręci Kołem For­tuny i losuje stra­ceńca. Swoją drogą, skąd on ma pomy­sły na te rymo­wanki?

– Ale potem stwier­dzi­li­śmy, że to głu­pie, i Apacz obie­cał znisz­czyć to cho­lerne koło – rzu­ciła Anka.

– Naj­wi­docz­niej dalej losuje.

– To mi się prze­stało podo­bać.

Zapa­dła cisza. Sku­cha znowu zapa­liła. Tym razem wszy­scy poczę­sto­wali się z jej paczki, w któ­rej został ostatni cienki papie­ros.

– Cho­lera, a wy się dzi­wi­cie, że zawsze mam przy sobie dwie paczki? – wes­tchnęła, pusz­cza­jąc w obieg zapal­niczkę.

Jagoda Chmiel­nik też nie była zado­wo­lona z tego, że Apacz samo­wol­nie kon­ty­nu­uje ich zabawę sprzed kilku mie­sięcy.

– Tak mogli­śmy się bawić w gim­na­zjum. Teraz chyba mamy wię­cej oleju w gło­wie, co nie? – powie­działa.

Werka roze­śmiała się.

– My może mamy, ale nie Apacz!

Fiolka popa­trzyła na nich z nie­chę­cią. Apacz od dawna był jej cichą sym­pa­tią. Teraz była na niego wście­kła, ale nie podo­bało jej się, jak oce­niają go inni.

W tej chwili zoba­czyła Oskara zbli­ża­ją­cego się od strony osie­dla i złość jej tro­chę prze­szła. Apacz był wysoki, przy­stojny, dłu­gie włosy nosił sta­ran­nie zwią­zane nisko z tyłu głowy, a na twa­rzy miał jak zwy­kle sze­roki uśmiech. Przy­bił piątkę chło­pa­kom i cmok­nął dziew­czyny w poli­czek. Fiolka miała wra­że­nie, że z nią witał się tro­chę ina­czej, że jego poca­łu­nek był o pół sekundy dłuż­szy. Serce zabiło jej moc­niej.

– Zde­ner­wo­wa­łeś Fiolkę – oznaj­mił Don Pedro pro­sto z mostu.

Apacz spoj­rzał na Ankę zanie­po­ko­jony, a ona poczuła się tro­chę głu­pio.

– Cho­dzi o Koło For­tuny – wyja­śniła.

– Jakie… – zaczął Oskar i zamilkł.

Fiolka dałaby głowę, że przez moment zoba­czyła na jego twa­rzy lęk. Zaraz jed­nak zare­ago­wał jak zwy­kle – bez­tro­skim, zaraź­li­wym uśmie­chem.

– A co wam się nie podoba? – zapy­tał.

– Nie mów, że to nie ty – prych­nął Kwasu. – Tylko ty masz takie pomy­sły.

Uśmiech na twa­rzy Apa­cza stał się bar­dziej sztuczny.

– Wy też dosta­li­ście rymo­wanki?

– No wła­śnie – powie­działa Fiolka. – To już nie jest przy­jemne.

Obser­wo­wała jego reak­cję i była pewna, że jest prze­stra­szony. Do tego pyta­nie: „Wy też dosta­li­ście rymo­wanki?” suge­ro­wało, że Apacz był zdzi­wiony. Inni chyba tego nie dostrze­gli. Oskar zdą­żył się opa­no­wać. Znowu kipiał humo­rem.

– No dobrze, dro­dzy pań­stwo! – wykrzyk­nął. – To był ostatni raz.

Pod­szedł do Anki, objął ją ramie­niem i spoj­rzał jej w oczy.

– Obie­cuję, że wię­cej nie będzie żad­nych głu­pich maili.

Nachy­lił się i musnął war­gami jej usta.

– No pro­szę, jaka nie­spo­dzianka! – par­sk­nęła Daene­rys.

Fiolka nie mogła uwie­rzyć w to, co się wła­śnie stało. Wodziła za Oska­rem roz­ma­rzo­nym spoj­rze­niem od pierw­szej klasy gim­na­zjum. Śniła o takiej chwili. Całe jej zde­ner­wo­wa­nie zmie­niło się w eufo­rię.

– Halo! – zapro­te­sto­wał Don Pedro. – Uma­wia­li­śmy się: żad­nych roman­sów! To koniec naszego klubu!

Apacz zmie­rzył go kpią­cym spoj­rze­niem.

– To było w pod­sta­wówce, Tymuś! Teraz tro­chę wydo­ro­śle­li­śmy, prawda?

Ostat­nie słowa skie­ro­wał do Fiolki wtu­lo­nej w jego ramię. Uśmiech­nęła się jak idiotka, kiwa­jąc głową.

– Prze­stań, Pedro – rzu­ciła Werka. – Nie można sta­wać na dro­dze praw­dzi­wego uczu­cia!

Wszy­scy wybuch­nęli śmie­chem.

Potem sie­dzieli w cie­niu drzewa przy trze­paku i roz­ma­wiali jak zwy­kle. Mate­usz i Tymon sko­czyli do sklepu, przy­nie­śli kilka puszek zim­nego tyskiego i atmos­fera znacz­nie się polep­szyła. Oczy­wi­ście sta­wiał Tymon, który zawsze miał jakieś pie­nią­dze w prze­past­nych kie­sze­niach spodni. Wresz­cie roze­szli się do domów.

Fiolka została z Apa­czem. Poca­ło­wał ją znowu, tym razem śmie­lej.

– I co teraz? – zapy­tała.

– Żyli długo i szczę­śli­wie – zażar­to­wał i pocią­gnął ją za rękę.

Poszli przez Kuź­niki.

– Muszę coś zała­twić na Popo­wi­cach, a potem zabie­ram cię na lody do Tra­la­lala – powie­dział.

– Masz tyle kasy?

Apacz raczej nie śmier­dział gotówką.

– Mam fun­dusz na szcze­gólne oka­zje. – Puścił do niej oko.

Poje­chali auto­bu­sem 122 na Kwi­ską, dalej poszli pie­szo, roz­ma­wia­jąc. Anka czuła, że jest ina­czej niż zwy­kle. Oskar ją roz­śmie­szał, cza­sem obej­mo­wał ramie­niem, szep­tał do ucha miłe słowa.

Nawet nie wie­działa, kiedy doszli na Bia­ło­wie­ską, pod bramę dzie­się­cio­pię­tro­wego bloku ozna­czoną nume­rem 42. Apacz zatrzy­mał się i znowu ją poca­ło­wał.

– Pocze­kaj tu chwilę. Muszę coś zała­twić.

Naci­snął przy­cisk na domo­fo­nie i rzu­cił jesz­cze w jej kie­runku:

– Pięć minut!

Fiolka przy­sta­nęła w cie­niu rzu­ca­nym przez wielki blok.

Pięć minut zmie­niło się w dzie­sięć. Anka wpa­try­wała się w niebo. Wła­śnie nad­la­ty­wał heli­kop­ter, po bar­wach poznała, że to śmi­gło­wiec medyczny. Zapa­trzyła się na niego.

Nagle jakiś cień na uła­mek sekundy przy­sło­nił świa­tło. Zaraz potem roz­legł się huk, kiedy coś spa­dło na ulicę dwa metry przed nią. Chmura dro­bi­nek jakiejś cie­czy ude­rzyła ją w twarz. Anka odru­chowo zaci­snęła powieki. Po chwili otwo­rzyła oczy i spoj­rzała na swoje ręce i ubra­nie. Były czer­wone, jakby ktoś pochla­pał ją farbą. Rozej­rzała się zdez­o­rien­to­wana. W jed­nej sekun­dzie poczuła, jak żołą­dek pod­cho­dzi jej do gar­dła.

Tam leżał czło­wiek.

A wła­ści­wie to, co z niego zostało po upadku z dużej wyso­ko­ści. Pod leżą­cym rosła szybko kałuża krwi. Anka jak nie­przy­tomna popa­trzyła jesz­cze raz na ręce i ubra­nie. Jej zszo­ko­wany umysł zaczy­nał z wolna pra­co­wać nor­mal­nie. Sły­szała krzyki i odgłos kro­ków bie­gną­cych w jej kie­runku ludzi. Jakiś samo­chód zatrzy­mał się z piskiem metr od leżą­cego.

Przyj­rzała się uważ­niej. Zma­sa­kro­wane i zakrwa­wione ciało zatra­ciło ludz­kie kształty. Wyraź­nie jed­nak dostrze­gła dłu­gie czarne włosy.

W jed­nej chwili z nieba tra­fiła na dno pie­kła. Zaczęła krzy­czeć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: