- W empik go
Towarzysz II - ebook
Towarzysz II - ebook
Druga część powieści „Towarzysz” rozgrywa się w zupełnie innym świecie. Piotr Tarski, morderca księdza proboszcza, próbuje wyrwać się z niewoli, na jaką został skazany po śmierci. Niesiony nadzieją, na otrzymanie miłosierdzia, poznaje różne obszary piekła, dołącza do grupy ludzi, która ma nadzieję, na odnalezienie wyjścia ze swojej niedoli i razem starają się pokonać wszystkie przeciwności. Jednak przez całą drogę dręczy ich jedno najważniejsze pytanie: Czy grzesznik ma szansę wyjść z piekła?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-471-4 |
Rozmiar pliku: | 672 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na ciemnej ulicy oświetlonej tylko jedną, działającą latarnią i małym neonem znajdującym się nad małym sklepikiem, nie ma żywej duszy. W środku nocy miasto wymiera i nabiera sił na kolejny ciężki dzień. Ciszę, jaka panuje tu o tej porze, zakłócił tylko jeden osobnik. Młody, lekko podpity młodzieniec z butelką jeszcze nie opróżnionej wódki w ręce. Stara się być cicho i iść prosto, ale nie wychodzi mu to za bardzo. Korzysta z pomocy wszystkich znajdujących się rzeczy po drodze, by tylko nie upaść. Ledwo puścił się ściany, a już musiała spieszyć mu z pomocą latarnia. Nie łatwe to było zadanie, ale młody człowiek uparcie parł do przodu.
Zza rogu, w cieniu obserwował go Piotr. Znał doskonale jego imię. Utkwiło mu głowie na wieczne czasy. Prawie każdej nocy widzi go w swoich sennych koszmarach. Za każdym razem w innym miejscu i o innej porze. Jednak jedno się nigdy nie zmieniało. Na jego widok serce biło mu zawsze ze zdwojoną prędkością. Pięści się same zaciskały, a w głowie panowały tylko i wyłącznie złe myśli. Nienawidził go z całego serca i mimo upływu wielu lat, to uczucie się nie zmieniało.
Obserwował go z nożem w ręce i nie mogąc już dłużej wytrzymać, wyszedł z cienia. Kierował się prosto w jego kierunku i specjalnie stanął w najbardziej oświetlonym miejscu tuż przed nim. Chciał żeby go zobaczył. Pragnął z całego serca, by wiedział, kto do niego idzie i jakie ma zamiary. Liczył na jego strach, błagania, a nawet płacz.
Młody człowiek — Daniel, zobaczył go zaledwie dwa metry przed sobą. Widząc ostry nóż sporej wielkości w jego ręce, natychmiast oprzytomniał. Wyprostował się i patrząc prosto w oczy swojego napastnika, rzekł:
— Przecież ty nie żyjesz.
Otrząsł się, pokręcił głową i znów spojrzał na niego, próbując się przyjrzeć dokładniej.
— Zabili cię przecież. Sam widziałem, jak chowali twoje ciało.
— Wróciłem po ciebie.
— Nie… ja nigdzie z tobą nie idę. To musi być sen. Za dużo wypiłem.
Piotr przybliżył się do niego i szybkim ruchem przejechał mu nożem po klatce piersiowej. Mężczyzna zawył z bólu i próbując zatamować krew przedzierającą się przez jego ubranie zaczął się cofać. Przerażony bezwzględnością napastnika wiedział, że nie ma dla niego ratunku. Zaczął, więc błagać o litość:
— Proszę cię, ja nie chcę jeszcze umierać. Wiem, że zrobiłem błąd, zabijając tę kobietę, ale…
— Błąd? — powtórzył, nie mogąc uwierzyć w jego słowa. — Ty uważasz to za… błąd?
— Zrobię wszystko, przestanę pić, dam na tacę w kościele, ale nie zabijaj mnie. Ja już odsiedziałem swoje. Jestem teraz innym człowiekiem. Pomagam innym, wpłacam nawet pieniądze na chore dzieci.
— Milcz!
Podszedł do niego i przystawiając mu nóż do gardła, powiedział:
— Jesteś żenujący.
I patrząc mu prosto w oczy, pociągnął nóż po całej szerokości jego szyi. Krew od razu wypłynęła na zewnątrz, zalewając jego ciało. Zaskoczone i przerażone oczy ofiary powoli zaczęły się zamykać, aż w końcu ciało umarło. Jednak Piotr wiedział, że to nie koniec. Odsunął się od niego i czekał, na najważniejszy moment dla niego. Z ciała powoli zaczęła wylatywać dusza zmarłego. Mała mgiełka pięła się w górę nad ciałem zmarłego i wtedy z ziemi wysunęła się potężna ręka demona ze szponami ostrymi jak brzytwa. Pochwyciła ją i brutalnie zabrała ze sobą pod ziemię. Piotr obserwował to z wielką satysfakcją. Wiedział, że zasłużył on na to i z przyjemnością patrzył na sprawiedliwy wyrok, jaki wydano na mordercę jego żony.
Taki sen pojawiał się prawie za każdym razem, gdy udawało mu się znaleźć bezpieczne miejsce do odpoczynku. Za każdym razem było to w innych okolicznościach, w innych miejscach i o innych porach, lecz finał był zawsze ten sam.
Ile długich lat już spędził w piekle nie był w stanie zliczyć. Jego codzienne zmagania z pustką, jaka ogarniała go w tym świecie i czającym się wszędobylskim niebezpieczeństwem były nie do zniesienia. W dodatku, co pewien czas, gdy padał ze zmęczenia wciąż przypominano mu, kto jest winny jego cierpieniu. Postać młodego mordercy nie opuszczała go ani na krok. Było to dla niego zarówno karą, jak i jedyną radością w tym miejscu. Za każdym razem przypominał sobie dokładnie twarz mordercy swojej żony. Musiał znosić jego obecność, ale mógł również zemścić się raz jeszcze i wymierzyć swoją sprawiedliwość na tysiąc różnych sposobów.
Działo się tak, co kilka lub kilkanaście dni, gdy padał na ziemię wykończony ciągłą tułaczką bez celu. Jednak przychodził czas, gdy chęć zemsty i poczucie wymierzanej przez niego sprawiedliwości malała. Czuł, że senne koszmary nic nie zmieniają i nie mają najmniejszego sensu. Wtedy sen przybierał zupełnie inny obraz. Daniel pojawiał się w nim na bardzo szczęśliwego człowieka. Bogatego i w pełni korzystającego z wolności, jaką podarowano mu po unieważnieniu wyroku sądowego. Państwo dodatkowo wypłaciło mu ogromne odszkodowanie za posądzenie go o morderstwo. Na domiar złego oddano mu na własność mieszkanie Piotra i Karoliny. I gdy Piotr pojawiał się przy nim, ten nie bał się śmierci. Szydził z niego i obrażał jego żonę. Wyzywał ich i śmiał się z nich prosto mu w oczy. Zachowywał się tak, by znów wzbudzić na nowo złość i chęć zemsty u Piotra. Działało to zawsze i wzbudzało w nim nienawiść do tego stopnia, że przez kilkanaście następnych długich dni Piotr o niczym innym nie myślał, jak o ponownym wymierzeniu sprawiedliwości.
Za dnia tułał się przez pustynię bez celu i unikał złowrogich jaskiń. Zmagał się z pustynnymi burzami i szkieletami pojawiającymi się w najmniej odpowiednich momentach. Myśli o zemście były dla niego jedynym sposobem na przeżycie w tych warunkach. Zawsze pomagały mu przeżyć najtrudniejsze chwile i pozwalały skupić się na czymś, w świecie pozbawionym celu.
Mimo tego przyszedł dzień, w którym postanowił zmienić wszystko.1. Szansa
Na ogromnej pustyni zasypanej czerwonym piaskiem Piotr Tarski przemierza kolejne kilometry. Wykończony tułaczką zakrywa swą twarz, by ochronić przynajmniej oczy przed zbliżającą się kolejną burzą. Na twarzy, zarośniętej grubą brodą wyraźnie rysuje się trud, jaki kosztowały go ostatnie długie lata. Ubranie ma poszarpane, nogi poranione, ale nie zatrzymuje się ani na chwilę. Wiatr się znów nasila i sprawnie uprzykrza mu wędrówkę. Nogi z coraz większym trudem udaje mu się podnosić, ale się nie poddaje. Prze naprzód, nie zwracając uwagi na ogromną falę piasku wznoszącą się około dziesięciu metrów nad nim. Wie doskonale, co ona oznacza i nawet nie próbuje się przed nią ukryć. Idzie wciąż do przodu, aż w końcu dosięga go potężna siła wiatru. Zabiera go do siebie i wzbija w górę niczym piórko na wietrze. Obraca nim we wszystkie strony, wiruje coraz wyżej, aż w końcu wypluwa z siebie kilkadziesiąt metrów dalej.
Wylądował na gorącym, ale miękkim piasku tuż obok wejścia do jaskini. Nie widział jej wcześniej, ale nie żałował tego. Nie wszedłby do niej za żadne skarby. Obserwował tylko trąbę powietrzną, która odchodziła od niego podążając do sobie tylko znanego celu. Dostała czego chciała, spowolniła jego wędrówkę i zabawiła się nim przez chwilę. Nie była pierwszą ani nawet dziesiątą, której to się udało. Piotr próbując znaleźć koniec pustyni był przygotowany nawet na setki takich przygód. Wiedział bowiem, że zginąć nie może, a jedyne co mu pozostało to nadzieja. Szansa, którą sobie wyobraził, której nikt inny w nim nie wzbudził, tylko on sam. Znaleźć koniec i wierzyć, że to odmieni jego los — taki miał cel i za nim podążał już od kilkudziesięciu dni.
Gdy przeczekał burzę podążył za nią wiedząc, że to wydłuży mu czas do następnej fali. Zazwyczaj nadchodziła z jednej strony, tak więc według jego obliczeń miał dwa dni do pojawienia się następnej. Zaczął wspinać się na kolejną wydmę mając nadzieję, że za nią kryje się coś nowego, ale obraz wciąż się nie zmieniał. Gdziekolwiek jego wzrok nie sięgał — wszędzie był tylko piasek.
Przysiadł na chwilę, by odpocząć, ale od razu pojawiły się kościste ręce próbujące go wciągnąć pod piasek. Był na to przygotowany i zerwał się na nogi, gdy tylko poczuł ich obecność. Zaczął je kopać, łamać im słabe, stare palce wybijając je w powietrze. Choć wiedział, że z nimi nie wygra, że za każdym razem pojawiały się kolejne, to musiał się wyżyć. Dawało mu to satysfakcję i chwilowe poczucie swojej przewagi, jakiej mu najbardziej brakowało w tym koszmarnym miejscu.
Były wszędzie, gdzie tylko się nie pojawił. Nie wiedział, czy go śledziły, czy ich miasto albo świat znajdywał się pod tym czerwonym piaskiem. A ich największa rozrywka to była ściganie go.
— Odczepcie się w końcu! — wykrzyczał i zaczął zbiegać z wydmy.
Biegł na dół mimo zmęczenia, ale pod następną górkę już nie było tak łatwo. Wspinał się już na czworaka i będąc na jej wierzchołku dojrzał jaskinię. Tuż przy niej znajdywała się studnia, której od kilku dni już szukał. Było to jedyne miejsce dające mu spokój na dłuższą chwilę. Pobiegł do niej i nie czekając ani chwili spuścił wiadro do jej środka. Napełnił je bezcenną wodą i zaczął wciągać na górę nie mogąc się doczekać chwili, gdy zamoczy w końcu usta w czymś mokrym.
Wyciągnął wiadro i już chciał wypić jego całą zawartość, gdy zobaczył, że w jego środku pływała gęsta, czarna ciecz, przypominająca bardziej ropę, niż wodę.
— Nie!!!
Wylał to ziemię i u jego stóp powstała kałuża asfaltu. Jednak już po chwili piasek wciągnął ją do siebie i po zaledwie kilku sekundach nie pozostało po nim ani śladu.
— Bez przesady! — krzyczał, patrząc w górę. — Wiem, że zasłużyłem na najgorsze, ale miej litość. Daj się chociaż napić.
Uniósł ręce, patrzył w niebo czekając na jakąkolwiek odpowiedź, ale żadna nie nadchodziła. Czekał cierpliwie, zamknął oczy chcąc im dać chwilę odpoczynku, ale jedyne co usłyszał, to groźne warczenie dochodzące z jaskini.
Usiadł, więc przy studni i oparł się o nią plecami. Był wyczerpany i potrzebował dłuższej przerwy w wędrówce. Długo szukał kolejnej studni, aż w końcu ją znalazł. Do tej pory tylko w takich miejscach mógł doświadczyć odpoczynku. Tutaj nikt nie sięgał po niego z piasku, nikt nie wychodził z jaskini na zewnątrz. Jedynie burza piaskowa mogła go z tego miejsca przegnać.
Zasnął bardzo szybko i wtedy przyśnił mu się sen, który dodał mu nowej wiary do dalszych starań.
Pojawił się na ulicy, na której życie biegło swoim tempem. Ludzie przechodzili tuż obok niego zatroskani swoimi problemami. Kierowcy stali w korku czekając na zmieniające się światła, a dzieci głośno bawiąc się kopały do siebie piłkę podając nazwiska swoich ulubionych piłkarzy.
Piotr początkowo nie wiedział, dlaczego pojawił się w takim miejscu. Nie znał go i szukał wzrokiem kogokolwiek z przechodniów, przyglądał się sklepom, całemu otoczeniu próbując zgadnąć, dlaczego wybrano to miejsce. I po chwili zauważył. Z jednego ze sklepów spożywczych wyszedł Daniel. Niósł siatkę pełną owoców, w drugiej ręce trzymał czteropak piwa i zadowolony z siebie kierował się do samochodu.
Serce go zabolało. Patrzył na mordercę swojej żony, który korzysta ze swej wolności jakby nic się nie stało. Zabrał mu wszystko, zrujnował całe jego życie i wtrącił do piekła wiecznego, z którego nie ma wyjścia. Pięści mu się same zaciskały. Z nerwów aż wargi przygryzał, ale nie ruszył w jego kierunku. Zamknął oczy i tylko prosił o jedno:
— Zbudź się, Piotrze, długo tego nie wytrzymasz.
— Wytrzymasz i to jeszcze więcej — usłyszał znajomy głos.
Otwarł oczy zaskoczony i ujrzał proboszcza Tadeusza przed sobą.
— Ksiądz proboszcz?
— Miło cię widzieć Piotrze — powitał go z prawdziwym uśmiechem na twarzy.
Objął go i przytulił wiedząc doskonale jak bardzo on teraz cierpi.
— Ale… — cofnął się od niego, czując się niegodzien tego powitania. — …ksiądz mnie nie nienawidzi?
— Nie, wszystko wiem jak to wyglądało i dawno ci wybaczyłem. Musiałeś cierpieć niemiłosiernie Piotrze. Współczuję ci i zawsze będę zły na siebie, że nie pomogłem ci wtedy.
— Jak ksiądz nie pomógł? To ja nie przyjąłem pomocy, ja jestem wszystkiemu winny. Wciąż pamiętam słowa księdza, by mu nie wierzyć. Żałuję, że nie posłuchałem.
— On ma potężną moc i potrafi ją wykorzystać. Jednak jest ktoś silniejszy od niego i dzięki niemu tutaj jestem.
— Ale… to jest sen?
— Tak Piotrze. Śnisz, ale proszę cię wysłuchaj mnie i zaufaj mi.
Piotr zaciekawiony jego słowami nie odważył mu się przeszkodzić. Tylko skinął głową i czekał na dalsze wyjaśnienia.
— Wraz z Karoliną i moimi przyjaciółmi, staramy się ci pomóc otrzymać miłosierdzie Boże.
— Ale… to niemożliwe. Przeze mnie zginęło mnóstwo niewinnych ludzi.
— Nie mów tak. Wiedz, że każdy zasługuje na miłosierdzie, jeśli go naprawdę pragnie. Najważniejsze jest twoje serce, musisz je oczyścić ze wszystkiego, co złe. To, że postanowiłeś w końcu oczyścić swój umysł z chęci zemsty już ci bardzo dużo pomogło. Pozbądź się nienawiści, zerwij ze wszystkim co złe i pozwól zapanować dobru. Ono jest silniejsze i może działać cuda. Tylko musisz w to uwierzyć i chcieć się mu oddać.
— Wierzę, ale co mam zrobić, by je otrzymać?
— Zasłuż na nie — odpowiedział, uśmiechając się do niego, jakby to była jedna z najłatwiejszych rzeczy na świecie. — Idź na Górę Anioła, to jest jedyny sposób opuszczenia tego świata.
— Górę Anioła? — zapytał zaskoczony. — A jak tam trafić? W dobrym kierunku idę?
— Kierunek tu nie jest ważny, Piotrze. Z każdym dniem, gdy z twego serca znika nienawiść, jesteś bliżej wyjścia. Kieruj się dobrem, a góra sama cię odnajdzie.
Piotr słysząc słowa księdza, zaniemówił. To brzmiało jak coś nieprawdopodobnego.
Nagle ksiądz uśmiechnął się i położył mu rękę na ramieniu, mówiąc:
— Mam ci przekazać, że twoja żona bardzo cię kocha. Trzyma za ciebie kciuki i cierpliwie czeka na ciebie w niebie.
Po tych słowach oczy mu się momentalnie otwarły. Czuł, jakby ktoś uderzył go w twarz, by wyrwać z tego pięknego snu. Rozejrzał się wokoło, szukając jakichkolwiek śladów, ale nigdzie nie było nawet choćby najmniejszego wgłębienia na równo ułożonym, czerwonym, znienawidzonym przez niego piachu. Siedząc wciąż oparty o studnię, zamknął raz jeszcze oczy, by choć przez chwilę pobyć ze swą piękną żoną. Powspominać niezapomniane chwile raz przeżyte. Jej włosy, oczy, uśmiech. Na sam jej widok, na jego twarzy pojawił się już tak dawno nie goszczący u niego uśmiech.
Wtedy nagle usłyszał zbliżającą się do niego kolejną burzę. Jakby na zawołanie, pojawiła się, by zniszczyć mu tę piękną chwilę. Otwarł oczy i wiedząc, że na odpoczynek w tym miejscu nie ma już co liczyć, zaczął iść przed siebie. Natchniony słowami księdza proboszcza zapomniał o pragnieniu i głodzie. Wychodził pod górę kolejnej wydmy, nie przejmując się już ich ilością. Już nie było ważne, ile będzie musiał ich pokonać, ile burz przyjdzie mu przetrwać. Teraz najważniejsza była nowa nadzieja i cel, który znajdywał się gdzieś przed nim. Jakikolwiek on był, cokolwiek musiałby uczynić — to znajdzie to, zrobi to — wszystko, by tylko osiągnąć coś, co przez wszystkie długie lata, które spędził na pustyni, wydawało się dla niego nieosiągalne, wręcz niewyobrażalne.2. Jak w raju
Wędrówki nie było końca. Tygodnie mijały, a krajobraz wciąż się nie zmieniał. Burze piaskowe wymieniały się między sobą atakując Piotra. Próbowały zmusić go do zatrzymania się i rezygnacji z obranego celu, lecz nie poddawał się. Gdy tylko nachodziły go wątpliwości, od razu wspominał słowa księdza proboszcza. W nocnych koszmarach coraz łatwiej powstrzymywał się od dokonywania zemsty na Danielu. Mimo że wydawały się one coraz bardziej realistycznie, prowokowały go do działania, szydziły z jego bezczynności, to nie poddawał się. Walczył sam ze sobą i nie ulegał chęci zemsty. Wierzył, że jego ukochana walczy o niego i nie mógł jej zawieść. Szedł wciąż do przodu mając ją w sercu.
Aż pewnego dnia stanął na jednej z wydm i aż uklęknął zaskoczony obrazem jaki ukazał się tuż za nią. Czerwony piasek miał jednak swój koniec. Jego oczom ukazało się miasto, otoczone wysokim, betonowym murem. Zza którego widać było kilka oszklonych wieżowców, zupełnie niepasujących do krajobrazu, jaki spotykał na co dzień przez te wszystkie lata.
Przyspieszył kroku czując rosnącą nadzieję na zmianę swojego losu. Miał dość piasku. Nie chciał już pokonywać żadnej wydmy. Pragnął zapomnieć o jaskiniach, burzach piaskowych i szkieletach wyrastających z ziemi. Biegł ile miał tylko sił w kierunku bramy, którą coraz wyraźniej dostrzegał w tym betonowym ogrodzeniu. Szybko pokonywał odległość dzielącą go od celu i nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że nie wejdzie do tego miasta.
Wbiegł na utwardzoną, pokrytą czarnym żwirem ścieżkę prowadzącą do miasta i zaczynał dostrzegać rysy dwóch postaci stojących daleko na jej końcu. Nie spowalniał jednak tempa. Biegł ile miał tylko sił w nogach. Czuł już zmęczenie, ale upragniony koniec ścieżki wciąż był odległym punktem. Nie chciał jednak zwolnić ani na chwilę. Mimo że trwało to o wiele dłużej niż tego chciał, to postacie stawały się coraz wyraźniejsze. Olbrzymia brama do miasta rosła z każdą chwilą. Przebiegł jeszcze dobrych kilkaset metrów i musiał przystanąć. Spuścił głowę ciężko oddychając, ale mimo zmęczenia radość zaczynała wygrywać. Z uśmiechem na ustach przyglądał się bramie wysokiej na jakieś pięć metrów. Dwa potężne, drewniane skrzydła otwarte były na oścież, ale nie potrafił przez nie nic zobaczyć. Tak jakby mgła albo zasłona z piasku niesionego przez wiatr specjalnie zakrywała przed nim całe wnętrze. Wysokie, betonowe mury sięgały około dziesięciu metrów wysokości. Gładkie jakby były ze szkła z pewnością były dla każdego nieproszonego gościa przeszkodą nie do przejścia. Teraz dopiero widział w całej okazałości postacie stojące przed bramą i aż skrzywił się na ich widok, zaskoczony ich wyglądem. Dwaj potężnie zbudowani, wysocy mężczyźni stali przed bramą i z rękami założonymi na piersi, jak bramkarze w najlepszych klubach nocnych, cali spoceni, patrzyli na niego ze złowieszczą miną. Komicznie jednak wyglądali ubrani w gorące futra, które niemiłosiernie grzały ich ciała stojące pod parzącym słońcem. Żal mu ich było i aż ciągnęło go, do odezwania się, zrzucenia z nich tych ubrań, ale bał się. Czuł ich nieustanne, ostre spojrzenia i bojąc się ich reakcji, nie odezwał się ani słowem. Pragnął wejść do środka, poczuć innych ludzi, zobaczyć cokolwiek innego niż ten, znienawidzony, czerwony piasek.
Darmowy fragment