- promocja
Toy Land - ebook
Toy Land - ebook
Apokryficzna opowieść z uniwersum PÓL DAWNO ZAPOMNIANYCH BITEW
To uniwersum, w którym kilka lat później osadzona została akcja noweli Pola dawno zapomnianych bitew. W Toy Landzie znajdziecie wiele elementów, które pojawiają się obecnie w powieściach z tego cyklu: Łatwo być Bogiem oraz Ucieczce z raju. Nie jest to jednak pełnokrwisty prequel, tylko opowieść z tego samego wszechświata, w którym niemal dwa wieki później działają Nike i Henryan. Jak słusznie głosi napis na okładce, jest to dzieło apokryficzne, ale skromnym zdaniem Autora ‒ wcale nie gorsze.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-990-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W trakcie czytania recenzji Toy Landu nieodmiennie dziwiło mnie, skąd autorzy brali wiedzę o mojej fascynacji Toy Trekiem Andrzeja Ziemiańskiego. Wydawca wspominał wprawdzie o inspiracji, ale żaden słownik nie tłumaczy tego słowa w taki sposób, jak interpretowali to recenzenci. Chociaż to jeszcze nie było najgorsze, dowiedziałem się też, że to moja najnowsza książka, w której czerpię garściami z tekstów, które powstały lata po niej. Ale spuśćmy zasłonę milczenia na te… „inspiracje”.
Powiem tutaj szczerze jak na spowiedzi, o co chodziło z wypożyczeniem Toy od Andrzeja. Rozmawialiśmy kiedyś o Toy Treku – mieliśmy w zwyczaju opowiadać sobie pomysły i słuchać uwag kolegów jeszcze od czasów klubowych, czyli lat osiemdziesiątych. Co kilka głów, to nie jedna. Burza mózgów podrzuci czasem szczegół, który umyka własnej wyobraźni. Tak też było w tym wypadku, choć nie zamierzam przeceniać mojego wkładu w nowelę Andrzeja, bo wielki nie był, by nie powiedzieć mikry. Został jednak pomysł kwarantanny Afryki, który wykorzystałem jakiś czas później, knując perfidny spisek – razem z Ziemiańskim – mający na celu sprawdzenie, czy ludzie, a konkretnie koledzy z ówczesnej listy dyskusyjnej Fahrenheita nabiorą się, dostając do przeczytania kolejną opowieść o Toy. Ja tekst napisałem, Andrzej go wrzucił zainteresowanym. Efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Dyskusja nie wykazała żadnych śladów wykrycia spisku, dopóki nie dołączył do niej Adam Cebula. Godny Sherlocka i wspomagany herbatą umysł wykrył dość szybko, że Ziemiański nie mógł tego napisać. Żart, choć przedni, zakończył w tym momencie życie. Ale sprawa pozostała.
W efekcie rozmów na liście Toy Land został przepisany, doszło do niego kilka nowych scen, w których zabiłem – oczywiście w akcie zemsty – najbardziej pomstujących „fifkowiczów”. To oni zaludnili ten strącony orbiter.
Tekst w nowym układzie trafił następnie na łamy miesięcznika „Science Fiction”. Szkoda było marnować taki kawałek roboty. Zwłaszcza że kryje się w nim cała masa smaczków. Któryś z recenzentów zauważył, że w tej powieści zbyt dokładnie opisuję losy niektórych postaci – to jest właśnie warstwa podskórna, którą odszyfrować mogą jedynie ludzie wiedzący, o kogo naprawdę chodzi.
Tutaj uchylę rąbka tajemnicy. Znakomita większość postaci wzorowana była na osobach nam znanych (mnie i Andrzejowi), pisarzach i „fifkowiczach”. Każdy pewnie wychwycił, na kim wzorowano braci Ducksonów. Niektóre odwołania były bardzo proste – jak chociażby w przypadku Kapitana Krawczyka i jego przyjaciela Gorana.
Ale była też druga warstwa. Admirał Zwiebellus – to nie kto inny jak Adam Cebula, zwany wśród znajomych z niemiecka. Schweinsienerer „Ragnarok” – nieżyjący już Wojtek Świdziniewski, wiking pełną gębą, nawet ten słynny toporek z San Marino istniał w realu. Rewolwer – Ziemiański, z jego najbardziej klasycznymi odzywkami, Pacyfa – również nieżyjący już Tomek Pacyński. Ich historie bardzo często nawiązywały do zdarzeń znanych w naszym wąskim kręgu. Miały bawić nielicznych, stanowiąc integralną część tekstu zrozumiałego także dla czytelnika nieobeznanego z tym środowiskiem.
Trzecią warstwą, o której muszę wspomnieć, jest świat, w którym umieściłem bohaterów tej powieści. To naprawdę jest uniwersum, w którym kilka lat później osadziłem akcję noweli Pola dawno zaginionych bitew. W Toy Landzie znajdziecie wiele elementów, które pojawiają się obecnie w powieściach z tego cyklu. Nie jest to jednak pełnokrwisty prequel, tylko opowieść z tego samego wszechświata, w którym niemal dwa wieki później działają Nike i Henryan. Jak słusznie głosi napis na okładce, jest to dzieło apokryficzne, ale moim skromnym zdaniem wcale nie gorsze.O książce
Recenzje
„Toy Land była dla mnie jednym z największych pozytywnych zaskoczeń tego roku. Na tle czytanych niedawno innych pozycji stricte rozrywkowych, czyli Nikta i Kłamcy 3, wypada świetnie, ba! zostawia konkurencję daleko w tyle. Robert J. Szmidt powieścią tą dowiódł, że można tworzyć dzieła lekkie i humorystyczne, dorównujące poziomem tak zwanej poważnej prozie”.
Marcin Zwierzchowski, Poltergeist
„Największą zaletą tej powieści są postaci. Szmidt stworzył galerię antybohaterów jak marzenie. Przerysowani do granic możliwości tworzą grupę najemników, jakiej nie znajdziecie nigdzie indziej. Czyż Dante z Algierii (dowódca), Adolf Napoleon Hitler Gutierez (czarnuch z wielkim…) lub Leo i Jar Ducksonowie (ze swoim tekstem „Ktoś nam podpierdolił Księżyc”) nie dają do myślenia?”
Marcin „Sharn” Byrski, Valkiria
„O ile Toy Wars była książką o dzielnej, choć niewysokiej kobiecie, o tyle Toy Land jest stuprocentową opowieścią o twardzielach, dla których niestraszne są boje na obcych planetach. Mimo że zmieniono scenerię i realia, Dante pozostaje tym samym twardym i zmyślnym sukinsynem, którego polubiliśmy w opowiadaniach Ziemiańskiego. Dobrze jest odnaleźć odzywki i zachowania z tamtej pozycji w tym tomie. Dodając do tego interesującą fabułę, nie stroniącą od brutalności i mocnego języka, oraz dobrze znanego bohatera w zupełnie innej rzeczywistości, otrzymujemy pełen obraz powieści, która zapewni nam wiele radości z czytania. Polecam”.
Wojciech Kobza, Gildia
Opinie czytelników
„Książka przypominająca stylem film Niezniszczalni z plejadą twardzieli kina lat ‘80 i ‘90. Jest wszystko co trzeba: Twardziele, którzy pocą się testosteronem, „niewinna” sex bomba, spektakularne wybuchy, niewybredne żarty i kosmiczne potwory. Czysta, niczym nieskrępowana zabawa dla każdego faceta, żadnych ograniczeń liczy się „fun”. Dlatego książkę można polecić każdemu facetowi, który z łezką wspomina klasyki kina akcji i SF”.
Mateusz, Lubimy Czytać
„Daję 8/10 ‒ powieść naprawdę dobra i ciekawa. Na początku odczułam pewien niesmak (ksywy najemników), ale po chwili już byłam w stanie wczuć się w klimat tej historii i wszystko znalazło się na swoim miejscu. Klimatem przypomina mi bardzo FireFly ‒ polecam fanom :)”.
Dhampire, Lubimy Czytać
„Robert Szmidt jak nikt inny potrafi stworzyć historię, w której ścierają się światy fikcji i rzeczywistości. Jego wizje momentami stają się prorocze. Wybuchowe bliźniaki, którym ktoś ukradł księżyc, mówi Wam to coś? Albo prezydent Andrzej Lepper III ;) W książce przewija się wiele inspiracji politycznych, filmowych i literackich. Jestem pewna, że nie wyłapałam wszystkich, ale te, które wypatrzyłam, zdecydowanie poprawiły mi humor”.
Dorota Lińska-Złoch, Przeczytanki
„Genialna książka! Parodia naszego kraju i naszej rzeczywistości, podana w ciekawej formie, polecam :)”.
Usagi, Lubimy Czytać
„Nie spodziewałam się czegoś tak dobrego. Świetnie wykreowane postacie, fantastyczne, pełne humoru dialogi. Ciekawa fabuła, nietuzinkowa moim zdaniem, choć wkradają się elementy Obcego. Czyta się szybko i nie chce się kończyć. Z całą pewnością polecam!”
Aldis, Lubimy Czytać
„W swej kategorii REWELACJA. Świetnie się czyta, bardzo wciąga. Zarwałem noc tą książką :)”.
Sławomir, Lubimy CzytaćJeden
Nowy Raj, Sektor Ceres,
11.04.2177
– Współdowódca na mostku! – Przeciągły, wysoki ton gwizdka i towarzyszący mu okrzyk oficera dyżurnego postawiły wszystkich obecnych na nogi.
– Spocznij! – Komandor Adamkastor Zwiebellus wkroczył do przestronnego pomieszczenia sprężystym i pewnym krokiem oficera frontowego.
Nie omieszkał przy tym omieść spojrzeniem i bielą swojej rękawiczki popiersia Mistrza Lema. Jego wielkie dzieło było pierwowzorem nazwy jednostki, którą przyszło mu teraz dowodzić. Zgodnie z przypuszczeniem, materia oblekająca jego dłoń pozostała aseptycznie czysta. Jak zawsze zresztą.
Zwiebellus, niezbyt szczupły i niewysoki, szedł dumnie wyprostowany z rękami założonymi za plecy. Nieskazitelnie odprasowany, opięty stalowoszary mundur floty Federacji kontrastował z opaloną na brąz twarzą. Pomimo jedenastego krzyżyka na karku dowódca Niezwyciężonego zachował czerstwy, zdrowy wygląd. Ciemne, wciąż gęste włosy z kilkoma zaledwie pasmami siwizny opadały mu na wysokie czoło, a orli nos nadawał pociągłej twarzy niemal władcze, a na pewno szlachetne rysy. W pełni zasłużone, zważywszy na tytuł barona, który odebrał z rąk samego kanclerza niespełna rok wcześniej. Jako jeden z pierwszych oficerów floty przyjął też współimię, pokazując, że nowe trendy są mu równie bliskie jak tradycja.
– Mam nadzieję – komandor podszedł do stanowiska dowodzenia i zmierzył chłodnym wzrokiem oficera pełniącego wachtę na mostku niszczyciela – że nie wzywaliście mnie na darmo.
– Nie, sir! – Wyprężony jak struna żołnierz starał się za wszelką cenę uniknąć wbitego weń przenikliwego wzroku dowódcy.
– Może mi pan zatem zdradzić, poruczniku, co to za kataklizm sprawił, że musiałem przerwać poobiednią medytację? – zagadnął go Zwiebellus, sadowiąc się w swoim fotelu. – Czyżby kłopoty na powierzchni?
Przez moment panowała niczym nie zmącona cisza. Gwizdki alarmowe umilkły w chwili, gdy komandor przekroczył próg owalnej sali dowodzenia, a pokaźna przestrzeń skutecznie pochłaniała odgłosy dochodzące z poszczególnych stanowisk kierowania ogniem i innych konsol, obsługiwanych przez całą dobę tylko na wszelki wypadek.
– Nie, sir! Wykryliśmy aktywację kanału podprzestrzennego! – wyrecytował, stojąc nadal na baczność, porucznik von Kowal.
– Spocznij – mruknął komandor, spoglądając na monitory. – Co w tym niezwykłego, Robercie, że ktoś postanowił odwiedzić to zapomniane przez Boga i ludzi miejsce?
– To nierejestrowany kanał, sir! – Oficer stanął w luźniejszej postawie, ale nadal spoglądał gdzieś w pustkę.
– Nierejestrowany, powiadasz…
– Tak jest, sir!
Komandor spojrzał na von Kowala z rozbawieniem. Młody, zaraz po Akademii, traktował wszystko ze śmiertelną powagą. Dobry materiał na dowódcę… jeśli przeżyje pierwsze lata służby. Zazdrość konkurentów bywała ostatnio we flocie bardziej zabójcza niż wróg.
– Wektor?
– Azymut 160, kwadrant Alfa. – Odpowiedź nadeszła natychmiast, tyle że nie z ust oficera, lecz wprost z syntezatora mowy komputera stanowiska dowodzenia.
– To po przeciwnej stronie planety, sir – poinformował usłużnie porucznik, opuszczając na moment wzrok.
– Zauważyłem. Może wyda ci się to nieprawdopodobne, synu, ale znam nasze koordynaty. – Adamkastor wpatrywał się przez chwilę w wykresy przemykające po monitorach konsoli dowodzenia.
To, że nie potrzebował niczyjej pomocy w rozszyfrowywaniu danych przepływających przed jego oczami, napawało go dumą. Niewielu oficerów dowodzących posiadało tę umiejętność, znacznie wygodniej było opierać się na przekazach personelu. Jednakże człowiek taki jak Zwiebellus – starej daty i o niezwykle analitycznym umyśle – nigdy nie liczył na pomoc ze strony podwładnych. Dowódca musiał wiedzieć lepiej. Tylko wtedy zyskiwał status prawdziwego przywódcy.
– Dajcie podgląd na wszystkie ekrany – rozkazał, gdy prostokątne wyświetlacze zmatowiały.
Wnętrze jasnoniebieskiej sali nagle ściemniało. Światła przygasły, a ściany sterowni zamieniły się w panoramiczne ekrany przekazujące wierny obraz tego, co kryło się za kilkunastometrowym aktywnym pancerzem kadłuba. Upstrzona milionami gwiazd, niezmierzona przestrzeń kosmosu miała barwę i połysk atramentu rozlanego na kartce papieru. Nowy Raj zajmował zaledwie jej cząstkę. ORP Niezwyciężony dryfował zwrócony bakburtą do powierzchni planety ukrytej pod grubą warstwą chmur. Ale to nie jej tarcza przyciągnęła wzrok wszystkich. Niemal na środku czołowego ekranu pojawiły się pajęczyny wyładowań energetycznych. Zrazu wąskie, żółte i zielonkawe, powoli ciemniały, nabierając intensywnej czerwonej barwy i rozrastając się wzdłuż i wszerz.
– Rozmiar kanału?
– Zero sześć masy jednostki podstawowej.
– Zero sześć? To raczej niewielki intruz, Robercie – powiedział spokojnie komandor. – Cerber nie pozwoli mu dotrzeć do planety. Nie musiałeś mnie budzić…
– Ależ, sir! – Twarz wyprężonego porucznika zbielała, jakby właśnie zobaczył ducha. – Według naszych odczytów, na kursie nadlatującej jednostki znajduje się SS Lech, flagowy transportowiec korporacji Korba SF.
Pobłażliwy uśmiech zniknął z twarzy komandora, zanim porucznik zamilkł. Palce młodego oficera potrzebowały kilku sekund, by wywołać zestaw danych na temat możliwych kursów zbliżającej się jednostki. Korba Space Findings była jedną z najpotężniejszych korporacji w znanej przestrzeni. Na tyle wpływową, by móc pozbawić stanowiska nawet tak zasłużonego dowódcę jak Zwiebellus.
– Potwierdzono dziewięćdziesiąt osiem procent prawdopodobieństwa kolizji – zameldował porucznik, nim komputer wyświetlił ostatnie wyniki.
– Czy poinformowałeś…
– Tak jest, sir! Natychmiast po ustaleniu wektora skontaktowałem się z Lechem.
– I co…
– Nie mają szans na zejście z kursu kolizyjnego.
– Ciekawe…
– Przechłodzenie systemów, sir. Dryfują od ponad trzech tygodni. Mają wyłączone niemal wszystko prócz systemów podtrzymywania funkcji życiowych kolonistów. Rozpoczęli już potrzebne procedury, ale uruchomienie silników potrwa co najmniej trzy minuty – wydeklamował von Kowal na jednym oddechu, wyraźnie czerwieniejąc na twarzy.
– Ile czasu zostało do…?
Tym razem porucznik pozwolił dowódcy na wypowiedzenie więcej niż jednego słowa, po czym zameldował krótko:
– Niespełna siedemdziesiąt sekund!
Zwiebellus zaklął pod nosem. Ktokolwiek nadlatywał, zlekceważył wszelkie procedury podejścia. Niezarejestrowany kanał został otwarty zbyt blisko powierzchni planety. Niemal dokładnie na linii wyznaczającej ostateczną granicę bezpieczeństwa. A to mogło oznaczać tylko jedno: do Nowego Raju zbliżał się kolejny łamacz blokady. Komandor uśmiechnął się mimowolnie. Taka próba nie miała prawa powodzenia. Sieć satelitów Cerbera była absolutnie szczelna. Jednakże ten, kto próbował się przedrzeć przez blokadę Federacji, o tym nie wiedział. A może wiedział, ale liczył na zaskoczenie lub szczęście?
– Czy mamy w tamtym rejonie…? – zaczął Zwiebellus.
– Nie, sir! Wszystkie myśliwce są w hangarach.
– Czy…?
– Tak, sir! – Porucznik zdawał się czytać w myślach dowódcy. – Wydałem już rozkaz startu dyżurnego klucza.
– Mógłbyś choć raz pozwolić mi na dokończenie pytania, Robercie – zirytował się komandor. W jego tonie nie było jednak krztyny napomnienia. Adamkastor Zwiebellus lubił rezolutnych podwładnych.
– Szesnaście sekund do punktu wyjścia – zameldował tymczasem komputer.
– Popatrzmy. – Zwiebellus poprawił się w fotelu i odwrócił do głównego ekranu.
Nowy Raj powoli wpełzał na monitory, zajmując już niemal piątą część strefy widoczności. Mimo to nikt nie zwracał uwagi na srebrzystobłękitną powierzchnię dziewiczej planety. Widowisko, które rozgrywało się na oczach zebranych w sterowni, miało niepowtarzalny urok. Wyładowania charakterystyczne dla uaktywnienia kanałów podprzestrzennych przypominały ziemską burzę. Tyle że rozciągającą się na przestrzeni tysięcy kilometrów i znacznie barwniejszą. Różnokolorowe błyskawice rozpierzchły się właśnie na wszystkie strony, rozjaśniając w kilkusekundowym paroksyzmie centralną część ekranu.
– Maksymalne powiększenie!
Blask wyładowań po ostatniej, najsilniejszej erupcji rozpływał się już w atramentowej pustce, gdy przestrzeń zadrgała, jakby niewidzialny kamień uderzył w jej sprężystą powierzchnię. Gwiazdy na moment przygasły, a potem z nicości, w oślepiającym, acz krótszym od mgnienia oka błysku, wyłonił się opływowy kształt niewielkiej jednostki. Komputer utrwalił jej wizerunek i przez niemal dwie sekundy przesuwał go w zwolnionym tempie przez ekran. Zwiebellus zauważył, że na znajomej sylwetce myśliwca nie ma żadnych oznaczeń. Łamacze naprawdę się postarali, a to znaczyło, że komuś bardzo zależy na przedostaniu się przez blokadę. Nadlatująca jednostka należała do najnowszej generacji i musiała kosztować fortunę. Noworosyjski SU 237 Samyj Umnyj sunął przez ekran majestatycznie niczym antyczna maczuga, którą w rzeczy samej przypominał. Choć znajdował się kilka milionów kilometrów od Niezwyciężonego, obserwujący go oficerowie i żołnierze mogli podziwiać każde łączenie helonowego pancerza.
Nagle obraz uległ diametralnej zmianie. Normalny widok zmienił się w wirtualną siatkę, upstrzoną wielobarwnymi plamkami i symbolami. Zmieniła się też skala pokazywanego obrazu, oddalił się on znacznie, dzięki czemu był możliwy podgląd niemal całego sektora przestrzeni, łącznie z wiszącym po prawej globem. Czerwona linia oznaczająca kurs nadlatującej jednostki nawet w tej skali wydłużała się z przerażającą szybkością. Timer w górnej części ekranu odliczał ostatnie sekundy do kolizji.
Na pokładzie myśliwca ktoś chyba wreszcie zauważył, że wektor podejścia nie jest czysty, bo jednostka rozpoczęła nagle manewr wymijający. Niestety za późno. Lech był zbyt duży, aby myśliwiec zdołał go ominąć. Ale pilot miał refleks, wybrał jedyną opcję dającą jakiekolwiek szanse. SU przerwał manewr skrętu i odbił w drugą stronę, ku kilkudziesięciometrowemu przewężeniu między rewolwerowymi sekcjami ładowni.
W tym samym momencie wszystkie cyfry widocznego nad Lechem timera zapłonęły szeregiem czerwonych zer, a monitory znów przeszły w tryb realvision. Wybuch uderzającej w masywny transportowiec maszyny wydawał się w tej skali mikroskopijny. Niemniej siła uderzenia była na tyle duża, że trafiony w czuły punkt walcowaty transportowiec przełamał się jak krucha zapałka.
Ognisty meteor, będący jeszcze nie tak dawno najnowocześniejszym modelem podprzestrzennego myśliwca, przebił się przez łącznik rdzeniowy Lecha i mknął dalej w kierunku planety. Cerber odezwał się w momencie, gdy rozpalone do białości szczątki intruza dotarły do granic atmosfery, stanowiącej równocześnie skraj blokady. Co najmniej sześć satelitów otworzyło ogień do wraku. Niepotrzebnie, na pokładzie nie było już żywych istot. Takiego zderzenia nie przetrwałby nawet cyborg ukryty w kapsule antygrawitacyjnej. System Cerberus został jednak stworzony jako niezawodne narzędzie zdolne do likwidacji każdego zagrożenia. Nieważne, czy był to zwykły meteor, czy statek próbujący przerwać blokadę – intruz musiał być namierzony i zlikwidowany w ułamku sekundy. Takie były rozkazy i Cerber jak zwykle wywiązał się ze swego zadania znakomicie.
Zwiebellus odchylił się do tyłu i z głośnym sykiem wciągnął powietrze do płuc. Dopiero teraz się zorientował, że bezwiednie wstrzymał oddech. Na krótko, ale zawsze.
– Daj mi główny kanał łączności Lecha – rzucił do porucznika, który nadal stał obok fotela w niezmienionej pozycji.
– Tak jest, sir!
To musiało chwilę potrwać. W tym czasie system skanerów Niezwyciężonego zogniskował się na wraku staranowanego statku. Lech był typowym transportowcem korporacyjnym. Długi na niemal kilometr kadłub składał się z wąskiego walcowatego rdzenia, do którego przytwierdzone były dwie sekcje wymiennych ładowni rewolwerowych. Adamkastor uruchomił skanery dalekiego zasięgu. Przełamany statek zaczął rosnąć w oczach. Ładownie w części rufowej wydawały się nienaruszone. Podobnie te umieszczone przy kulistym dziobie. Myśliwiec trafił dokładnie w przerwę między gigantycznymi komorami. Rdzeń miał w tym miejscu nie więcej niż dziesięć metrów średnicy. Zbliżenie pokazało, że zabrakło może półtora metra, by SU przemknął obok, nie naruszając konstrukcji transportowca. Półtora metra. Tak niewiele wobec ogromu kosmosu i odległości, którą przebył niezidentyfikowany myśliwiec. Gdyby jego pilot zobaczył przeszkodę choć nanosekundę wcześniej… Nie uratowałoby go to od pewnej zagłady w laserowych szczękach Cerbera, ale dałoby szansę transportowcowi i jego załodze.
– Mam na linii dowódcę Lecha. – Meldunek porucznika wyrwał Zwiebellusa z zamyślenia.
Komandor poprawił mundur, strzepnął z baretek nieistniejący pyłek, odchrząknął i wyprostował się w fotelu. Skinienie głowy usunęło z ekranów widok statku i przeniosło ich do wnętrza transportowca. Sterownia Lecha była podobna do tej, w której sami się znajdowali. Standardowa jednostka Federacji nie mogła wyglądać inaczej. Nawet portret Mistrza Lema był identyczny jak ten zdobiący ścianę za plecami Adamkastora.
Dowódca transportowca okazał się starszym mężczyzną o zniszczonej i jakby opuchniętej twarzy. Siwe kręcone włosy, które zachował jedynie przy skroniach, miały znacznie większą długość, niż dopuszczał regulamin floty. Ogólnie biorąc, sprawiał niechlujne wrażenie, które potęgował nierówno przycięty wąsik i zawadiacka, szyperska czapeczka – zabytek z czasów, gdy Zwiebellus był jeszcze dzieckiem, bądź tania podróbka wyprodukowana w odległej kolonii.
– Komandorze, nazywam się Krzysztof Krawczyk i jestem kapitanem pierwszej klasy przestrzennej, w chwili obecnej dowódcą transportowca badawczego Lech, flagowej jednostki korporacji Korba – przedstawił się opanowanym głosem, choć krople potu ściekające po jego skroniach świadczyły, że daleki jest od spokoju. – Na mocy traktatu federacyjnego o Ruchu i Wzajemnej Pomocy wśród Gwiazd zwracam się do pana z prośbą o natychmiastową pomoc.
– Nasze myśliwce już wystartowały – odpowiedział Zwiebellus bezbarwnym tonem. – Podejmiemy wszystkie kapsuły ratunkowe, które zdołacie odpalić.
Krawczyk spojrzał w stronę kamer. W jego oczach kryło się coś, co zaniepokoiło Adamkastora.
– Czy coś jest nie tak, kapitanie? – zapytał.
– Cóż, zgadł pan. Mamy na pokładzie ponad trzy tysiące kolonistów uśpionych w komorach kriogenicznych. Czuję się zmuszony prosić o przeprowadzenie akcji ratunkowej na szeroką skalę.
Zwiebellus zmarszczył brwi. Odwrócił wzrok od ekranu i wprowadził pytanie do centralnego komputera. Odpowiedź nadeszła dosłownie w ułamku sekundy.
– Obawiam się, że mam dla pana niezbyt pomyślne wiadomości, kapitanie – rzekł komandor, podnosząc wzrok na ekran. – Uderzenie było na tyle mocne, że nie tylko przełamało, ale i zepchnęło pańską jednostkę z dotychczasowej orbity.
Oczy Krawczyka zrobiły się okrągłe.
– To znaczy? – zapytał, choć musiał się już domyślać szczegółów.
– To znaczy, że za siedem minut standardowych znajdziecie się w polu rażenia Cerbera.
– Musi pan wyłączyć to… to cholerstwo! – krzyknął przerażony dowódca Lecha. – Ja nie mam nawet dostępu do silników!
– Nie mogę, choćbym chciał – odparł Zwiebellus. – Nie mam stosownej autoryzacji.
– Musi pan – powtórzył Krawczyk. – Chodzi o trzy tysiące niewinnych ludzi…
Komandor wzruszył ramionami.
– Jak już mówiłem, nie mam takiej autoryzacji. System Cerberus jest absolutnie niezależny. Na tym stopniu dowodzenia nie mamy do niego dostępu. Proszę oddzielić ładownie od rdzenia, podejmiemy tyle komór, ile się da.
Krawczyk aż usiadł z wrażenia. Na jego czole pojawiły się kolejne krople potu. Kamera, wychwyciwszy ruch, zmieniła położenie i znów pokazywała całą sylwetkę kapitana.
– Obawiam się, że to niewykonalne… Jak pan słusznie zauważył, rdzeń uległ przerwaniu. Straciliśmy łączność z sekcją rufową…
– Ilu ludzi tam macie? – przerwał mu Zwiebellus.
– Ponad dwa i pół tysiąca. Sekcja dziobowa to w większości komory z wyposażeniem dla kolonii.
– Przykro mi…
– Przykro panu?! – wykrzyknął Krawczyk, niespodziewanie zrywając się z fotela. Identyfikator, na którym była zogniskowana kamera, upadł na podłogę. Przez chwilę słyszeli tylko wzburzony głos Polaka i widzieli jego znoszone buty. – Posyła pan na śmierć dwa i pół tysiąca niczemu niewinnych ludzi i tylko tyle potrafi pan powiedzieć…
– To nie ja wysłałem ich na pewną śmierć – nie dał mu dokończyć komandor – to pan, kapitanie Krawczyk, sprawił, że ich życie jest zagrożone. Strefa bezpieczeństwa znajduje się sto pięćdziesiąt tysięcy kilometrów od miejsca, w które pan zdryfował pomimo wielokrotnych ostrzeżeń z naszej strony. Gdyby trzymał się pan rozkazów, nawet po kolizji ze znacznie większą jednostką mielibyśmy czas na pełną akcję ratunkową.
– Ale…
– Nie ma żadnego ale. Złamaliście wszystkie możliwe procedury, byle znaleźć się jak najbliżej planety. Teraz za to zapłacicie.
Krawczyk nerwowo zaciskał zęby, słuchając reprymendy oficera młodszego od niego o dobre dwadzieścia lat. Nagle na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.
– W tych komorach znajduje się kilkunastu najwyższych rangą urzędników korporacji. Korba o wszystkim się dowie. W razie potrzeby Goran poświadczy. – Wskazał na stojącego obok niego równie niechlujnego adiutanta, który nerwowo przełknął ślinę, gdy wszystkie kamery skierowały się na jego twarz.
– Wybaczy pan, kapitanie… – Zwiebellus pochylił się nad terminalem komputera dowodzenia.
Lustrował przez chwilę dane o pasażerach uszkodzonego statku, wydobyte z manifestu okrętowego Lecha przejętego przez flotę z rejestrów korporacji, rzecz jasna nielegalnie. Według zapisów byli to głównie pracownicy najemni Korby. Z trzeciej grupy dostępu znalazł na liście tylko sześć nazwisk. Z drugiej i pierwszej nie było nikogo. Kapitan zwyczajnie blefował. Z pewnością nie istniało ryzyko, że ktoś upomni się o takich szaraków. Co innego, gdyby zginęły naprawdę grube ryby. Wtedy nawet przestrzeganie regulaminu floty mogłoby nie wystarczyć do uratowania kariery i stanowiska.
– Niestety nic nie mogę dla nich zrobić. Oczywiście ma pan prawo złożyć zażalenie. Proszę jednak nie zapominać, iż nie do mnie należy decyzja o wyłączeniu systemów chroniących Nowy Raj. Niech się pan dobrze zastanowi, nim po raz kolejny posunie się do prób nacisku…
Krawczyk zmieszał się i wyraźnie spuścił z tonu.
– Komandorze, to nie miało zabrzmieć jak groźba, ale na litość boską, mam tu prawie trzy tysiące ludzi i… niespełna sześć minut na ewakuację. Bez łączności z rufą nie dam rady nawet odpalić najważniejszych ładowni. Można to zrobić ręcznie, ale do tego potrzebowałbym… – przerwał, by przeprowadzić pośpieszne obliczenia – co najmniej dwudziestu, dwudziestu pięciu minut standardowych.
– Nic na to nie poradzę, kapitanie. W zaistniałej sytuacji pomoc jest niemożliwa.
– Dla floty Rzeczypospolitej Przestrzennej nie ma rzeczy niemożliwych!
– Ma pan rację. Niezaprzeczalnie. Ale to, z czym tutaj mamy do czynienia, nie leży już w gestii floty. Przykro mi. Za pięć minut część rufowa pańskiego statku znajdzie się w polu rażenia Cerbera oraz co gorsza, w strefie przyciągania planety. Gdybym nawet zdołał w tym czasie uzyskać z dowództwa sektora kody dezaktywujące sieć obrony satelitarnej, po uwolnieniu ładowni i tak spadłyby one na powierzchnię Nowego Raju bądź spłonęły w atmosferze.
– Pańskie myśliwce mogłyby je odholować!
– Moje myśliwce dolecą do waszej pozycji dopiero za szesnaście minut standardowych. – To nie była zwykła wymówka. Nawet najszybsze maszyny potrzebowały ponad kwadransa, żeby dotrzeć na miejsce katastrofy. – A gdzie czas na właściwą akcję i dokowanie? Z pańskich ludzi tak czy owak zostaną tylko skwarki.
– Rozumiem… – Krawczyk odwrócił się od kamer, by nie dostrzegli jego łez – rozumiem, że odmawia pan udzielenia nam pomocy.
– Niczego nie odmawiam i proszę to zaprotokołować. Każda kapsuła, która zostanie odpalona w ciągu najbliższych sześciu minut, zostanie podjęta i przetransportowana na pokład Niezwyciężonego. Tylko tyle mogę dla pana zrobić.
– A co z tamtymi? – zapytał łamiącym się głosem Krawczyk.
– Na to pytanie musi pan sobie odpowiedzieć sam, kapitanie.
Dowódca Lecha ponownie się odwrócił. Patrzył przez dłuższą chwilę wprost w obiektywy kamer. Mięśnie na obrzękłych policzkach drgały mu rytmicznie pod pobielałą skórą. Wreszcie wycedził przez zaciśnięte zęby:
– Opuścić okręt. Goran, odpal wszystkie dostępne ładownie. Zarządzam ewakuację.
Połączenie zostało przerwane. Zwiebellus odprężył się i wyprostował w fotelu.
– Panie komandorze… – zaczął nieśmiało porucznik.
– Słucham, Robercie?
– W bezpośrednim sąsiedztwie miejsca katastrofy znajduje się osiemnaście jednostek. Niektóre mają własne holowniki i transportery. Dlaczego nie…
– Bo to konkurencja – przerwał mu Zwiebellus – a konkurenci, synku, są jak hieny… Tam, w dole, czekają na nich miliardy i mogę iść o zakład, że na większości tych jednostek w tej chwili strzelają korki od szampana.
Obraz na monitorach zmienił się, znów ukazując kadłub uszkodzonego transportowca. Od podłużnego rdzenia przy dziobie zaczęły się odrywać pierwsze kapsuły. Jedynie rufowa część pozostała martwa. Do uaktywnienia Cerbera pozostały niespełna trzy minuty.
– Do zobaczenia w piekle… – mruknął komandor na tyle cicho, by nie dosłyszał go stojący obok oficer.Dwa
– Dwie minuty do wejścia w strefę rażenia – zameldował konfidencjonalnym tonem Raoul „Doom” Dominguez, tylko na moment odrywając wzrok od monitora.
Uśmiechnął się i odsłonił przy tym dwa równe rzędy bielutkich zębów, kontrastujących silnie z jego mocno opaloną twarzą o ostrych latynoskich rysach. Chwalił się, że jest w prostej linii potomkiem Majów, ale wszyscy w oddziale wiedzieli, że urodził się nieślubnym dzieckiem Metyski i Hiszpana, właściciela fabryki tekstylnej, u którego kobieta pracowała jako pokojówka. Po nim to właśnie Raoul odziedziczył temperament i wydatny nos, będący ponoć dowodem na koligację z Majami. Chłopcy omijali temat pochodzenia Dooma, odkąd pewien śmiałek, który nieopatrznie o tym wspomniał w jego obecności, spędził ostatnie sekundy życia, podziwiając własny język zwisający w formie sycylijskiego krawata.
– No, dziewczynki, czas posadzić dupska na fotele. – Dante, zwalisty, prawie dwumetrowy blondyn o kwadratowej szczęce i mięśniach kulturysty, odłożył ostatni pulsar na stelaż i zabezpieczył broń przed wypadnięciem.
Był tu szefem, niekwestionowanym przywódcą Legii Przestrzennej, którą stworzył przed sześciu laty. Żaden z członków oddziału nie starał się poznać szczegółów jego zagmatwanej przeszłości. Wiedzieli tylko, że Pat Dante jest odmrożeńcem, weteranem co najmniej dziewięciu kampanii, oraz że jako jeden z niewielu wrócił z wojny kolonialnej na własnych nogach i z obiema rękami. Co do tych rąk właśnie krążyły pewne pogłoski… Czasami nawet legioniści śmiali się za jego plecami, nazywając go cyborgiem. Słyszał parę razy to przezwisko, ale nie reagował. Genetyczne i chirurgiczne ulepszenia, dokonywane w jednostkach specjalnych floty, dla nikogo nie były tajemnicą, ale choć Dante oficjalnie się przyznawał do wzmocnionych węglowymi włóknami ścięgien, chłopcy z oddziału wiedzieli swoje.
Jajowata kabina przeciążeniowa orbitera znajdowała się dosłownie o kilka kroków od zbrojowni. Otwarty na oścież podłużny właz zapraszał do mrocznego wnętrza. Dante oparł się o kołnierz śluzy i wskazał palcem do środka.
– Macie dwadzieścia sekund na zajęcie miejsc – powiedział.
Rzucili się do wąskiego otworu jak wygłodniałe psy. Nie dlatego, że bali się kary. W końcu każdy z nich był naprawdę twardym sukinsynem i przeszedł niejedno, zanim trafił do Legii Przestrzennej. Nie chcieli być ostatni i tyle.
– Rewolwer, ty zajmiesz się łącznością z pozostałymi grupami podczas przelotu – rzucił Dante do szczupłego szpakowatego mężczyzny, który kląc siarczyście, masował sobie goleń. – I na przyszłość uważaj na ranty, bo kiedyś połamiesz sobie te szlacheckie nóżki.
– Spoko majonez, patron – odparł Andrzej Terreine, zwany „Rewolwerem” nie bez racji. Jego zamiłowanie do archaicznej broni palnej znane było nie tylko w kręgach najemników.
Podobno pochodził z arystokratycznej rodziny. Potrafił się zachować przy stole i miał gadane jak mało który z chłopaków. Zawsze wyrywał najładniejsze dziewczyny, co przysparzało mu więcej kłopotu niż przyjemności, bo bić się tak dobrze, jak mówić, nie potrafił. Za to strzelał, jakby urodził się z bronią w dłoni. Nawet po niezłej imprezie był w stanie wypalić laserem śmieszka na tarczy oddalonej o sto pięćdziesiąt metrów. I to bez lunety. A jego popisowym numerem było odstrzeliwanie kapsli z butelek…
– A ty, Adolf – te słowa Dante skierował do czarnego jak smoła niedźwiedziowatego Brazylijczyka – dopilnujesz z Ragnarokiem, żeby cały sprzęt został dokładnie przymocowany. Nie mam zamiaru zeskrobywać czyjegoś mózgu z butów zaraz po wylądowaniu. O ile w tych pustych łbach macie jeszcze jakieś mózgi!
– Się wie, chefe – znikając we włazie, mruknął zwalisty Murzyn, budową ciała nie ustępujący dowódcy. O ile jednak fizycznie wyglądał na równorzędnego partnera Dantego, o tyle ich intelekty nie mogły się ze sobą równać. Adolf nie był ograniczony, ale wychowany na farmie gdzieś w amazońskiej dżungli po prostu nie miał okazji, by opanować sztukę abstrakcyjnego myślenia bądź planowania. Za to w wieku czternastu lat rozpoczął karierę militarną w oddziałach partyzantki miejskiej na bezkresnych przedmieściach trzydziestomilionowej metropolii, znanej ongiś jako Saő Paulo. Jego pełne nazwisko, które zawsze wymieniał z wielkim namaszczeniem, brzmiało: Adolf Napoleon Hitler Gutierez i było przyczyną większości jego kłopotów. Wystarczyło, że je wymienił…
Matka Adolfa, skromna wieśniaczka z dorzecza Rio Heron, zgodnie z plemienną tradycją chciała nadać swojemu pierworodnemu synowi imiona wielkich białych ludzi. We wsi było już jednak trzech Jesusów i co najmniej po jednym znanym świętym bądź filozofie. Niepiśmienna kobieta pewnego dnia odkryła książkę, którą zostawił po sobie lekarz opiekujący się okresowo mieszkańcami dorzecza. Znalazła w niej zdjęcia białych mężczyzn w pięknych mundurach i historycznych strojach. Wioskowy skryba odszyfrował nic nie mówiące ludziom nazwiska, a Lucia wybrała kilka, by wyróżnić syna. I cokolwiek o jej pomyśle sądzić, wyróżniła.
– Sześćdziesiąt sekund – zameldował tymczasem Doom.
Dante rozejrzał się po kabinie, sprawdzając po raz ostatni, czy wszystko znajduje się na swoim miejscu i jest dobrze przymocowane. Nie znalazł żadnego przedmiotu, który umknął jego uwadze przy poprzedniej kontroli. Chwycił za rant włazu i wsunął się płynnym ruchem do środka.
Ragnarok, ostatni z najemników obecnych na pokładzie – zwalisty blondyn o rysach czystego nordyka, długiej, acz dobrze utrzymanej brodzie i warkoczykach zaplecionych za uszami – już od dawna siedział we wnętrzu komory. Dziwnym trafem umiał doskonale wyczuć moment i wykonać rozkaz Dantego, zanim inni zorientowali się w intencjach szefa. Dołączył do nich podczas jednej akcji w koloniach. Był miejscowym administratorem. Chyba go ta robota znużyła, stanął bowiem po stronie oddziału najemników pacyfikujących zbuntowane kopalnie i z nieodłącznym pamiątkowym dwuręcznym toporem termicznym w dłoni pomógł ludziom Dantego opuścić plątaninę podziemnych korytarzy, w które zostali zapędzeni przez przeciwnika. Z rozwianymi włosami, rozgrzanym do białości ostrzem laserowego topora i dzikim wzrokiem wyglądał jak najprawdziwszy wiking. Jego nazwiska nikt nie potrafił zapamiętać ani tym bardziej poprawnie wymówić. Dlatego nazwali go Ragnarok, od wydarzenia z nordyckiej mitologii, o którym tak lubił opowiadać po kilku piwach.
Czwórka najemników stanowiła zgrany zespół, jeden z czterech, na jakie Dante podzielił oddział. Każdy miał swoją rolę do odegrania w akcji. Wszyscy doskonale wiedzieli, kto z nich ile potrafi i co jest wart. W warunkach bojowych porozumiewali się niemal bez słów. Jak piłkarze potrafili przeprowadzić skomplikowane manewry, zgrywając je w czasie do ułamków sekund. Mieli też niezłomną zasadę. Nigdy nie brali ze sobą na robotę obcych. Zwłaszcza cywili.
Aż do tej pory…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki