Tragedia w trzech aktach - ebook
Tragedia w trzech aktach - ebook
Herkules Poirot nie musi szukać roboty, sama go znajdzie. Ktoś otruł pastora i lekarza – mamy ten sam modus operandi i świadków, a jednak śledczy są bezradni. Wśród podejrzanych jest kamerdyner. Uciekł, czyli zabił?
W przedstawieniu bierze udział wiele osób, ale sir Charles Cartwright gra główną rolę, konkurując z legendarnym detektywem.
Trzeba znaleźć motyw i reżysera zbrodni, a tymczasem Herkules Poirot buduje domki z kart. Wprawdzie pozostaje nieco w cieniu, ale zarzuca przynętę i po mistrzowsku rozgrywa finałową scenę Tragedii w trzech aktach.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-5357-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podejrzenie
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Krucze Gniazdo
Pan Satterthwaite siedział na tarasie Kruczego Gniazda, a jego gospodarz, sir Charles Cartwright, wspinał się ku niemu ścieżką od morza.
Krucze Gniazdo było nowoczesnym bungalowem w dobrym stylu. Bez oszalowania, przybudówek, czyli tego wszystkiego, w czym lubują się trzeciorzędni architekci. Prosty, solidny biały dom zwodził oko swymi rozmiarami: w rzeczywistości był o wiele większy, niż się z pozoru wydawało. Nazwę zawdzięczał położeniu. Leżał wysoko nad portem Loomouth, a z jednego końca ogrodzonego masywną balustradą tarasu można było wykonać skok wprost do morza. Szosą było stąd do miasta milę. Szosa wiodła w głąb lądu, po czym pięła się zygzakiem pod górę, wysoko nad wodą. Urwistą rybacką ścieżką, tą, którą podchodził teraz sir Charles Cartwright, szło się tu siedem minut.
Był on dobrze zbudowanym, opalonym mężczyzną w sile wieku. Miał na sobie stare popielate flanelowe spodnie i biały sweter. Szedł sprężystym krokiem, kołysząc się lekko w biodrach, a dłonie zaciskał w pięści. Dziewięć osób na dziesięć powiedziałoby: „Oficer marynarki w stanie spoczynku. Nie można się pomylić”. Dziesiąta osoba wszakże, bardziej spostrzegawcza, miałaby wątpliwości. Uderzyłoby ją coś bliżej nieokreślonego, jakaś nieprawdziwość w tej postaci. Nieoczekiwanie mógłby pojawić się obraz: pokład statku, ale statku nierzeczywistego, obciętego bocznymi kurtynami z grubej, bogatej tkaniny; na pokładzie człowiek, Charles Cartwright, w strumieniach światła, ale nie słonecznego światła; krok lekki, dłonie zaciśnięte i ten głos, miły subtelny głos angielskiego żeglarza i dżentelmena, o wzmocnionej doniosłości.
– Nie, sir – mówił Charles Cartwright – obawiam się, że nie mogę udzielić panu odpowiedzi na to pytanie.
Szeleszcząc opadły ciężkie kurtyny, zabrzmiała ostatnia synkopowana nuta, zapaliły się światła, a dziewczyny z pretensjonalnymi kokardami wołały: „Czekoladki? Lemoniada?”. Pierwszy akt Wezwania morza z Charlesem Cartwrightem w roli komendanta Vanstone’a dobiegł końca.
Spoglądając na dół ze swego punktu obserwacyjnego, pan Satterthwaite uśmiechnął się.
Satterthwaite, mały, suchy człowieczek, był mecenasem sztuki, zatwardziałym, lecz sympatycznym snobem, którego nigdy nie pomijano w ważniejszych spotkaniach towarzyskich czy akcjach społecznych (zwrot „oraz pan Satterthwaite” niezmiennie zamykał listę gości). Był on przy tym obdarzony niezwykłą inteligencją i wyostrzonym zmysłem obserwacyjnym.
Potrząsał teraz głową i mruczał pod nosem:
– Nigdy bym się nie spodziewał. Nie, doprawdy, nigdy.
Rozległy się kroki. Satterthwaite odwrócił się. Potężny szpakowaty mężczyzna około pięćdziesiątki wziął krzesło i usiadł. Miła, łagodna twarz tego człowieka mówiła sama za siebie: lekarz, Harley Street. Sir Bartholomew Strange był wziętym specjalistą chorób nerwowych, miał za sobą liczne sukcesy zawodowe, niedawno zaś otrzymał tytuł szlachecki z listy Birthday Honours^().
Przysunąwszy sobie krzesło do pana Satterthwaite’a, odezwał się:
– Czego by pan się nigdy nie spodziewał? Proszę zdradzić.
Satterthwaite wskazał z uśmiechem na postać szybko posuwającą się po ścieżce.
– Nie spodziewałbym się, że sir Charles tak długo tu wytrzyma... na tym wygnaniu.
– Ani ja, do kroćset! – zaśmiał się tamten, odrzucając do tyłu głowę. – Znam Charlesa od dziecka. Byliśmy razem w Oxfordzie. Zawsze ten sam – lepszy aktor w życiu niż na scenie. Wiecznie gra. Nie może się powstrzymać, to jego druga natura. On nie wychodzi z pokoju, on „robi wyjście”, a jeszcze musi mieć do tego dobrą rolę. Uwielbia zmieniać role, to jego żywioł. Dwa lata temu rozstał się ze sceną, mówił, że potrzebuje cichego, sielskiego życia, z dala od świata, że chce się oddać swym dawnym żeglarskim zamiłowaniom. Przyjeżdża więc tutaj, buduje dom. W jego pojęciu prosty, wiejski dom. Z trzema łazienkami i Bóg wie czym. Podobnie jak pan, Satterthwaite, nie wierzyłem, że to długo potrwa. Charles jest tylko człowiekiem, musi mieć publiczność. Kilku emerytowanych kapitanów, grupka podstarzałych kobiet, pastor – to niewystarczające pole do popisu. Szczerze mówiąc, sądziłem, że „prosty człowiek namiętnie kochający morze” wytrzyma najwyżej sześć miesięcy. A potem znuży się rolą. Że następnym jego wcieleniem będzie światowiec w Monte Carlo albo właściciel ziemski w Highlands. Nasz drogi Charles ma zmienną naturę.
Doktor przerwał na chwilę długie przemówienie. Z czułością i rozbawieniem spoglądał na mężczyznę, który, nie wiedząc, iż jest przedmiotem rozmowy, posuwał się ścieżką, aby za chwilę znaleźć się na tarasie.