- W empik go
Tragiczny koniec. After the Fact - ebook
Tragiczny koniec. After the Fact - ebook
Jedna z książek z serii o A. J. Rafflesie, złodzieju-dżentelmenie, której autorem jest Ernest William Hornung – angielski pisarz. Seria ta spowodowała w owym czasie pewien szok kulturowy, ponieważ jej bohaterem jest nie policjant lub detektyw broniący prawa i porządku, ale przestępca (a raczej para przestępców, bo Raffles zwykle działa w parze ze swoim przyjacielem i narratorem tej serii opowiadań, Bunnym Mandersem). Budzą oni w dodatku sympatię czytelnika, który kibicuje ich niebezpiecznym przygodom. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-067-3 |
Rozmiar pliku: | 257 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bank kolonialny w Geelong w Australji został pewnego dnia doszczętnie ograbiony przez zamaskowanego złoczyńcę, uzbrojonego od stóp do głów. Po dziesięciominutowym pobycie w tymże banku uniósł ze sobą dziewiętnaście tysięcy funtów szterlingów, w papierach wartościowych, banknotach i złocie.
Gdy wiadomość ta zaczęła obiegać miasto, grałem właśnie w tennisa u moich znajomych i zbierałem się do odejścia, gdy w tym samym czasie weszły do salonu żona i córka dyrektora owego banku obie w najwyższym stopniu przerażone i zdenerwowane, a podczas gdy matka opowiadała chaotycznie szczegóły zbrodni, w niebieskich oczach córki widniała niema rozpacz. Dowiedzieliśmy się od nich, że kiedy obie siedziały przy śniadaniu w swem prywatnem mieszkaniu, przytykającem do banku, jeden z urzędników wbiegł do pokoju z oznakami niedającego się opisać wzburzenia i w kilku słowach opowiedział im tragiczne zajście. I on wyszedł był na śniadanie w południowej porze, a gdy wrócił do banku po krótkiej nieobecności, zastał kasjera i buchaltera zamordowanych, a kasę ograbioną. Śladów krwi nie było. Sądząc po rewolwerze leżącym pod kantorem, wnioskować było można, że jeden z urzędników chciał z niego zrobić użytek, ale niestety broń była nie nabita. Nieszczęśliwa żona dyrektora obawiała się zgubnych następstw dla swego męża, który bezwątpienia zostanie usuniętym ze swego dotychczasowego stanowiska.
Pożegnałem zebranych, a idąc ku domowi myślałem ze smutkiem o losie tych dwojga ludzi, którym na starość groziła nieunikniona ruina i o ich pięknej córce, która niebawem zmuszona będzie oglądać się za miejscem bony lub guwernantki. Myśli niedoli godzącej nagle w tych biednych ludzi pochłonęła mię omal więcej niż sam fakt ograbienia kasy. Skierowałem kroki w ulicę prowadzącą do Banku kolonialnego i wkrótce stanąłem przed lego bramą. Hałaśliwy tłum oblegał dokoła budynek, którego drzwi były dla wszystkich zamknięte. Tu nie dowiedziałem się żadnych nowych szczegółów, prócz tego, że złodziej miał czarną brodę. Wieczór także nie przyniósł wyświetlenia tajemnicy, która wstrząsnęła całem miastem i rozczarowany zdążałem ku domowi, gdy najniespodziewaniej natknąłem się na jednego z moich dawnych kolegów.
– Deedes – zawołałem.
Młody człowiek odwrócił się w moją stronę, a wtedy nie miałem już żadnej wątpliwości co do jego tożsamości. W jego spojrzeniu zamigotało to samo nieokiełzane zuchwalstwo, które dziesięć lat temu zagoryczyło życie dyrektorowi naszego kolegium.
– Niemam przyjemności znać pana – wycedził przez zęby – czego pan sobie życzy?
– Przecież byliśmy w jednej klasie, byłem młodszym od ciebie, nie pamiętasz? nie byłbym nigdy przypuszczał, że tu się spotkamy.
– Proszę mi wymienić swoje nazwisko – powiedział znudzonym tonem.
W tej chwili przypomniałem sobie, że został wyrzuconym z naszego kolegium i połapałem się po niewczasie na popełnionej niezręczności.
– Bewer – odpowiedziałem ciszej, jakby zawstydzonym tonem.
– Skarabeusz! – zawołał Deedes wesoło.
W chwilę potem uścisnął mi rękę serdecznie, śmiejąc się z mego zmieszania. – Staliśmy niedaleko mego mieszkania, to też poprosiłem go do siebie i rozpoczęliśmy ożywioną pogawędkę.
– I cóż ty tu robisz? – pytałem.
– Jestem urzędnikiem bankowym – odrzekł.
– Chyba nie w Banku kolonialnym? – zawołałem.
– Byłeś tam może dziś? A to mi się udało. Od rana suszę sobie głowę, by znaleźć rozwiązanie tej zagadki i mam ją wreszcie – wołałem podniecony. – Nie byłem w banku o tej właśnie porze – odrzekł Deedes. – Rozeszliśmy się prawie wszyscy na śniadanie. Mogę ci tylko opowiedzieć to, co ujrzałem po powrocie. Kasjera zastałem rozciągniętego na ziemi obok kantoru, a o parę kroków dalej leżał trup buchaltera. Śladów krwi nie było nigdzie, obadwaj zostali powaleni odrazu, śmiertelnem uderzeniem w głowę. Kasa była opróżniona, szeroko otwarta, a wewnątrz niej igrały wesoło jasne promienie słońca.
– Ach! cóż byłbym dał, gdyby mi było przeznaczonem znaleźć się w banku w chwili zbrodni.
– Ty byłbyś się oparł niechybnie mordercy – dodałem, spoglądając na jego muskularne ramiona, rysujące się pod wytartem ubraniem. – Że byłbyś skoczył na przeciwnika i powalił go od jednego uderzenia, o tem nie wątpię.
– Nie byłoby w tem nic nadzwyczajnego – odrzekł – w takiej chwili ma się wszystko do wygrania, a nic do stracenia.
– Prócz życia.
– To mniej, niż nic.
– No mój kochamy, chyba nie myślisz, że uwierzę w to co mówisz.
– Wierz lub nie, to mi zupełnie obojętne, nie o to tu chodzi. Daj mi jeszcze papierosa Skarabeuszu. Zacząłeś sam o tej kradzieży i widzę, że cię ten temat bardzo przejął. Jeśli chcesz, będziemy o nim mówić. Mam poważne obawy, by stary l‘Auson nie stracił miejsca. On jest dyrektorem i jego byto obowiązkiem czuwać, by rewolwer był stale nabity. Przysiągłbym, że był nabity, wszyscy w to wierzymy, ale tygodnie całe nikt tego nie sprawdzał. Podejrzywają syna Neda Kely. To posądzenie nie wytrzymuje krytyki. Nie trzeba zbyt daleko szukać złoczyńcy. Wśród wielce szanownych mieszkańców Geelonga kryć się muszą nielada łotrzyki i to sprawka jednego z nich. Całą energię wytężę dla wykrycia zbrodniarza. Pokuszę się o zdobycie nagrody, gdy tylko ją ogłoszą.
– A ja ci pomogę – dodałem z zapałem. – Pomogę bezinteresownie w imię honorni i sławy, a także dla przyjemności. Pieniądze ty weźmiesz.
– Ba! – odpowiedział lakonicznie, puszczając gęste kłęby dymu. Po chwili wsparłszy ręce na moich ramionach i uśmiechając się dziwnie, zapytał mię wprost:
– Dlaczego nie miałbyś się przyłączyć do innego mego przedsięwzięcia? Nie brakowało ci odwagi w swoim czasie w kolegjum.
– Do jakiego innego? – pytałem zaintrygowany. – Gdybyśmy tak wspólnie na innym terenie powtórzyli to samo co dziś zaszło w Banku Kolonialnym?
– Deedes! Co ty mówisz!
– Co ja mówię? Ależ tylko to, do chcę powiedzieć, nic innego mój kochany. Powiedz sam do czego zda się być uczciwym. Spójrz na mnie; widzisz te manszety, które noszę, podarte, postrzępione, z których codzień obcinać muszę strzępki jak się obcinać musi paznokcie. Te plamy wytarte na kolanach, to oznaki uczciwości. Jestem biedny jak szczur w rynsztoku. To wszystko dzięki uczciwości, ale zaczynam mieć jej już dosyć. Pomyśl o złoczyńcy, który umknął szczęśliwie dziś rano, unosząc taki majtek i zestaw go ze mną. Czy nie chciałbyś być na jego miejscu?
– Nie!
– W takim razie nie wiesz co to życie mój drogi. Głupcy uczciwi jak my nigdy tego nie zrozumieją, ale ja zmienię drogę mego życia. Jeśli jeden może się podjąć takiej gry, równie dobrze może się jej podjąć dwóch, a dlaczegożby nic trzech? Mój Skarabeuszu bądź tym trzecim, a jutro ograbiamy bank.
– Żarty robisz mój kochany – odpowiedziałem śmiejąc się – ale jeślibym kiedykolwiek puszczał się na taką drogę, bezsprzecznie lubiłbym mieć ciebie za towarzysza.
Twarz jego nagle nabrała poważnego wyrazu.
– Czy zdecydowałbyś się na awanturniczy przygodę? Mów. Ja nie żartuję. Dotychczasowe moje życie mierzi mnie. Gotów jestem zmienić jego kierunek i pytam się czy nie chciałbyś mi towarzyszyć?
– Nie – odpowiedziałem stanowczo – nie chcę.
I wtedy popatrzyliśmy sobie głęboko w oczy, starając się nawzajem do dna duszy przeniknąć. Zapadło krótkie milczenie, Deedes z równą łatwością wywołał uśmiech na me wargi, jak go z nich spędził przed chwilą swą osobliwą propozycją.
– Dobrze, mój stary Skarabeuszu, dość już tych żartów i blagi, a teraz żegnaj. –
To rzekłszy opuścił moje mieszkanie.
Miał dziwny sposób oczarowywania swego otoczenia. Zdolność tę posiadał w tak wysokim stopniu, jak nikt ze znanych mi ludzi, a myśl o tem, jaki, w pływ wywierał zawsze na mnie dziś jeszcze, gdy kreślę te słowa rumieniec wstydu wywołuje na moje policzki. Charakter jego był ciekawą mieszaniną energji i egoizmu, a w jego pojęciu cel zawsze usprawiedliwiał środki. Był w nim jeszcze pewien osobliwy rys, który trudno oddać słowami; oczarowywał człowieka, odpychając go równocześnie, wzbudzał podziw, nakazując pogardzać sobą. W kolegium cieszył się niezwykłą popularnością, a magicznym urokiem jaki na swych towarzyszów wywierał, zdziałał dużo złego. Był w jednej osobie, ciężką zmorą wychowawców i bożyszczem kolegów.
Tego wieczora, opanowany powracający myślą o naszem ciekawem spotkaniu, długi czas nie mogłem zasnąć. Rozebrawszy się, zapaliłem fajkę, a oparłszy się o framugę otwartego okna, patrzyłem w zamyśleniu przed siebie. W tej chwili usłyszałem na ulicy dwa odgłosy, które podnieciły moją uwagę. Dwa ostre gwizdnięcia dały się słyszeć prawie równocześnie; jedno w oddali, a drugie tak bliskie, że zdawało się wychodzić z pod okien mego mieszkania. Wychyliłem się, by spojrzeć na ulicę. Biały kaszkiet i białe spodnie policjanta mignęły mi w słabym blasku latami i zniknęły w ciemności. Okno moje nie było położone wysoko nad ziemią, to też w jednej chwili ześliznąłem się na ulicę i puściłem się w pogoń za białym kaszkietem. Byłem bosy i miałem na sobie tylko pyjamę. W pewnem oddalaniu spostrzegłem mego policjanta, który zamajaczył na chwilę skręcając w boczną ulicę. Z szybkością jelenia pędziłem za nim śmiejąc się w duchu z mego osobliwego położenia. Wyglądało to jak gdybym robił obławę na policjanta, który uciekając, nie mógł słyszeć mych kroków. Dopędziłem go z łatwością, kładąc rękę na jego ramieniu, zanim mógł spostrzec się, że gonię za nim. Nigdy w życiu nie zapomnę wyrazu iego twarzy, gdy zatrzymawszy się zwrócił ku mnie wymierzony rewolwer.
– Nie bój się pan, nie jestem tym, którego ścigasz. Spieszmy się, będę panu towarzyszył.
Zaklął pod nosem i popędził dalej. Podczas całej naszej gonitwy, daleka gwizdawka nie milkła ani na chwilę, wołając przeraźliwie o pomoc. Dobiegliśmy do przedmieścia. Tajemnicza gwizdawka musiała być teraz bardzo blisko.....................................................AFTER THE FACT
Chapter 1
It is my good fortune to cherish a particularly vivid recollection of the town of Geelong. Others may have found the place so dull as to justify an echo of the cheap local sneer at its expense; to me those sloping parallels of low houses have still a common terminus in the bluest of all Australian waters; and I people the streets, whose very names I have forgotten, with faces of extraordinary kindness, imperishable while memory holds her seat. Even had it bored me, I for one should have good reason to love Geelong. It was my lot, however, not only to happen upon the town in a week of unique excitement, but, thanks to one of those chance meetings which are the veriest commonplace of outlandish travel, to have a finger in the pother. I arrived by the boat on a Monday afternoon, to find the streets crowded and peace disturbed by a sudden run on one of the banks. On the Wednesday, another bank, which had notoriously received much of the money withdrawn from the Barwon Banking Company, Limited, was in its turn the victim of a still uglier fate: the Geelong branch of the Intercolonial was entered in broad daylight by a man masked and armed to the beard, who stayed some ten minutes, and then walked into thin air with no less a sum than nineteen thousand and odd pounds in notes and gold.
I was playing lawn-tennis with my then new friends when we heard the news; and it stopped our game. The bank manager’s wife, a friend of my friends, arrived with her daughter: the one incoherent, the other dumb, with horror and dismay. And I heard at first-hand a few broken, hysterical words from the white lips of the elderly lady, and noted the tearless trouble in the wide blue eyes of the girl, before it struck me to retire. The family had been at luncheon in the private part of the bank, and knew nothing of the affair until the junior clerk broke in upon them like a lunatic at large. He, too, had gone out for his lunch, and returned to find teller and cashier alike insensible, and the safe rifled. That was all I stayed to gather, save that the unhappy lady was agitated by a side issue far worse to her than the bank’s loss. There had been no bloodshed. The revolver kept beneath the counter had been used, but used in vain. It was not loaded. Her husband would be blamed, nay, discharged to a certainty in his old age. And I, too, walked down the street more absorbed in the picture of an elderly couple brought to ruin, and a blue-eyed girl gone for a governess, than in the immediate catastrophe.
I found my way to the Intercolonial Bank; there was no need to ask it. A crowd clamoured at the doors, but these were shut for the day. And I learned no more than I already knew, save that the robber wore a black beard, and was declared by some to be a second Ned Kelly from the Strathbogie Ranges. Nor did I acquire more real information the rest of that day; nor hope for any when late at night I thought I recognised an old schoolfellow in the street.
“Deedes major!” I cried without pausing to make certain; but I was certain enough when my man turned and favoured me with the stare of studied insolence which had made our house-master’s life a burden to him some ten years before that night. Among a thousand, although the dark eyes were sunken and devil-may-care, the full lips hidden by a moustache with grey hairs in it, and the pale face prematurely lined, I could have sworn to Deedes major then.
“Don’t know you from Adam,” said he. “What do you want?”
“We were at school together,” I explained. “I was your fag when you were captain of footer. To think of meeting you here!”
“Do tell me your name,” he said wearily; and at that moment I recollected (what had quite escaped my memory) his ultimate expulsion; and I stood confounded by my maladroitness.
“Bower,” said I, abashed.
“The Beetle!” cried Deedes, not unkindly; a moment later he was shaking my hand and smiling on my confusion. “Hang school!” said he. “Where are you staying?”
“Well,” said I, “I’m supposed to be staying with some people I brought a letter of introduction to; but they hadn’t a room for me, and insisted on getting me one outside; so that’s where I am.”
“What’s their name?” said Deedes; when I told him, he nodded, but made no further comment, beyond inviting himself to my room for a chat. The proposal delighted me; indeed it caused me a positive thrill, which I can only attribute to an insensible return of the small boy’s proper attitude towards a distinguished senior. We were twenty-eight and twenty-four now, instead of eighteen and fourteen; yet, as we walked, only one of us was a man, and I was once more his fag. I felt quite proud when he accepted a cigarette from my case, prouder yet when he took my arm. The feeling stuck to me till we reached my room, when it suddenly collapsed. Deedes had asked me what I was doing. I had told him of my illness and my voyage, and had countered with his own question. He laughed contemptuously, sitting on the edge of my bed.
“Clerk in a bank!” said he.
“Not the Intercolonial?” I cried.
“That’s it,” he answered, nodding.
“Then you were there to-day! This is luck; I’ve been so awfully keen to know exactly what happened.”
“I was not there,” replied Deedes. “I was having my lunch. I can only tell you what I saw when I got back. There was our cashier sprawled across the counter, and the teller in a heap behind it–both knocked on the head. And there was the empty safe, wide open, with the sun shining into it like a bull’s-eye lantern. No, I only wish I had been there: it’s such a chance as I shall never get again.”
“You’d have shown fight?” said I, gazing at his long athletic limbs, and appreciating the force of his wish as I perceived in what threadbare rags they were imprisoned. “Yes, you’d have stood up to the chap, I know; I can see you doing it!”
“There would have been nothing wonderful in that,” was his reply. “I should have had everything to gain and nothing to lose.”
“Not your life?”
“It’s less than nothing.”
“Nonsense, Deedes,” said I, although or because I could see that it was not. “You don’t expect me to believe that!”
“I don’t care what you believe, and it’s not the point,” he answered. “Give me another cigarette, Beetle; you were asking about the robbery; if you don’t mind, we’ll confine ourselves to that. I’m afraid old I’Anson will get the sack; he’s the manager, and responsible for the bank revolver being loaded. He swears it was; we all thought it was; but nobody had looked at it for weeks, and you see it wasn’t. Yes, that’s a rule in all banks in this country where sticking them up is a public industry. The yarn about Ned Kelly’s son? Don’t you believe it; nobody ever heard of him before. No, if you ask me, we must look a little nearer home for the man who stuck up our bank this afternoon.”
“Nearer home!” said I. “Then you think it was somebody who knew about the run upon the Barwon Banking Company and the payments into the Intercolonial?”
“Obviously; somebody who knew all about it, and perhaps paid in a big lump himself. That would have been a gorgeous blind!” cried Deedes, kindling suddenly. “Beetle, old chap, I wish I’d thought of it myself–only it would have meant boning the capital too! I strongly suspect some of these respectable Geelongese and Barwonners of being at the bottom of the whole thing, though; they’re so respectable, Beetle, there’s bound to be villains among ‘em. By Jove!” he added, getting to his feet with a sinister light in his handsome, dissipated countenance, “I’ll go for the reward when they put it up! Four figures it can’t fall short of; that would be better than junior clerking for eighty pounds a year!” And he walked up and down my room laughing softly to himself.
“I’ll join you,” cried I. “I’ll go in for love, or honour and glory, and you shall pocket the £ s. d.”
“Rot!” said he curtly, yet almost with the word he had me by the shoulders, and was smiling queerly in my face. “Why not join me in the other thing?” he exclaimed. “You were well enough plucked at school!”
“But what other thing?” said I.
“Doing the trick,” he cried; “not finding out who did it!”
“Deedes,” said I, “what the devil do you mean?”
“Mean? What I say, my dear Beetle–every word of it! What’s the use of being honest? Look at me. Look at my shirt-cuffs, that I’ve got to trim every morning like my nails; look at my trousers, as I saw you looking at ‘em just now. Those bags at the knees are honesty; and honesty’s rapidly wearing them through on an office stool. I’m as poor as a rat in a drain: it’s all honesty, and I’ve had about enough of it. Think of the fellow who walked off with his fortune this morning, and then think of me. Wouldn’t you like to be in his shoes? No? My stars, you don’t know what it is to live, Beetle; honest idiots like us never do. But I’m going to turn it up. If one can play at that game, two can; why not three? Come on, Beetle; make a third, and we’ll rob another bank to-morrow!”
“You’re joking,” said I, and this time I returned his smile. “Still, if I was going in for that sort of thing, Deedes, I don’t know who I’d rather have on my side than you.”
His smile went out like a light.
“Will you go in for it?” he cried. “I’m joking far less than you think. My life’s a sordid failure. I’m sick of it and ready for a fling. Will you come in?”
“No,” I said. “I won’t.”
And we looked each other steadily in the..............................