Traktat o łuskaniu fasoli - ebook
Traktat o łuskaniu fasoli - ebook
Wielka powieść Wiesława Myśliwskiego
Narrator w monologu skierowanym do tajemniczego przybysza dokonuje bilansu całego życia. W jakim stopniu sam wpłynął na swój los, a jak bardzo ukształtowały go traumatyczne doznania z dzieciństwa i zakręty polskiej historii? Powieść Myśliwskiego to swoista medytacja nad rolą przeznaczenia i przypadku w ludzkim życiu. Piękna, mądra książka, do której chce się powracać.
Nagroda Literacka NIKE 2007.
Nagroda Literacka Gdynia 2007.
Książka roku 2006 „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-2973-0 |
Rozmiar pliku: | 828 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyszedł pan fasoli kupić? Do mnie? To przecież w każdym sklepie dostanie pan fasoli. Ale proszę, niech pan wejdzie. Psów się pan boi? Niech się pan ich nie boi. Obwąchają pana tylko. Kto pierwszy raz, muszą go obwąchać. Żebym to ja wiedział. Nie uczyłem ich tego. Same z siebie tak. Pies, jak człowiek, jest nieprzenikniony. Pan ma psa? To powinien pan mieć. Od psa można się dużo nauczyć. No, siadł, Reks, siadł, Łaps. Dosyć.
A swoją drogą, jak pan tu trafił? Nie tak łatwo do mnie trafić. Jeszcze teraz, po sezonie. Nawet spytać o mnie nie ma teraz kogo. Widział pan, w domkach żywej duszy. Dawno już powyjeżdżali. Mało nawet kto wie, że tutaj żyję. A pan po fasolę. Owszem, sadzę trochę fasoli, ale tyle, co dla siebie, to dużo mi potrzeba? Jak wszystkiego. Marchewki, buraczków, cebuli, czosnku, pietruszki, żeby swoje mieć. I powiem panu, nawet nie przepadam za fasolą. Zjeść zjem, bo prawie wszystko zjem. Ale nie przepadam. Czasem sobie zupy fasolowej ugotuję czy fasolki po bretońsku, ale to raz na jakiś czas. A psy nie jedzą fasoli.
Dawniej tak, sadzono tu dużo fasoli. Bo nie wiem, czy pan wie, fasola mięso kiedyś zastępowała. A przy takiej pracy, jak tu pracowali, od świtu do nocy, człowiek musi zjeść ten kawałek mięsa. Nie mówiąc, że i kupcy często po fasolę przyjeżdżali. Nie tylko po fasolę, ale fasoli najwięcej kupowali. Tak, w czasie wojny, kiedy była tu wieś. W miastach wtedy głodem przymierano, jak pan wie. Prawie co dzień furmankami się po nich na stację wyjeżdżało. Stacja jest parę kilometrów stąd. Potem się ich odwoziło już z towarem. Gdzieś tak jak teraz, późną jesienią, najczęściej przyjeżdżali. W każdym razie najwięcej ich o tej porze przyjeżdżało, gdy się z pól już wszystko zebrało. Fasolę, co kto zdążył do ich przyjazdu wyłuskać, do ostatniego ziarnka zabierali. Nieraz jeszcze dobrze fasola nie podeschła, a już wszędzie po domach łuskali, żeby zdążyć. Całymi rodzinami łuskali. Od świtu do nocy. Nieraz o północy wyszło się na dwór, a jeszcze tu, tam w oknach się świeciło. Zwłaszcza gdy fasola obrodziła. Bo z fasolą jak ze wszystkim, raz się uda, a raz nie. Na fasolę musi rok być dobry. Fasola nie lubi, gdy słońca za dużo. Za dużo słońca, to deszczu niewiele. I spali ją. Znów deszczu za wiele, nim wzejdzie, już zgnije. Jakkolwiek bywało, rok dobry, a co drugi strąk pusty czy ziarna pordzewiałe. I nie wiadomo dlaczego. Taka fasola, a ma swoje tajemnice.
Pan może jako kupiec wtedy tu przyjeżdżał? Ale to bym chyba pana poznał. Prawie wszystkich kupców znałem, jacy przyjeżdżali. Sadziło się u nas dużo fasoli, to się przewinęło kupców a kupców. I do ludzkich twarzy miałem od dzieciństwa pamięć. A wiadomo, co się w dzieciństwie zapamięta, na zawsze się pamięta. Naturalnie musiał pan być jeszcze młody, inaczej ubrany. Kupcy wtedy w byle łachach przyjeżdżali, miał kto, nie miał, jak najgorzej się ubierał, żeby nie wzbudzać podejrzeń. W pociągach ich rewidowali, zabierali im. Mówiło się tylko kupcy. A teraz, widzę, płaszcz na panu, kapelusz, szalik. Miałem kiedyś taki sam, brązowy, pilśniowy kapelusz i płaszcz taki. I szalik, jedwabny czy z kaszmiru. Lubiłem być dobrze ubrany.
Ale czemu się pan nie rozbierze? O, na drzwiach niech pan powiesi. Jest tam wieszak. I proszę, niech pan siada. Na krzesełku czy na ławie pan woli. Skończę tylko tę tabliczkę, niewiele mi zostało. Szybciej by mi szło, ale ręce już nie te. Nie, reumatyzm. Teraz i tak jest dużo lepiej. Prawie wszystko mogę robić. Na saksofonie tylko grać nie mogę. Tak, kiedyś grałem. A tak wszystko. Nawet te tabliczki, widzi pan, odmalowuję. A to wymaga i w rękach skupienia. Najgorzej przy tych najmniejszych literkach. Zjedzie panu pędzelek i musi się całą literę benzyną zmywać i od nowa zaczynać.
Dlaczego przyszło mi do głowy, że mógł pan jako kupiec wtedy tu przyjeżdżać? No, bo tak ni stąd, ni zowąd przyszedł pan do mnie po fasolę. Musiał pan widocznie wiedzieć, że tu kiedyś sadzono fasolę, i sądził pan, że dalej sadzą. Człowiekowi tak nieraz się wydaje, że cóż w takich miejscach może się zmienić, gdzie od niepamięci sadzono fasolę. Tylko jak panu się udało ocalić w sobie przekonanie, że są takie wieczne miejsca? Tego nie mogę zrozumieć. Czyżby pan nie wiedział, że miejsca lubią nas zwodzić? Wszystko nas zwodzi, to prawda. Lecz miejsca najbardziej. Gdyby nie te tabliczki, to i ja bym nie wiedział, że to tu było to miejsce.
W ogóle pan tu nigdy nie był? Nawet jako kupiec wtedy? To przepraszam, że wziąłem pana za kupca. Widocznie za długo ślęczę dzisiaj nad tymi tabliczkami. Co to za tabliczki? Imię, nazwisko, od do, niech w Bogu spoczywa. Każdego roku o tej porze zbieram z grobów i odmalowuję. Schodzi mi z tym. Samo imię, nazwisko, ile to liter. A każdą literę trzeba starannie, żeby zmarły nie pomyślał, że jak był, dajmy na to, z tamtej strony rzeki, to go byle jak odmalowałem. Bo tu zawsze się dzielili na z tej i z tamtej strony rzeki. Kiedy ludzi może coś podzielić, zawsze się podzielą. I nie tylko według rzeki.
Skąd sądzę, że zmarli myślą? Stąd, że nie wiemy, czy nie myślą. Bo co my wiemy? Nieraz po dwóch, trzech literach, zwłaszcza tych najmniejszych, oczy mnie aż bolą, ręka mi zaczyna drżeć i muszę przerwać. Trzeba cierpliwości do takich nieżyjących liter. Ledwie jedne odmaluję, to z poprzednich, które w zeszłym roku odmalowałem, farba zaczyna już schodzić. W lesie szybciej schodzi. Wilgoć, słońca tyle, co w prześwitach, tak że w kółko muszę odmalowywać. Nie odmalowywałbym, toby dotąd nie wiadomo już było, kto na której jest. Kupowałem różne farby, takie, inne, zagraniczne. Wszystkie schodzą. Pan nie zna jakiejś farby, co by nie schodziła? Ma pan rację. Nikt nie ma interesu, żeby coś było na trwałe. Zwłaszcza farba. Wciąż się coś zamalowuje, żeby inne namalować.
Tego nie wiem. Może ktoś odmalowywał przedtem, ale pewnie niedługo, bo z trudem dało mi się odczytać, kto na której jest. Widocznie uznał, że i tak nikomu nie zapewni się wieczności na tym świecie, i przestał. Do tego i koszty, sama farba, a pędzelki, a robocizna. Dobrze, że tu znałem kiedyś wszystkich. A i tak musiałem przy niektórych w pamięci pogrzebać. Najgorzej z dziećmi. Niektóre jakbym chrzcił dopiero.
To Zenon Kużdżał. Już kończę. Najmłodszy z Kużdżałów. Sąsiedzi. Tu, z tej strony, tylko bardziej w lesie. Dlatego jedynie od drogi byli płotem ogrodzeni, a z trzech stron lasem, toteż niepotrzebny im żaden płot, mówili. Las najlepszy płot. Co im może grozić od lasu? Kto od lasu może przyjść? Najwyżej zwierzyna. I zastawiali wnyki, sidła, potrzaski w obejściu. Nieraz ich własne kury, gęsi, kaczki się łapały, gdy nie zdjęli na dzień. Zresztą i tak tych kur, kaczek nigdy nie mogli się pod wieczór doliczyć. I co wieczór posądzali sąsiadów.
Sąsiadów nie wpuszczali inaczej, tylko przez furtkę od drogi. Furtka znajdowała się w skrzydle bramy, a brama to nie była taka zwykła brama. Dwa razy wysoka jak płot, nad nią dach gontem kryty i dwie figury po bokach. Nie pamiętam już, jakich świętych. Płot był też wysoki. Najwyższy we wsi był stryj Jan, ale i on, choćby stanął na palcach i wyciągnął rękę, nie dostał do szczytu. I deska przy desce tak ściśle zbite, że najmniejszej szpary. Przy furtce wisiała kołatka, musiało się tą kołatką zaklekotać, dopiero ktoś z domu wychodził i panu otwierał. A niechby pan spróbował od lasu, od razu z drągami do pana lecieli i psem szczuli. Trzeba było do furtki zawrócić i tą kołatką zaklekotać.
No, a już fasoli by pan u nich nie kupił, bo wszyscy rzeźbili. Rzeźbił dziadek, staruteńki był, zaćmę miał na oczach, ale gdyby pan patrzył, jak rzeźbi, nie uwierzyłby pan, że nie widzi. Jak to robił, nie wiem. Może rękom kazał patrzeć? Rzeźbili trzej wnukowie, Stach, Mietek i Zenek. Kawalery na schwał, ale nie widziało się, żeby z pannami chodzili. Widziało się tylko, jak rzeźbili. Nie rzeźbił jeden ojciec. Klocki im na te rzeźby przycinał, ociosywał. Pewnie by też rzeźbił, tylko, o, tych trzech palców u tej ręki nie miał, urwało mu jeszcze w tamtą wojnę. Ale ociosywać, przycinać, jakoś sobie radził. Podobno jeszcze ich pradziadek rzeźbił i prapradziadek, i nie wiadomo, jak daleko trzeba by zapuścić się w mrok ich rodu za tymi rzeźbiącymi przodkami, bo według tego, co mówili, od niepamięci wszyscy u nich rzeźbili. Nawet w niedzielę, po mszy czy sumie wrócili z kościoła, od razu zabierali się do rzeźbienia, co usłyszeli w Ewangelii, żeby nie zapomnieć. Mieli zamiar całą Ewangelię wyrzeźbić, bo, jak mówił dziadek, świat jest taki, jak Bóg opisał, a nie jaki człowiek widzi.
Całe obejście było tymi rzeźbami zastawione i szli z nimi w las. Coraz dalej i dalej. Może też dlatego nie grodzili się od lasu. Nie dało się u nich w obejściu wozem zawrócić, trzeba było cofać. Krowy wyganiali na pastwisko, to musieli pilnować, żeby tych rzeźb nie pozwalały. Koty się na tych rzeźbach wygrzewały. Czasem pies ni stąd, ni zowąd zaczynał ujadać, wypadali z domu, że ktoś może wszedł od lasu, a on na te rzeźby ujadał. Szczęście, że był krótko uwiązany. Kużdżałowa ptactwu ziarno sypała, to śmiali się ludzie, że te rzeźby podkarmia, bo są coraz większe.
Nie były to zwykłe rzeźby, jak pan sobie może wyobraża. Nie jest pan, widzę, ułomek, a gdzie tam, większe ode mnie czy od pana były. „Ostatnią Wieczerzę” na przykład, gdy zaczęli rzeźbić, polankę w lesie wycięli. Sam stół to jak kilka tych moich, ławy to jak kilka tych moich ław. A i tak apostołowie siedzieli ciasno jeden przy drugim, że dla Chrystusa jakby nie było już miejsca. Siedział wkulony między jednym apostołem, który stał z kielichem w wyciągniętej ręce, a drugim, co z głową na stole już spał, i był dużo mniejszy od nich. Nie sięgałby im pewnie do pasa, gdyby tak i on, i oni wszyscy wstali. Był już w cierniowej koronie i jakby czymś zmartwiony, wspierał głowę na dłoni. Z drugiej strony stołu nawet któryś z apostołów wyciągał rękę ku tej koronie, jakby chciał ją zdjąć z jego głowy, że za wcześnie, ale nie dostawał. Na stole stało kilka dzbanów z winem, a każdy dzban, to nie mam takiego naczynia, żebym mógł porównać. Ta konew czy to wiadro byłyby za małe. Chleb to nie pamiętam, żeby gdzieś takie bochny piekli. A piekli nawet do dziesięciu kilogramów. Mieli jeszcze dach nad tą wieczerzą postawić, tylko że już nie zdążyli.
Nie powiem panu, co te rzeźby były warte. Wtedy się ich bałem. Ale czy strach może być miarą rzeźb? Zwłaszcza gdy ma się tyle lat, ile ja wtedy miałem? Gdy matka mnie do nich po coś wysłała, o coś spytać się czy czegoś pożyczyć, mówiłem, że nie mają albo że nikogo w domu nie zastałem. Kołatałeś? Kołatałem, ale nikt nie wyszedł. Chyba mi jednak nie wierzyła, bo za jakiś czas wysyłała którąś z sióstr, Jagodę czy Leonkę, ale tak, żebym nie widział.
Nie słyszało się, żeby próbowali jakąś rzeźbę sprzedać. Bo też komu? Na targ z taką rzeźbą, co też pan mówi? A tu, na wieś, kto by przyjeżdżał kupować rzeźby? Przyjeżdżali kupować żywność, mówiłem panu, fasolę, mąkę, kaszę. Poszedł tylko kiedyś dziadek, tak, ten niewidomy, poprosić księdza, żeby im pozwolił jedną, dwie rzeźby wstawić do kościoła. Nie zgodził się, że żadnych szkół nie pokończyli.
Czasem mi się te ich rzeźby śniły. Zrywałem się w środku nocy z krzykiem, zlany potem. Matka myślała, że jakaś choroba się u mnie zaczyna. Musiałem pić zioła, jeść miód, bo bałem się przyznać, że to te ich rzeźby. Nie wiem czemu. Może samego tego się bałem, że się boję. W dodatku rzeźb. Każdy strach ma kilka pięter, jak pan wie. Jeden strach ze snu pana zerwie, a inny pana uśpi. A jeszcze inny... Nie ma zresztą o czym mówić. Nie ma rzeźb, nie ma Kużdżałów. Miód zresztą lubiłem, zioła mnie aż wykrzywiały. Ale matka stała nade mną, pij, pij, to na zdrowie.
Pan lubi zioła? To tak samo jak ja. Ale miód pan chyba lubi? To dam panu słoik w prezencie. Nie będzie pan przynajmniej wyrzucał sobie, że pan przyszedł do mnie nadaremno. Mam swój, nie kupowany. Tu, z brzegu lasu, może widział pan, stoi kilka uli, to moje. Z tych kilku, jeśli rok jest miodny, zbiorę nieraz miodu a miodu. Sam bym nie przejadł. Z paru lat mam miód, taki wystany najlepszy. Ktoś mi jakąś przysługę wyświadczy, zwykle miodem mu się odwdzięczam, jeśli nie chce pieniędzy. Czy tak jak teraz, po sezonie, ktoś mnie odwiedzi, to nie wyjdzie ode mnie bez słoika miodu. Czy w domkach imieniny ktoś obchodzi, pójdę złożyć mu życzenia i przynajmniej ten słoik miodu zaniosę w prezencie. Albo gdzie są dzieci, o dzieciach bez żadnej okazji pamiętam. Dzieci powinny jeść miód.
Najlepiej jednak miód pić. Jak? Łyżeczkę od herbaty miodu zalewa pan rano pół szklanką lekko ciepłej wody. I niech tak stoi do następnego rana. Wciska pan połówkę czy ćwiartkę cytryny, zamieszać i wypić na czczo, co najmniej pół godziny przed śniadaniem. Jeśli za zimne, dolać ciut gorącej wody. Samo zdrowie. Na serce, na reumatyzm. Miód na wszystko jest dobry. Nie będą pana przeziębienia łapać. Za młodu, kiedy na budowach pracowałem, mieszkaliśmy na kwaterze u jednego pszczelarza i on mnie tego nauczył. Ale gdzie tam miał wtedy człowiek głowę do picia miodu. Nigdy na to czasu nie było. A jeśli już, to wódkę się piło. Wódka była wtedy na wszystko najlepsza, nie miód.
A jaki pan woli, wrzosowy czy spadziowy? Spadziowy iglasty, nie liściasty, aż czarny i znacznie lepszy. To dam panu i taki, i taki po słoiku. Ja najbardziej lubię gryczany. Kiedyś siał tu jeden dużo gryki. Odmalowywałem trzy dni temu jego tabliczkę. Nie zaczynała jeszcze gryka kwitnąć, już wstawiał w nią ule. Chodziłem patrzeć, jak wybiera z tych uli miód. On w kapturze, z siatką na oczach, a ja tak. I nie uwierzy pan, nigdy żadna pszczoła mnie nie użądliła. Siadały na mnie i ani razu. Nie mógł się nadziwić. Dziwny jakiś, chłopak, jesteś. To ja pszczelarz... Leć, przynieś jakiś garnek. I nalewał mi prosto z ula tego miodu.
Ale teraz kto by tu miał siać grykę i gdzie? Widział pan, zalew, nad zalewem domki, las. Las i wtedy był. To jedyne, co wtedy było, jest i teraz. Z tym że las był w większości po tej stronie. Teraz i po tamtej zarósł, gdzie pola były. Lasu jak się nie powstrzyma, wejdzie i w obejścia. Gdzie obejścia były, też zarósł. Po tamtej stronie, to mam na myśli po tamtej stronie Rutki. Rutka? Rzeka, co tu kiedyś płynęła, wspominałem panu, że dzieliła wieś. Jak by powstał zalew, gdyby nie płynęła rzeka? Od ruty, nie od rudy. Wie pan, co to ruta? To nie jest pan wyjątkiem. Tu, w domkach, prawie żadnych ziół nie znają. Miętę, rumianek najwyżej. Drzew nie znają, dębu od buka nie potrafią odróżnić. A już taki grab, jawor, szkoda mówić. Żyta od pszenicy nie potrafią, pszenicy od jęczmienia. Na wszystko mówią zboże. Ciekaw jestem, czyby proso poznali. Prosa, widzę, mało teraz ludzie sieją.
Ruty używało się na choroby, samą czy z innymi ziołami. Na oczy, nerwy, rany, stłuczenia, przeciw zarazom. Piło się, przykładało. Uroki się odczyniało. A przede wszystkim panny wiły z ruty wianki. Przyciągała kawalerów. Sporo jej tu rosło, może stąd Rutka? Nie ma pan pojęcia, co to była za rzeka. Niewielka, jak to rzeki we wsiach. Płynęła w rozległej dolinie i w dolinie ciągnęły się łąki, a za doliną już pola. Miejscami szersza, miejscami węższa. W niektórych miejscach, gdy długo nie padało, można ją było po kamieniach przejść. Stanęło się nad brzegiem doliny, a niech tak słońce zza chmur wyszło, miało się wrażenie, że całą doliną Rutka płynie. Nieraz, co prawda, robiła się tak szeroka jak dolina, czy w czasie roztopów, czy gdy lało i lało. Wtedy by pan nie uwierzył, że to ta sama Rutka, taka groźna. Zalewała nie tylko dolinę, ale i na pola wylewała. Kto mieszkał niżej, musiał wyżej się przenosić. Wtedy tak, zemścili ludzie Rutkę, płakali na nią. Ale woda opadła i znów stawała się spokojna, przyjazna. Płynęła niespiesznie. Kij się nieraz rzuciło i szło się za nim wzdłuż brzegu, kto szybciej, pan czy Rutka. Nawet wolnym krokiem gdy się szło, zawsze się z nią wygrywało. Wiła się, kręciła, a gdzie wpadała w zakola, zarastał ją tatarak, sitowie, grążele, nenufary. Zakwitła, to nie wyobraża pan sobie. Czy niechby pan tak posłuchał słowików w maju.
Nie wszędzie była płytka. Gdzie płytka, to płytka. Miała i głębsze miejsca. A jedno było najgłębsze. Tam chodzili się topić. Najczęściej młodzi, gdy im rodzice nie pozwalali się z sobą pobrać. Takich podobno najwięcej się tam utopiło. Mówiono, że od zawsze się tam topili, bo zawsze tam było najgłębiej. Z różnych zresztą przyczyn się topili. I nie tylko młodzi. Chociaż nie wszyscy się topili, niektórzy się wieszali. A Rutka płynęła, jak płynęła.
Nie uwierzy pan, ale wydawała mi się największą rzeką świata. Byłem nawet święcie przekonany, że wszystkie rzeki nazywają się Rutki i wszystkie z Rutki jak z matki się biorą. Zacząłem do szkoły już chodzić, a jeszcze nie mogłem uwierzyć, że są na świecie dużo większe rzeki, a każda inaczej się nazywa.
Mieliśmy łódkę. Zaciągałem ją czasem, gdzie największe szuwary, wszyscy mnie wołali, wołała matka, wołał ojciec, a nie odzywałem się. Leżałem sobie na dnie i czułem się, jakby mnie nigdzie nie było. I gdyby pan mnie spytał, czy byłem kiedyś szczęśliwy, to jedynie wtedy. Nie chciałby mnie pan spytać? Rozumiem. Albo wyprowadzałem łódkę na nurt, kładłem się i płynąłem, płynąłem, a Rutka mnie niosła. Jak pan myśli, czy takie rzeki znikają? No, nie wiem. Czasem pójdę, stanę nad zalewem i wypatruję, gdzie tu może teraz płynąć. I powiem panu, raz mi się udało jeden brzeg jej wypatrzyć. Który? A to musiałbym wiedzieć, na którym ja stoję.
Nie powiem panu, skąd wypływała i gdzie kończyła swój bieg. Wtedy nie chodziło się tak daleko. Strach było tak daleko chodzić, lasy ciągną się tu i ciągną. A teraz też nie chodzę, bo po co? Zresztą wejdzie się z tej czy z tej strony i zaraz na brzegu ma pan wszystko. Jagody, poziomki, jeżyny, grzyby. No, nie o tej porze. Za późno pan przyjechał. Teraz jeszcze tylko żurawiny. Ale to musiałby pan poczekać, aż przymrozki ścisną, bo najwięcej na bagnach ich rośnie. Bagna niedaleko stąd. Dałbym panu jakiś dzbanek, nazbierałby pan sobie. Żurawiny do pasztetu, palce lizać. Jeszcze z gruszkami, a pasztet z zająca.
Ja nie zbieram, nie mam kiedy, muszę tu pilnować. Tak jak teraz, po sezonie, prócz mnie i tych moich psów nie ma tu nikogo. Raz na jakiś czas ktoś wpadnie zobaczyć, co, jak z jego domkiem. Prawdę mówiąc, niepotrzebnie. Każdy wie, że wszystko w porządku. I nie może być inaczej, skoro pilnuję. Mogli nieraz się przekonać. Ale przecież nie mam prawa nikomu zabronić, jeśli ktoś chce zobaczyć, co, jak. To ich domki. Tylko że to raczej przed południem. Nikt by o tej porze. O tej porze martwo się tu robi. I zmierzch dużo wcześniej już zapada. Miesiąc temu nie paliłbym jeszcze światła. Całkiem dobrze widziałem litery, nawet te najmniejsze. I bez okularów malowałem. A teraz, widział pan, zmierzch, to nawet na zalewie ani jednej zmarszczki. Wydawać by się mogło, że woda skrzepła w trwały grunt. Jeszcze tak jak dzisiaj, przy bezwietrznej pogodzie, mógłby ktoś pomyśleć, że da się suchą nogą przejść z tamtego brzegu na ten brzeg.
A pan w domku pana Roberta się zatrzymał? Nie w nocy pan chyba przyjechał, bobym słyszał. Całą noc nie spałem, słyszałbym. W nocy po zalewie najsłabszy głos się niesie. Nad ranem dopiero zasnąłem. Świt się już przecierał, wyjrzałem przez okno, ale jeszcze pana nie było. A potem zasnąłem, nie wiem nawet kiedy. Mgła pana po drodze zatrzymała? A tu mgły nie było. To prawda, jesienią zdarzają się mgły, że trudno się nieraz przebić. Jedzie pan, a tu nagle biała ściana.
Mieszkałem jeszcze za granicą i raz tak jesienią, mniej więcej o tej porze, postanowiłem tu przyjechać. Jesienią, kiedy już nikogo tu nie będzie. I też w domku pana Roberta się zatrzymałem. Pan Robert powiedział mi, gdzie znajdę klucz. Pod tarasem, u belki, na gwoździu. Pan też tam znalazł? No, właśnie. Przedtem byłem tu tylko raz, kiedyś w niedzielę w sezonie. Obaj z panem Robertem wtedy przyjechaliśmy. Tym razem pan Robert nie mógł. Naturalnie, mogę skorzystać z jego domku, powiedział, kiedy zadzwoniłem do niego, ale on, niestety, nie może przyjechać. Powiedział mi, gdzie co znajdę, no, i gdzie klucz.
Zmierzch już zapadał, gdy przekroczyłem granicę, więc liczyłem, że w nocy dojadę i do rana może się nawet trochę prześpię. Dopóki główną drogą jechałem, wszystko było w porządku, noc wygwieżdżona, księżyc, widoczność całkiem dobra. Zjechałem jednak w boczną drogę, potem znów skręciłem w inną i zaczęła się pojawiać mgła. Z początku rzadka i gdzieniegdzie, takimi pasmami tylko nachodziła, przegradzając od czasu do czasu drogę. Ale światła przeciwmgielne jeszcze sobie dobrze radziły. W miarę nawet szybko jechałem jak na tę porę. Z każdym jednak kilometrem te pasma zagęszczały się. A po jakimś czasie jakby ściany mgły zaczęły wyrastać na drodze. Widniej było tylko w miejscowościach, gdzie paliły się lampy. Kiedy jednak z takiej miejscowości wyjeżdżałem, w jeszcze gęstszą mgłę wpadałem. I w coraz gęstszą, i gęstszą. Mgłę miałem przed sobą, mgłę nad sobą, z boków, z tyłu. Jakby świata nie było, tylko mgła. Próbowałem i takie, i takie światła palić, nic nie pomagało. Wiem przecież, że długie najmniej pomagają. Długie, to od razu ma się białą ścianę przed maską. Mijania i przeciwmgielne jedynie. A najlepiej gdy ktoś drugi z panem jedzie, drzwi uchyli i patrzy na jezdnię tuż przy samochodzie, i prowadzi tego przy kierownicy. Ale sam jechałem. W dodatku żadnego samochodu za mną, przede mną. Bo też można się z kimś umówić, że trochę on poprowadzi, trochę pan, na zmianę. Tylne czerwone światła najlepiej we mgle wskazują drogę. Toteż chwilami traciłem omalże pewność, czy w ogóle jadę przed siebie, czy nie zjadę zaraz w rów, nie uderzę w znak drogowy, w drzewo. Powiem panu, nigdy dotąd w takiej mgle nie jechałem. Co trochę stawałem, wychodziłem, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Zrobiłem parę ruchów, wsiadałem i jechałem dalej.
Nagle widzę, po obu stronach drogi zaczynają pełgać jakieś dziwne mdłe światełka. Cóż to może być? Z początku jeszcze rzadkie, tu, tam. Nietrudno jednak było spostrzec, że stoją w oknach, jakkolwiek okien mało było widać, a jeszcze mniej domów, ledwie zarysy majaczące we mgle. Domyśliłem się, że przejeżdżam przez jakąś miejscowość, zwłaszcza że tych światełek przybywało, gęstniały, a wkrótce z jednej, drugiej strony drogi utworzyły się z nich świecące łańcuchy, tak że jechałem jakby w takiej alei. Jechałem, za dużo powiedziane, toczyłem się raczej. Mgła przede mną wciąż była gęsta.
Wtem tuż przed maską samochodu wyłoniły się z tej mgły dwie postaci. Mężczyźni raczej, domyśliłem się. Nie zdążyłem nacisnąć sygnału, tylko z całej siły wbiłem nogę w hamulec. Pot mnie oblał, serce nieomal w całym samochodzie było słychać, jak mi wali. Byłem pewny, że się rzucą na samochód, zaczną walić w szyby, drzwi wyrywać, a mnie wyzywać od najgorszych. I mieliby rację, bo cóż z tego, że szli środkiem drogi. Ale niech pan sobie wyobrazi, nawet nie zauważyli samochodu. Chyba się kłócili, bo doszły mnie ich chrapliwe, podniesione głosy. Wymachiwali rękami, popychali się. Wyglądało, że jeszcze będę świadkiem bójki w tej mgle.
Uchyliłem trochę szyby, włączyłem radio na cały głos, szła jakaś ostra, dudniąca muzyka, myślałem, może usłyszą i ustąpią mi drogi. Nie usłyszeli. Stali, chwiejąc się na wszystkie strony, a w pewnej chwili zwarli się ze sobą, obłapili w serdecznym uścisku i zaczęli się całować. A byli tak pijani, że jeden drugiego podtrzymywał, gdy ten się obsuwał.
W końcu nacisnąłem raz i drugi sygnał i, o dziwo, przyklepali się w ręce i jeden ruszył na jedną stronę drogi, drugi na drugą. Położyłem już nogę na pedale gazu, gdy nagle zawrócili i znów się zaczęli obłapiać. I tak obłapieni, przytuleni kołysali się i kołysali, jakby doszli do wniosku, że nie będą się rozstawać, tylko zwalą się i tu się prześpią, na drodze. Na szczęście wzięli się pod ręce i ruszyli całą szerokością drogi przed siebie w tę mgłę. Ruszyłem i ja wolniutko za nimi, licząc, że może uda mi się ich wyminąć, gdy jeden drugiego przeciągnie na tę czy na tamtą stronę drogi. Lecz co ten tego przeciągnął, to od razu tamten przeciągał go na swoją. I tak szli zygzakiem, a jeszcze co trochę przystawali, poklepując się, potrząsając czy ciągnąc się za ręce. A wraz z nimi musiałem i ja przystawać.
W pewnej chwili wyłoniła się z mgły nad drogą brama. Właściwie zajaśniała. Łańcuch podobnych, co w oknach, mdłych światełek znaczył ją od pobocza z jednej strony i piął się ku górze, gdzie nad środkiem drogi urywała się ta jedna świecąca połowa półkola. W drugiej, zgasłej, pewnie żarówki się przepaliły czy może przewód się przerwał. I w tej świecącej się połowie półkola jaśniało jedno słowo: Witaj. Napis musiał być dłuższy, lecz z tą drugą połową zgasł.
Zatrzymali się w tej bramie. Nie obłapiali się już, nie potrząsali, nie klepali, podali sobie tylko ręce, a we mnie nadzieja wstąpiła, że może wreszcie się rozejdą. Nie mogli się, co prawda, wyrwać z tych swoich rąk, jakby nie byli pewni, czy ustaną w pojedynkę. W końcu jednak jakoś się powyrywali sobie i jeden znikł po tej stronie drogi, drugi po drugiej.
Odetchnąłem z ulgą. Ale nie ruszyłem od razu. Wysiadłem z samochodu, chwilę postałem, żeby uspokoić się trochę. Chłód mgły dobrze mi zrobił. I dopiero wsiadłem, i wolniutko ruszyłem. Przejechałem może kilkadziesiąt metrów, a tu znów wyłaniają mi się z mgły oni na środku drogi. Nie wiedziałem już, co robić. Stałem. Chyba jednak dostrzegli samochód, bo objęci za ramiona obrócili się, chociaż z trudem, w moją stronę. Opuściłem szybę, wychyliłem głowę.
– Dobry wieczór panom. Czy nie mogliby panowie?...
Zaczęli do mnie robić jakieś miny, jakby mnie uspokajając, że zaraz zwolnią drogę. I rzeczywiście, taczając się, po chwili ruszyli przed siebie. Postanowiłem poczekać. Złapałem w radiu jakiś koncert, posłuchałem i dopiero ruszyłem. Z duszą na ramieniu jechałem, ze wzrokiem napiętym, niepewny, czy znów nie wyłonią się z tej mgły na środku drogi. Nie uwierzy pan, ale jakbym się do nich już przywiązał. I nawet zaczęło mi ich brakować.
Skończyły się światełka, trochę przyspieszyłem. Po kilku kilometrach poczułem się tak zmęczony, że gdy zobaczyłem po lewej stronie rozświetlony napis „Zajazd”, postanowiłem się zatrzymać.
Zajazd był cichy, właściciel uprzejmy. Odradził mi, żebym w taką mgłę jechał. W taką mgłę, w taką mgłę. Gdzie pan będzie jechał? Prześpi się pan, odpocznie, mgła ustąpi. Mamy wygodne, niedrogie pokoje. Zje pan coś na gorąco, to zaraz przygrzejemy? Napije się pan piwa? O, teraz piwa, jakie tylko się chce. Nawet zagraniczne. Czy coś mocniejszego by pan wolał? Pokój zaraz panu sprzątną. Ruch był u nas dzisiaj.
– A te światełka w oknach? Ta brama? – nieopatrznie spytałem. – Czy dlatego że mgła?
Spojrzał na mnie nieufnie.
– A pan skąd?
– Za granicą mieszkam.
I dopiero się udobruchał:
– Obraz święty szedł.
Ale powiem panu, całą noc już oka nie zmrużyłem. Zastanawiałem się nawet – jechać dalej czy zawrócić. A pan chyba dobrze spał? Bo kiedy się zbudziłem, a właściwie psy mnie zbudziły, i wyjrzałem raz, drugi przez okno, pan wciąż się nie pokazywał. Samochód stał, więc domyśliłem się, że ktoś przyjechał. Zastanowiło mnie tylko, o tej porze, jesienią, któż to może być? Zwłaszcza że samochód obcy, poznałem, bo nikt tu takiego nie ma. Jaka to marka? Tak przypuszczałem. Miałem kiedyś taki sam. Szybki był jak strzała. I nie zdarzyło się, żeby mi się kiedykolwiek zepsuł. Spod świateł ruszałem, to gdzie tam już byłem, jak inni dopiero ruszali. Dotknąłem pedału gazu, a niemal skakał. Mało kto mnie na trasie wyprzedził. Lubiłem szybką jazdę. Szybką jazdę, szybkie życie. Szybkie życie, wydawało mi się, będzie krócej trwać. Bać się? A czego? Najwyżej. Nie ma znów tak za co tego życia szanować. Przynajmniej jeśli chodzi o moje. O, tak, zapłaciłem mandatów. Raz mi nawet prawo jazdy na rok odebrali. Wypadki? A czy da się jeździć bez wypadków? Tak jak żyć się nie da bez wypadków. Raz miałem nogę, o, w tym miejscu złamaną. Raz obojczyk, raz trzy żebra, wstrząs mózgu. Raz musieli ciąć samochód, żeby mnie wydostać. Ale niech pan sobie wyobrazi, nic mi się nie stało. Trochę potłuczeń, zadrapań, to wszystko. Szczęśliwy przypadek? Możliwe. Chociaż nie wiem, co to jest szczęśliwy przypadek. Dopiero gdy mnie reumatyzm dopadł, przez trzy lata w ogóle nie jeździłem, a później dużo wolniej.
Pan jaki ma numer rejestracyjny? Bo nie dojrzałem, a muszę zapisać. Każdy samochód zapisuję, który tu przyjeżdża. Nie tylko numer. Markę, model, kolor. Tych, co mają tutaj domki, nie. Ich mam od początku zapisanych. Chyba że ktoś zmieni samochód. Ale tak, to wszystkich. W sezonie przyjeżdża dużo znajomych do tych, co mają tu domki. To nieraz każę i dowód rejestracyjny pokazać, i samochód oglądam, czy gdzieś nie wgnieciony, nie podrapany. Ze znajomymi też równie bywa. Znajomy, a może się okazać nie wiadomo kto. A na świadkach nie można polegać, gdyby się coś zdarzyło. Dziesięciu świadków, a będzie dziesięć kolorów, dziesięć modeli i tyle samo marek, nie mówiąc, ile numerów. Nie wierzę żadnym świadkom. Nawet przyjechał, wyjechał, o której godzinie, zapisuję. Mam osobny zeszyt na samochody. Osobny na domki, kto, kiedy, jak długo, ile osób. Osobny na inne rzeczy. Porządek wymaga, żeby nie wszystko było w jednym.
Nie domyśliłem się z początku, że pan w domku pana Roberta się zatrzymał. Dopiero gdy pan zasłonkę w oknie odsłonił. Czyżby pan Robert, pomyślałem? I aż nie chciało mi się uwierzyć. Tak długo już tu go nie było, w końcu przyjechał, no, no. Chyba południe minęło, kiedy pan wyszedł? Stał pan na tarasie, rozglądał się pan i wtedy poznałem, że to nie pan Robert. Chociaż nie od razu. Ten sam wzrost pan ma i też jest pan szczupły. W dodatku kapelusz twarz panu przesłaniał. Psy zaczęły drapać do drzwi, żeby ich wypuścić, o, to już wiedziałem, że nie pan Robert. Ale przecież nie wypuszczę ich samych do nieznajomego. Postanowiłem, że poczekam, aż pan do mnie przyjdzie, powie mi pan, kto pan jest, po co pan przyjechał, na jak długo.
Najbardziej mnie zastanowiło, skąd pan wiedział, gdzie jest klucz. Prócz mnie i pana Roberta nikt nie wie, że wisi pod tarasem, u belki, na gwoździu. Pomyślałem nawet, że widocznie jest pan dobrym znajomym pana Roberta, tym bardziej nie będę szedł, jeszcze z psami, wypytywał pana, jak każdego tu innego, sprawdzał. Na pewno pan przyjdzie, żeby mi powiedzieć, co się dzieje z panem Robertem, gdzie mieszka, jak żyje. Próbowałem się kiedyś dowiedzieć, gdzież to się wyniósł, ale nawet najbliżsi sąsiedzi z tej samej klatki nie wiedzieli gdzie. Nie zostawił nikomu adresu. Pieniądze regularnie mi przysyła. W kopercie, nie przekazem. Ale nigdy choćby dwóch zdań nie dołączy, same pieniądze w pustej kartce papieru. A pieczątka poczty tak jest słabo odbita, że nie udaje mi się nigdy odczytać, z jakiej miejscowości. Musi mieć znajomego czy znajomą na poczcie. Nie, on, a któż by? Za co by mi kto obcy pieniądze przysyłał? Nic z tego nie rozumiem. Mógłby choć raz wpaść. Zobaczyłby, co, jak. Albo niech mi przynajmniej poda adres, napiszę mu, że wszystko w porządku. Domek stoi. Pilnuję. Niechby się nie martwił.
Pilnuję wszystkich, to pilnuję i jego. I do środka czasem zajrzę, posprawdzam. Wywietrzę, kurze zetrę, widzę coś zepsutego, naprawię. Nie należy to do moich obowiązków, ale skoro mam klucze, pilnuję. Tak, do wszystkich domków mam klucze. Od razu jak powyjeżdżają, sprawdzam domek za domkiem, drzwi, okna czy pozamykane, bo różnie bywa. A co zepsute, zapisuję, potem przez jesień, zimę naprawiam. Nie ma domku, żeby po sezonie coś było nie zepsute. To jak nie naprawić. Nie mogę patrzeć, jeśli coś jest zepsute. Zwyczajnie boli mnie to. Żeby zresztą tylko takie rzeczy. Wejdę nieraz do jakiegoś domku, to mam wrażenie, jakby pouciekali w popłochu. Lodówka nie wyłączona, a telewizor włączony. Kuchenka grzeje, woda nie zamknięta, łóżka nie pozaścielane. Raz w jednym domku, wchodzę, a tu żelazko na kocu na stole i koc już dymi. Jeszcze chwila, a poszedłby z dymem cały domek. Może i sąsiednie domki, bo wiatr akurat wiał. Od tego żelazka to nawet pilnuję, kiedy wyjeżdżają.
Potrafią nieraz i resztki jedzenia zostawić na talerzach. I nie wymyte naczynia. Butelki, puszki po piwie na stole, kieliszki po wódce i śmieci aż czubato w koszach, podpaski po miesiączkach czy prezerwatywy na podłodze. Ot, zdjął i rzucił. Trochę to i moja wina, bo ich tak przyzwyczaiłem, że wszystkiego dopilnuję. Ale nie mógłbym inaczej. Nie powiem, są domki, gdzie przyjemnie jest wejść. I nawet siądę sobie czasem, posłucham. Czego? Wiele można usłyszeć, jak się chce posłuchać.
Zwykle dwa razy na dzień i przynajmniej raz w nocy wszystkie domki obchodzę, z tej, z tamtej strony zalewu. Z rana, słońce tylko wstanie, sprawdzam we wszystkich domkach okna, drzwi, czy gdzieś nie powybijane, nie powyważane. Gdy mi się wydaje coś nie tak, wchodzę i do środka. Zresztą psy pierwsze wszystko wyczują. Każdy domek oblatują dookoła i krótkim szczeknięciem dają mi znać, że wszystko w porządku. I lecą do następnego. Jeśli nie w porządku, to czekają na mnie i ujadają, o, ujadają.
I drugi raz wieczorem. Wtedy już zaglądam do każdego domku i zapalam światła. W środku, na tarasie. Zapalam i zostawiam, i do następnego idę. I tak domek za domkiem, zapalam, zostawiam i aż do ostatniego. Z każdym domkiem jaśniej i jaśniej się robi. Układa się jakby taki świecący wieniec wokół zalewu. I aż łuna bije, jakby się i zalew świecił, i niebo nad zalewem, i las. A psy, nie ma pan pojęcia, jak się wtedy cieszą. Nigdy bym nie przypuszczał, że psy potrafią się tak cieszyć. Tak na co dzień są spokojne, skupione, bez potrzeby nie szczekają. Czy żeby kiedykolwiek wyły, jak to inne psy. Nawet do księżyca nie. Czy ktoś tu kiedyś umarł w jednym domku, też nie wyły. Chyba że sobie coś wyobrażą, to nawet nie musi się nic dziać. O, nie uwierzyłby pan, co sobie potrafią wyobrazić. Więc może, gdy tak te wszystkie światła się świecą, wyobrażają sobie, że to jest ich raj? Psy przecież nie muszą wyobrażać sobie raju jako kwitnącego ogrodu, gdzie wszystko jest. Wystarczy im, że nie ma tam człowieka. A ja, pyta pan? Mnie mogą mieć za tego, który pilnuje im tego raju.
Potem wracamy od ostatniego domku i po kolei wszystkie domki gasimy. Co pana tak zdziwiło? Ten psi raj? To powiem panu, według mnie człowiek dla psów to najgorsze stworzenie. Nie mówię bez powodów. Tego, Reksa, znalazłem w lesie. Uwiązany był u drzewa na stalowej lince. Nie zauważyłbym go pewnie, wypatrywałem poziomek pod stopami, nagle, słyszę, gdzieś coś kwili jak dziecko. Do głowy by mi nie przyszło, że to może być pies. Taka sarna na przykład, gdy we wnyku umiera, pozna pan od razu, że to sarna. Spotykałem nieraz takie umierające sarny. A tu jakby dziecko. Stanąłem, wstrzymałem oddech. Czyżby dziecko komuś w lesie zginęło? Musi być maleńkie, bo maleńkie tak kwili. Tylko że takie maleńkie samo by nie przyszło do lasu. Ucichło. Rozglądam się, nigdzie nic nie widzę. Znów zaczynam wypatrywać poziomek. I po chwili znów słyszę to kwilenie. Słabiutkie, lecz słyszę. Słuch mam dobry. Uczył mnie taki jeden magazynier grać na saksofonie, to zawsze powtarzał, umieć niewiele jeszcze umiesz, ale słuch masz dobry. Tylko pracuj.
Zacząłem się już zastanawiać, kto tu, w domkach, mógłby mieć takie niedawno narodzone dziecko. Mnie już nic nie dziwi, powiem panu, nawet gdyby dziecko ktoś wyniósł do lasu. Zacząłem przeglądać krzak za krzakiem, obchodzić najbliższe drzewa. Wtem widzę, pod bukiem leży o, ten Reks. Widocznie mnie wywąchał i mimo że był prawie umarły, zakwilił. Bo musi pan wiedzieć, węch w psie na końcu umiera. Kiedy mnie zobaczył, próbował się nawet dźwignąć ze ściółki. Ale nie dał rady. I znów jak dziecko zakwilił. Będzie coś z ciebie czy nie będzie, zacząłem się zastanawiać. Nie, to przyniosę łopaty i zakopię cię. Jeszcze jeden grób w lesie, nie ma to już znaczenia. Odmalowuję wszystkim tabliczki, będę malował i tobie. I wtedy nazwałem go Reks. Tu leży Reks. Niech w Bogu tak samo spoczywa. Krzyża ci nie postawię, choć warta krzyża twoja męka. A on znów próbuje się podnieść. Pazurami aż ściółkę drze przed sobą i patrzy na mnie, jakby mnie błagał, żebym go nie zostawiał.
No, to wziąłem go pod brzuch i postawiłem. Pomyślałem, ustoi, to może coś z niego będzie. Nie wierzyłem, że ustoi. I co pan powie, ustał. Skóra i kości. Robactwo już się zaczęło do niego dobierać. Szyja od linki cała we krwi i w robactwie. Oczy w robactwie. Z pyska krwawa piana mu płynie. Chwiał się, dygotał, ale ustał. W takim razie chodź, powiedziałem, spróbujemy żyć. Odwiązałem mu tę linkę z szyi i zacząłem go namawiać, daj krok, a już pójdziesz. Najważniejszy ten pierwszy krok. Dał, ale zwalił się. Co tu robić? Wziąłem go na ręce i tak szedłem z nim. Ręce zaczęły mi jednak słabnąć. Widzi pan, jakie to wielkie psisko, chociaż wtedy połowy go nie było. Żałowałem, że nie wziąłem scyzoryka. Byłbym wyciął kilka kijów, zrobił nosze i jakoś go przyciągnął. Na szczęście byłem w marynarce, zdjąłem ją, zdjąłem koszulę, powiązałem, jeszcze umocniłem to linką, położyłem go na tym, siadłem i jakoś dźwignąłem go sobie na plecy, po czym z trudem, bo z trudem, ale wstałem. I tak go przyniosłem.
Rozpytywałem potem w domkach, czy nie zginął komuś pies. Nikomu nie zginął. Odkarmiłem go, wyleczyłem, o, i widzi pan, jaki pies. Zastanowiło mnie tylko, że z jednego domku zaraz wyjechali i na następny sezon już nie przyjechali, a potem sprzedali domek. Już parę lat, jak domek do kogo innego należy, a kiedy tylko idziemy w obchód, Reks zawsze przy tym domku na tarasie, u drzwi, się kładzie. Muszę go zawsze stamtąd zabierać, bo nowy właściciel nie rozumie, dlaczego to u jego drzwi.
Tego znów, Łapsa, uratowałem przed utopieniem. Jednego wieczora, też tak późną jesienią, po sezonie, słuchałem muzyki. Kiedy słucham muzyki, zwykle nie zapalam świateł. Wtem słyszę, jakby ktoś na tamtym brzegu podjeżdżał samochodem. Wie pan, mogę słuchać muzyki, a też wszystko słyszę. Wyszedłem na dwór, żadnych świateł nie widzę, myślałem już, że się przesłyszałem. Nagle doszedł mnie leciutki trzask, jakby ktoś bagażnik domykał. Któż to o tej porze? I tak cichuteńko, bez świateł? Pójdę, zobaczę. I też cichuteńko stawiałem stopy, żeby mnie za wcześnie nie usłyszał, boby mógł odjechać. Jeszcze nie doszedłem do niego, ale już go poznałem. Tak, z tych domków.
– Co pan tu robi? – pytam.
– E, nic – próbował mnie zmylić. – Przyjechałem zabrać coś z domku, a nie chciałem pana budzić. Światło się u pana nie pali, byłem pewny, że pan śpi.
– Nie spałem. – I słyszę, coś gdzieś popiskuje. Rozglądam się, a tu widzę w ciemności jakby worek. I w worku coś się najwyraźniej rusza. – Co to za worek? – pytam.
– Kamieni trochę nazbierałem – mówi. – Mamy przy domu ogródek. Kwietne rabaty kamieniami obłożone bardzo ładnie wyglądają i żona mnie prosiła, żebym przy okazji...
– Kamienie – mówię – i ruszają się, popiskują?
Rzeczywiście były w worku i kamienie, ale że się ruszają, popiskują, już nie umiał mi wytłumaczyć. W końcu się załamał:
– Niech pan mi wybaczy. To piesek, szczeniaczek. Przyjechałem go utopić. Kupiłem dla wnuczka. Chciał koniecznie mieć pieska. Ale już nie chce.
Odtamtąd, kiedy tylko przyjedzie, zawsze coś przywozi dla tych moich psów. Suchą karmę, w puszkach, z wołowiną, indykiem, łososiem. I nie tylko w sezonie, także po sezonie, często zimą przyjeżdża i przywozi. Mówię mu, żeby nie przywoził, mają u mnie co jeść. Tylko mi rozpaskudzi psy. A kiedyś mi tu mówi:
– Uratował mi pan duszę.
Zdziwiło mnie, że psa chciał utopić, a mówi o duszy. Tym bardziej że według mnie dusza dzisiaj towar jak wszystko. Można ją kupić, sprzedać i ceny nie są wysokie. A może zawsze tak było. W jednej książce czytałem, przed wiekami ktoś powiedział, że dusza ludzka to kawałek chleba. Myśli pan, że chleb mógł być wtedy aż taki drogi? W takim razie nie ma się co dziwić, że jest jak jest. A przepraszam, że spytam, pan chyba powinien znać cenę, ile mogłaby kosztować dzisiaj ludzka dusza, biorąc pod uwagę chociażby te moje psy. Czy te groby w lesie.
Nie wie pan, że tu są groby w lesie? A ja byłem pewny, że pan poszedł te groby zobaczyć. Zastanowiło mnie nawet, skąd pan wie o tych grobach. Czyżby pan Robert panu powiedział? Pozwolił się panu w swoim domku zatrzymać, powiedział panu, gdzie jest klucz, więc może i groby? Dlatego nie chciałem pana niepokoić. Zawsze to nieprzyjemnie iść kogoś wypytywać, kto on jest, po co przyjechał, na jak długo. A przecież nieraz muszę i wylegitymować, bo nie każdemu można uwierzyć na słowo. Czy nawet zażądam, żeby mi pokazał pozwolenie, że może zatrzymać się w czyimś domku, tym bardziej jeśli kogoś nigdy tu przedtem nie widziałem. Ale skoro pan Robert...
Niech pan mi przynajmniej powie, jak tam jego zdrowie. Nie zna pan pana Roberta? E, nie chce się pan pewnie przyznać. Musiał pan Robert panu zabronić. A ja myślałem nawet, że przysłał pana, aby mi pan powiedział, co u niego, bo może chory. I nie mógł sam przyjechać. Toteż czekałem, że prześpi się pan, a potem do mnie pan przyjdzie. A pan poszedł w las. Myślałem z początku, że może przejść się pan poszedł, odprężyć po podróży, pooddychać trochę leśnym powietrzem, ale niedługo pan wróci. Wyglądałem przez okno, na dwór raz i drugi wyszedłem, postałem, pan jednak nie wracał i nie wracał. Zmierzch zaczął zapadać, zalew, domki, las, wszystko zasnuł zmierzch, wkrótce zrobi się ciemno, jak pan trafi z powrotem? I zaniepokoiło mnie to. Pierwszy raz pan tu, nie zna pan lasu, jeszcze pan zabłądzi. Będę musiał iść z psami pana szukać. Na wszelki wypadek zapaliłem światło, że może to światło jakoś pana wyprowadzi. Dojrzał pan? No, właśnie. Tu nietrudno zabłądzić, jeszcze o tej porze, jesienią. O tej porze nic tu nie jest, czym jest.
Sam o mało tu nie zabłądziłem. Tak, wtedy, co mnie po drodze ta mgła zatrzymała. Głucho, pusto, a ja tak samo poszedłem w las zobaczyć, gdzie te groby. Po to właściwie wtedy przyjechałem. Nie wiedziałem dokładnie, gdzie są, tylko że w lesie. Pan Robert, mówiąc mi o tych grobach, wskazał ręką aby na las, że tam. A las rozległy, no, i szukaj. Jeszcze żeby w jednym miejscu, ale rozrzucone tu, tam. Cały prawie dzień chodziłem, nie pamiętam nawet, ile ich wtedy naliczyłem. I nie zauważyłem, jak zaczęło się robić ciemno. Zwłaszcza że, jak pan wie, ciemno nie robi się od razu. Człowiekowi długo się wydaje, że widzi. A skoro widzi... Las znałem, to przez las jakoś mi się wracało i po ciemku. I niech pan sobie wyobrazi, dopiero gdy nad zalew wyszedłem, nie wiedziałem, gdzie jestem. Na tym czy na tamtym brzegu. Pamiętałem, że Rutka z tej strony w tę płynęła, a teraz wydawało mi się, że odwrotnie. Domki w ciemnościach majaczyły, ale który to jest domek pana Roberta, nie wiedziałem. I tak stałem i stałem, i nie mogłem się zupełnie odnaleźć. Straciłem nawet pewność, czy to ja tu stoję, gdzie stałem.
Nagle zobaczyłem jakieś światełko w oddali. Z początku ledwie tlące się, mdłe. Pomyślałem, ktoś widocznie tam idzie i przyświeca sobie latarką. Tylko jak go zawołać, czy usłyszy mnie z takiej odległości, skoro sam nie wiem, gdzie jestem? Wtem to światełko rozjaśniło się, znieruchomiało i dużo bliższe się zrobiło. Jakbym stał po tej stronie Rutki, a ono po tamtej świeciło. Wtedy wie pan, co sobie pomyślałem, że widocznie łuskają u nas fasolę. I niech pan sobie wyobrazi, rzeczywiście łuskali.
Łuskanie fasoli zaczynało się zawsze od światła. Matka zmyła statki po obiedzie, zamiotła i na ten czas do zmierzchu zapadała z różańcem w ręku między łóżkiem a kredensem. Babka zazwyczaj drzemała. Dziadek wychodził na obejście rozejrzeć się, czy wszystko jest, jak było. Każdy czekał jakby na ten zmierzch, gdy się miało łuskać fasolę. Ojciec siedział na ławie pod oknem i kurząc papierosy jeden za drugim, patrzył w okno, jakby kogoś wypatrywał. Zmierzch z wolna wszystko już zasnuł, a on patrzył i patrzył w okno. Wydawać by się mogło, że na ten zmierzch patrzy. Ale czy to wiadomo, na co ktoś patrzy? Sądzi się, że na to czy na tamto patrzy, a on może patrzy w siebie. O, w sobie też ma człowiek widoki. Ale może i na zmierzch, jak gęstnieje, patrzył. Powie pan, cóż w takim zmierzchu może być ciekawego? Otóż powiem panu, kiedy sam nieraz patrzę, jak tak zmierzch zapada, zastanawiam się, czy to ten sam zmierzch, na który patrzył ojciec. Czy to mało? A od czasu do czasu jak gdyby wtórował temu swojemu patrzeniu:
– O, króciutki już dzień. Króciutki. Ani się w nim człowiek już mieści. Jeszcze się nie skończy, a tu noc. I po co tyle tej nocy? Po co? – I gasząc kolejnego papierosa, rzucał w stronę matki: – Świeć.
Matka podnosiła się od różańca. Zdejmowała lampę z gwoździa na ścianie. Sprawdzała, czy nafty w lampie starczy na to łuskanie. Czasem pytała się ojca:
– Może dolać?
Na co ojciec zwykle:
– Dolej. – I nie omieszkał jej nigdy przypomnieć, żeby knot przycięła, bo pewnie upalony, szkło wyczyściła, bo z wczoraj okopcone.
Niepotrzebnie. Matka i tak by to zrobiła. Przygotowywanie lampy stanowiło jakby zwieńczenie dnia dla niej. Pewnie nawet jakiś rodzaj dziękczynienia, że się znów dzień przeżyło. Toteż wkładała w przygotowywanie całą swoją staranność, jakby od tej staranności zależało, czy się i następny przeżyje. A gdy dotykała zapałką knota, ręka jej drżała, a twarz zastygała w skupieniu. Nałożyła już szkło na lampę, a wciąż patrzyła, czy się ogień w lampie przyjął. I dopiero podkręcała lekko knot, a w jej podświetlonych za drucianymi okularami oczach pojawiała się jakby niedowiara, że to z jej ręki stał się cud światła.
Nie uwierzy pan, ale nie mogłem się doczekać tej chwili, kiedy matka zapali lampę. Ledwo zmierzch zaczynał się snuć za oknami, prosiłem: – Zapal, mama, zapal. – Nie umiem sobie tego wytłumaczyć, ale pragnąłem, żeby w całej wsi pierwsze światło u nas zapaliło się w oknie. Ojciec ją powstrzymywał, że nie pora jeszcze, jeszcze się widzimy. Dziadek z babką mu wtórowali, że i nafty szkoda. Stryj Jan wstawał i pił wodę, co mogło znaczyć, że mu w ogóle światło niepotrzebne. A w oczach matki za drucianymi okularami pojawiał się uśmiech ni to pobłażania, ni zrozumienia dla tych moich nalegań, żeby zapaliła.
Gdy sięgała do gwoździa na ścianie po tę lampę, wybiegałem z domu, biegłem na brzeg Rutki i tam czekałem, aż stanie się w naszym oknie ten cud światła z ręki matki. Pierwsze światło w całej wsi w naszym oknie, wydawało się, jakby pierwsze na świecie. Pierwsze światło, powiem panu, jest zupełnie inne, niż kiedy się już świeci i tu, i tam, i we wszystkich oknach, we wszystkich domach. Blask jego jest inny i nie ma znaczenia, czy pochodzi z naftowej lampy, czy z żarówki. Mdłe, jak to z naftowej lampy, a ma się wrażenie, że nie tylko świeci. Żyje. Bo, według mnie, są światła żyjące i światła umarłe. Takie, co tylko świecą, i takie, co pamiętają. Co odpychają i zapraszają. Co patrzą i nie poznają. Co wszystko im jedno, komu świecą, i takie, które wiedzą komu. Co niechby świeciły najjaśniej, a ślepe są. I takie, co ledwo się tlą, a widzą aż po koniec życia. Przebiją się przez każdy mrok. Najciemniejsza ciemność podda im się. Nie ma dla nich granic, czasu, przestrzeni. Są w stanie przywołać najdawniejszą pamięć, choćby roztrwonioną czy nawet gdy człowiek został z niej wydziedziczony. Nie wiem, czy się pan ze mną zgodzi, według mnie pamięć jest takim lecącym do nas światłem dawno zgasłej gwiazdy. Czy niechby tylko naftowej lampy. Tyle że nie zawsze jest w stanie do nas dolecieć za naszego życia. Zależy, z jakiej odległości leci i w jakiej odległości my od niej jesteśmy. Bo to nie są równe odległości. A w ogóle może wszystko jest pamięcią. Cały ten nasz świat, odkąd jest. I także my tu obaj, te psy. Czyją? Tego nie wiem.
W każdym razie kiedy zobaczyłem to światło, wiedziałem już, gdzie się znajduję. Tym bardziej że gdy się łuskało u nas fasolę, matka podkręcała lampę prawie na cały knot. A nigdy przy tym nie omieszkała spytać ojca, czy zrobić płomień wyższy. Jakkolwiek wiedziała, że powie: – Zrób wyższy. Nam by taki wystarczył, ale na twoje oczy musi być wyższy. – Potem rozścielała płachtę na podłodze, stawiała na tej płachcie pośrodku taborek, na tym taborku lampę, a ojciec wychodził po wiązki fasoli.
Tak że kiedy zobaczyłem, że to światło rozjaśniło się i znieruchomiało, wiedziałem, że matka postawiła lampę na taborku, a ojciec wyszedł po wiązki fasoli. Zatrzymałem się tylko na chwilę przed drzwiami, bo nie wiedziałem, co powiedzieć, gdy wejdę. Po tylu latach, nikt się już pana nie spodziewa, i co powiedzieć, że po co przyszedłem? I tak biłem się z myślami, wejść, nie wejść i co powiedzieć, gdy przekroczę próg? A przekroczyć próg najtrudniej w sobie, jak pan wie. W końcu pomyślałem, najlepiej zwyczajnie wejdę i spytam, czy nie mają fasoli do sprzedania.
Siedzieli w kręgu tej naftowej lampy, ojciec, matka, dziadek, babka, obie siostry, Jagoda, Leonka, i stryj Jan jeszcze żył. On jeden wstał, gdy wszedłem, i napił się wody. Pił dużo wody przed śmiercią. A tak wszystkim strąki fasoli zastygły tylko w rękach. Stałem poza kręgiem światła tej lampy, tuż przy drzwiach, a oni jakby w takim podpłomyku tego światła siedzieli, tak że dobrze ich widziałem. Na niczyjej jednak twarzy nie pojawił się uśmiech, zdziwienie czy choćby jakiś grymas. Patrzyli na mnie, ale oczy mieli jakby już umarłe, tylko nie miał im kto pozamykać powiek. Jedynie te strąki w ich rękach świadczyły, że łuskają fasolę. No, i nie poznali mnie.
A dużo pan chciał tej fasoli? Tyle to bym może miał. Tylko że nie łuskana. Ale gdyby mi pan pomógł, moglibyśmy wyłuskać. Nigdy pan nie łuskał? Nie takie to trudne. Pokażę panu. Po paru strąkach już pan będzie umiał. Pójdę, przyniosę.