Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Transgresja - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 stycznia 2012
17,07
1707 pkt
punktów Virtualo

Transgresja - ebook

 

Ciemna zimowa noc odbiera mu Natalię. Gorący letni dzień stawia na jego drodze Lilę. Jest piękna, rudowłosa, tajemnicza, niemal eteryczna. Lila przenika do jego życia, miesza zmysły. Jednak w najmniej odpowiednich momentach zaczyna niebezpiecznie przypominać Natalię...
Bohater błądzi w labiryncie przeszłości i teraźniejszości, usilnie próbując zrozumieć, co się wokół niego dzieje. Żyje Lilą, ale wspomnienie Natalii nigdy go nie opuszcza.
Sytuację jeszcze bardziej komplikuje pojawienie się jego dawnego kolegi - Dawida, którego jednak nie ma prawa spotkać. W zapanowaniu nad rzeczywistością próbuje mu pomóc przyjaciel Michał, ale tutaj nic nie jest takie, jakim być się wydaje.
Gdzie zaczyna się jawa a kończy sen? Aby przezwyciężyć wszechogarniające poczucie pustki, umysł ludzki nie cofnie się przed niczym.

"Transgresja" to druga powieść Michała Dąbrowskiego. Zwykle właśnie druga książka określa autora, ale w tym przypadku tak nie jest, bo książki Dąbrowskiego zbyt różnią się od siebie. Pierwsza, autobiograficzna "Dłoń", to realistyczna opowieść o byciu innym, samotności i potrzebie zaakceptowania rzeczywistości.
"Transgresja" też opowiada o samotności, ale w tej powieści istniejące przenika się z nieistniejącym, rzeczywiste z nierzeczywistym. To książka o miłości, utracie, niemożności odnalezienia siebie w zbyt wielu możliwych światach. Młodzieńcza, ale równocześnie dojrzała i głęboka. Inna od typowej "produkcji" literackiej. Na pewno warta polecenia.

Marek Ławrynowicz

 

Michał Dąbrowski urodził się w 1982 roku w Warszawie. Zadebiutował w 2011 roku dobrze przyjętą przez krytyków i czytelników powieścią "Dłoń". Jest prozaikiem i poetą. Współtworzy niezależną audycję literacką "Szkiełko i oko". "Transgresja" jest jego drugą powieścią. Absolwent kulturoznawstwa. Mieszka na warszawskiej Ochocie.

Spis treści

Przebłyski
Lila cała w ogniu
Widzę cię
Ikona
Miasto pełne urojeń
Nimfa
Czysta przemoc
Śmierć jest przepiękna

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 323 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Prze­bły­ski

Na­ta­lię po­chło­nę­ła zi­mo­wa za­mieć.

Jej kształt za­czął roz­my­wać się w śnie­gach, na wie­trze, w tym sza­le­ją­cym mroź­nym po­wie­trzu. Zo­sta­ła mi wy­rwa­na przez nie­prze­by­ty chłód, pa­mię­tam ten wi­dok, gdy w po­ko­ju jest ci­sza, ci­sza mię­dzy dwoj­giem, a na ze­wnątrz sza­le­je nie­okieł­zna­na siła na­tu­ry. Wy­star­czy­ło tyl­ko otwo­rzyć okno, wy­star­czy­ło tyl­ko uchy­lić luf­cik, a Na­ta­lia, cała, w ubra­niu, wy­fru­nę­ła, zo­sta­ła za­bra­na przez śnieg, za­pew­ne za­mar­z­ła na dwo­rze, mię­dzy tymi ob­skur­ny­mi blo­ka­mi, gdzieś na par­kin­gu wśród ośnie­żo­nych sa­mo­cho­dów.

Sta­ra­łem się nie wi­dzieć, jak jej po­licz­ki po­kry­wa go­ło­ledź, gdy łzy od mro­zu rzeź­bią w nich swo­je mo­kre dro­gi. Nie wi­dzia­łem tego. Po­tem, na jej dłu­gich do pasa dre­dach za­czął po­ja­wiać się szron. Pró­bo­wa­łem na nie chu­chać, roz­cie­rać je w pal­cach. Są­dzi­łem, że to coś po­mo­że. Na dło­niach zo­sta­ło mi tyl­ko tro­chę wody, któ­ra za­raz wy­schnie. W po­ko­ju ten chłód za chwi­lę zo­sta­nie za­bra­ny przez cie­pło ka­lo­ry­fe­rów, na­wet cie­pło kom­pu­te­ra coś wchło­nie. Nie po­my­śla­łem jed­nak o naj­waż­niej­szym – o ma­sa­żu ser­ca.

Jej dło­nie i sto­py nadal były cie­ple. Te­raz za­sta­na­wiam się, czy było to cie­pło ludz­kie, ta­kie zwy­czaj­ne, co­dzien­ne, może tro­chę pod­grza­ne przez ochro­nę, jaką dają rę­ka­wicz­ki i kurt­ka pu­cho­wa, czy też było to cie­pło uda­wa­ne, tro­chę fał­szy­we, ni­czym ter­mo­metr wło­żo­ny do go­rą­cej wody. Nie wiem. Być może cała już za­mar­z­ła, była zim­na już wcze­śniej, no­si­ła w so­bie lód, jego so­ple tka­ły wnętrz­no­ści, w ży­łach pły­nę­ła przy­jem­nie chłod­na woda; prze­cież ser­ce nie wy­trzy­ma­ło­by ta­kie­go mro­zu, może dla­te­go Na­ta­lia cały czas żyła. Nie wiem.

Po­tem po­czu­łem zim­no. Zda­rzy­ła się jed­na noc, gdy spa­li­śmy obok sie­bie, a Na­ta­lia była zim­na i nie mia­ła o tym po­ję­cia. Okna były szczel­nie za­mknię­te, la­tar­nie za oknem ma­lo­wa­ły zimę na po­ma­rań­czo­wo, Na­ta­lia od­dy­cha­ła spo­koj­nie, a jej chłód nie da­wał mi za­snąć. Czu­łem, jak moje ser­ce sza­le­je, wy­obra­ża­łem je so­bie, jak tań­czy, jak plą­sa po moim wnę­trzu, i wła­ści­wie chce się wy­rwać, być może pra­gnie za­mie­nić się na emo­cje z ser­cem Na­ta­lii. Ser­ce Na­ta­lii za­pra­gnę­ło od­su­nąć się, od­da­lić, nie­świa­do­mie odejść do­ni­kąd.

Za oknem zima za­mra­ża­ła mia­sto. Ro­bi­ła to po­wo­li, spo­koj­nie, bar­dzo sys­te­ma­tycz­nie. Naj­pierw po­ja­wił się wiatr i przy­pró­szył wszyst­ko śnie­giem. Cien­ka war­stwa, któ­rą lu­dzie roz­ta­pia­li bu­ta­mi, nic nie war­ta bia­ła po­włocz­ka, o któ­rej za­po­mi­na się na­stęp­ne­go dnia. Ja­kaś za­po­wiedź zi­mo­we­go sza­leń­stwa dla dzie­ci i wzbu­dze­nie cie­ka­wo­ści u psów. Nikt nie prze­wi­dział na­dej­ścia mro­zów. Te­le­wi­zja nie po­da­ła sto­sow­nych in­for­ma­cji, że na­stęp­ne­go dnia sa­mo­cho­dy za­czną upra­wiać sla­lom po mie­ście, lu­dzie będą upa­dać bo­le­śnie na chod­ni­ki, tłu­kąc się do­tkli­wie, ła­miąc so­bie nogi, roz­bi­ja­jąc łok­cie i twa­rze. Bia­łe nie­bo nie za­po­wia­da­ło słoń­ca. Mó­wi­ło nam coś nie­zro­zu­mia­łe­go, wy­sy­ła­ło wia­do­mość nie do od­czy­ta­nia. Któ­re­goś dnia, w śnie­gu, w po­wie­trzu, któ­re samo w so­bie było lo­dem, ro­bi­li­śmy so­bie z Na­ta­lią zdję­cia. Jej oczy były bia­łe od mro­zu. Na­stęp­ne­go dnia od­wo­ła­no część lo­tów i wie­le osób ko­czo­wa­ło na lot­ni­skach. Wraz z mro­zem na­de­szła nie­prze­by­ta mgła.

Przed mo­imi ocza­mi ma­ja­czy­ły nie­wy­raź­ne kształ­ty bu­dyn­ków, sa­mo­cho­dów, gdzieś iskrzy­ły się roz­ma­za­ne łuny świa­teł.

Nie wie­dzia­łem, czy wy­ła­niam się z tej mgły, czy może wkra­czam w nią cią­gle, cały czas, co chwi­la je­stem w niej co­raz bar­dziej za­nu­rzo­ny. Nie wie­dzia­łem, czy była to zwy­kła para wod­na, któ­ra prze­do­sta­ła się wraz z Na­ta­lią do po­ko­ju, para uro­dzo­na z kro­pel go­rą­cej wody, któ­rą ob­my­ła swo­je cia­ło, czy może gdzieś przez ja­kieś nie­zau­wa­żal­ne prze­rwy w kon­struk­cji bu­dyn­ku, przez nie­uwa­gę daw­ne­go ar­chi­tek­ta, prze­do­sta­ła się ona – zim­na mgła. Gdy Na­ta­lia przy­kry­ła się koł­drą, przez chwi­lę biła od niej sztucz­na cie­pło­ta go­rą­cej wody i dusz­ność ma­łej za­pa­ro­wa­nej ła­zien­ki. Tyl­ko przez chwi­lę, po­nie­waż po­kój zro­bił się bia­ły, zim­ny i wca­le nie par­ny. Pod­świa­do­mie od­su­nę­li­śmy się od sie­bie, kra­dli­śmy so­bie po­ściel, pró­bo­wa­li­śmy stwo­rzyć z nas dwie mu­mie – dwie osob­ne, za­wi­nię­te w ma­te­riał isto­ty.

Mróz bu­dził mnie. Cza­sem wy­glą­da­łem przez okno, pa­trzy­łem na bu­rze śnież­ne, któ­re z ta­kim upodo­ba­niem tań­czą przez mia­sto. Cza­sem mój wzrok zwę­żał się, spo­glą­dał na prze­zro­czy­stą szy­bę. Cze­ka­łem, aż te drob­ne płat­ki śnie­gu zjed­no­czą się w ja­kąś nie­wy­obra­żal­ną kulę, aż ude­rzą, prze­cież coś musi się stać tej nie­spo­koj­nej zimy, ale też nic nie dzie­je się bez po­wo­du. Na­ta­lia od­dy­cha­ła swo­im zim­nym snem, para z jej ust bie­li­ła ciem­ny po­kój, a ja wie­dzia­łem, że jest w tym ja­kiś plan, być może plan Na­ta­lii, prze­cież zima, zwy­kła zima, nie może być tego po­wo­dem. Chcia­łem, aby szy­by za­ry­so­wa­ły się, pę­kły, wpu­ści­ły mróz, któ­ry mnie za­bie­rze. Sta­łem tak kil­ka mi­nut, pa­trzy­łem na pu­ste mia­sto, na kształ­ty lu­dzi ma­ja­czą­ce w środ­ku nocy w miesz­ka­niach, na od­bla­ski te­le­wi­zo­rów, grę świa­teł; i cze­ka­łem na nie­na­zwa­ne. A gdy po­ło­ży­łem się obok Na­ta­lii, jej dre­dy, i już nie ich koń­ców­ki, tyl­ko całe, do sa­mej na­sa­dy czasz­ki, były oszro­nio­ne. Ba­łem się ich do­tknąć, po­gła­dzić. Nie chcia­łem pa­trzeć na jej sine usta; na­wet nie wiem, czy ta­kie były. Nie mia­łem od­wa­gi się prze­ko­nać.

Po Na­ta­lię nie przy­szły żad­ne de­mo­ny, nikt jej nie ukradł; Na­ta­lia żyje, ist­nie­je, dzia­ła, jest cał­ko­wi­cie na­ma­cal­na; ale mimo wszyst­ko jej nie ma; roz­my­ła się bez­pow­rot­nie. Pró­bu­ję so­bie przy­po­mnieć, sta­ram się roz­wiać mgłę, za­mieć, roz­grzać zimę; sta­ram się z ca­łych sił po­wró­cić do tam­te­go dnia. Prze­kli­nam sie­bie za to, że jest to dla mnie tak ła­twe. Ka­lo­ry­fe­ry dzia­ła­ły na peł­nych ob­ro­tach, apo­geum zimy sza­la­ło na ze­wnątrz. Na­ta­lia roz­ma­wia­ła ze mną, wła­ści­wie to tyl­ko ona mó­wi­ła, po­wta­rza­ła sło­wa i wy­ra­że­nia jak man­trę, mó­wi­ła, a po po­licz­kach pły­nę­ły jej łzy; te­raz pa­mię­tam je jako nie­bie­skie bruz­dy świe­żo roz­my­te­go ma­ki­ja­żu. Głos Na­ta­lii ła­mał się, po za­ła­ma­niu skła­dał się do pier­wot­ne­go brzmie­nia, aby za­raz prze­stać dzia­łać, może po­cze­kać chwi­lę, być może to była me­to­da. Mil­cza­łem, w moim umy­śle pa­no­wa­ła ci­sza, ser­ce biło nor­mal­nie, pal­ce nie trzę­sły się, nie wy­ko­na­łem żad­ne­go fał­szy­we­go ru­chu. Na­ta­lia roz­pły­wa­ła się swo­imi łza­mi, to­pi­ła się, była inna niż przez ostat­nie ty­go­dnie i mie­sią­ce. W Na­ta­lii coś pę­kło; w moim ser­cu były tyl­ko rysy.

Jej wzrok, jej gry­mas na­ma­lo­wa­ny pła­czem na ca­łej twa­rzy, mroź­ny do­tyk, to wszyst­ko jest te­raz obok mnie. Tak jak­by ta chwi­la trwa­ła, była w zu­peł­no­ści po­wta­rzal­na, jak­bym w swo­im umy­śle miał spe­cjal­ny pro­gram do od­gry­wa­nia tyl­ko tej sce­ny mo­je­go ży­cia.

Po­tem czu­ję jej uścisk, nie roz­luź­niam szyi, niech mnie za­bi­je swo­ją koń­czą­cą się mi­ło­ścią, niech w twej ukła­dan­ce cho­ciaż ja prze­sta­nę ist­nieć, niech Na­ta­lia pu­ści mnie wol­no w spo­sób me­ta­fi­zycz­ny. Tak się jed­nak nie dzie­je, od­gi­nam jej ra­mio­na w ge­ście fał­szy­wej chę­ci wol­no­ści od jej do­ty­ku. Ona opa­da na łóż­ko, moje usta i stru­ny gło­so­we mó­wią coś, ale to nie jest waż­ne. Wol­nym kro­kiem pod­cho­dzę do okna, a za nim wi­dzę to samo. Bu­rza sza­le­je. Moja twarz w od­bi­ciu jest ru­mia­na, czer­wo­na wy­pie­ka­mi tej chwi­li. Bez py­ta­nia o to, czy Na­ta­lia so­bie tego ży­czy czy nie, otwie­ram po­ło­wę okna. Od­wra­cam się do niej przo­dem, czu­ję mróz, któ­ry mnie obej­mu­je, czu­ję śnieg umie­ra­ją­cy na mo­ich ple­cach i wte­dy tego zim­na we mnie nie ma. Pa­trzę na Na­ta­lię, jak bie­le­je, jak si­nie­je, jak ujem­na tem­pe­ra­tu­ra od­bie­ra jej naj­pierw zdol­ność po­ru­sza­nia się, po­tem mowę, na­stęp­nie wzrok, a gdy cała jest już so­plem lodu, za­mar­z­nię­ta, i wca­le nie mar­twa, prze­cież nie moż­na tak po pro­stu umrzeć z mi­ło­ści, wte­dy pod­cho­dzę do niej, pró­bu­ję ob­jąć, ale Na­ta­lia już nie jest kształ­tem, na­ma­cal­no­ścią; Na­ta­lia jest ob­ło­kiem ukra­dzio­nym przez zimę, Na­ta­lii nie ma, pa­mię­tam to, po­nie­waż są to ob­ra­zy, któ­re na za­wsze po­zo­sta­ną w mo­jej pa­mię­ci, całą resz­tę za­po­mnę, tych chwil nig­dy – Na­ta­lia roz­my­ła się i ule­cia­ła w mróz.

Sie­dzia­łem całą noc przy otwar­tym oknie, czu­łem, jak od mro­zu pę­ka­ją ka­lo­ry­fe­ry, jak krad­ną mi reszt­ki cie­pła, a mój świat sta­je się zim­ny, nie­prze­by­ty swym mro­zem, czu­łem, jak od­cho­dzę i zmie­rzam do­ni­kąd. Nad ra­nem moje cia­ło było całe sine, a po Na­ta­lii po­zo­stał uła­ma­ny ka­wa­łek dre­da.

Da­wid wy­ło­nił się z wio­sen­nej bu­rzy.

Wiel­kie gra­na­to­we chmu­ry, któ­re za­wi­sły nad moją dziel­ni­cą, obie­cu­jąc deszcz, i w koń­cu bę­dąc siłą spraw­czą ule­wy, zma­te­ria­li­zo­wa­ły Da­wi­da. Jego sa­mo­chód prze­bił gra­nat chmur, wy­ło­nił się z nich ni­czym fał­szy­wy zba­wi­ciel, me­sjasz złej no­wi­ny, wy­strze­lił z nich i opadł na par­king pod moim blo­kiem. Da­wid uprze­dził swe przy­by­cie mgli­stą wia­do­mo­ścią, głu­pim pre­tek­stem; i po­rwał mnie.

Mia­sto było roz­my­tą marą, di­ler Da­wi­da zbli­żał się. W ra­diu le­ciał trip hop, a Da­wid opo­wia­dał mi o swo­jej ko­bie­cie, mó­wił, że wła­ści­wie to wszyst­ko jest już skoń­czo­ne; ich świa­ty do­brnę­ły do śle­pych uli­czek i sza­mo­czą się w kon­wul­sjach. Rze­ka pod nami mil­cza­ła w wio­sen­ną noc. Da­wid opo­wia­dał mi wszyst­ko, mó­wił o wie­le za dużo niż chcia­łem wie­dzieć i ry­so­wał swo­im drżą­cym gło­sem kosz­mar nas obu, dre­no­wał mi w gło­wie mi­zo­gi­nizm, na­ma­wiał do bra­ku mi­ło­ści, od­ry­wał mnie od mo­je­go świa­ta w spo­sób bru­tal­ny; a ja da­wa­łem się od­ry­wać od nie­go w spo­sób cał­ko­wi­cie z tym fak­tem po­go­dzo­ny.

Di­ler prze­kro­czył gra­ni­cę sa­mo­cho­du, wpusz­cza­jąc deszcz; Da­wid przy­wi­tał się z nim. Pa­trzy­łem, jak roz­ma­wia­ją o ni­czym in­nym, jak o to­wa­rze. Da­wid za­pła­cił mu okrą­głą sumą, a di­ler stał się wio­sen­nym mro­kiem. Mia­sto wo­ła­ło nas ze wzmo­żo­ną siłą, a ule­wy w ni­czym nam nie prze­szka­dza­ły.

Ja­sne miesz­ka­nie Da­wi­da sta­wa­ło się roz­ma­za­ną bie­lą, któ­ra kłu­ła mnie w oczy; każ­da mi­nu­ta była ostra, mia­ła pa­zu­ry wbi­ja­ją­ce się w mój umysł, i te szpo­ny od­ga­nia­ły Na­ta­lię z mo­jej gło­wy, wszyst­kie wspo­mnie­nia sta­ły się ja­kimś dziw­nym złu­dze­niem, czymś nie­re­al­nym. Da­wid trząsł się, pró­bo­wał jeść przed­wczo­raj­szą piz­zę, na­wet mnie nią czę­sto­wał, ale mój żo­łą­dek i tak od­ma­wiał współ­pra­cy, a gar­dło kur­czy­ło się. W ustach mia­łem gorz­ką mie­szan­kę wnętrz­no­ści i słod­kich wspo­mnień zwią­za­nych z Na­ta­lią.

Cięż­kie chmu­ry tań­czy­ły nad mia­stem desz­czo­wą pio­sen­kę. Da­wid roz­bry­zgi­wał ka­łu­że. Z punk­tu wi­dze­nia pa­sa­że­ra pa­trzy­łem na roz­ma­za­ne neo­ny i sa­mot­ność mia­sta. Je­cha­li­śmy na oślep, każ­dy ze swo­ją hi­sto­rią sa­mot­no­ści. Dwa me­te­ory­ty w pię­cio­oso­bo­wym sa­mo­cho­dzie ja­dą­cym na za­tra­ce­nie, chcą­cym wy­rwać się z ni­co­ści i po­dą­żyć w nie­zna­ne.

Za Da­wi­dem szły ko­bie­ty, naj­czę­ściej sa­mot­ne, ale pew­ne sie­bie i na swój spo­sób szczę­śli­we. Da­wid brał je w swo­ją bu­rzę, wcią­gał do swej chmu­ry ich cia­ła, tak, cia­ła; prze­cież nie uczu­cia, świa­to­po­glą­dy i du­sze. Da­wid za­po­mi­nał o wnę­trzach; roz­sta­nie z ko­bie­tą po­zba­wi­ło go uczuć, stał się dzi­wa­kiem, któ­ry za­pro­sił mnie do sza­leń­stwa.

Pa­mię­tam tę pięk­ną ko­bie­tę, któ­ra wiła się na ka­na­pie, na pod­da­szu. Deszcz bęb­nił o szy­by i pa­ra­pet, z lap­to­pa le­ciał film, a ona, w sa­mym szla­fro­ku, w raj­sto­pach, któ­rych koń­ca nie mo­głem doj­rzeć, prze­kła­da­ła nogę na nogę, po­wo­du­jąc u Da­wi­da gry­mas twa­rzy, chy­try uśmiech. Zo­sta­łem wpa­so­wa­ny w nie­pew­ność tej chwi­li. Ze ścian, pod­ło­gi i su­fi­tu pa­trzy­ły na mnie jej ob­ra­zy. Abs­trak­cje, po­ła­ma­ne li­nie i wy­mie­sza­ne ko­lo­ry. Da­wid wy­jął z lo­dów­ki oszro­nio­ną wód­kę, na­lał do kie­lisz­ków i uzmy­sło­wił mi, że nie mu­szę ni­ko­mu nic mó­wić. Prze­cież ta desz­czo­wa wio­sna na­le­ży do nas.

Da­wid no­sił za sobą wy­ła­do­wa­nia at­mos­fe­rycz­ne. Po­ka­zy­wał mi miej­sca, o któ­rych nie mia­łem po­ję­cia. Cały czas ro­bił zdję­cia, jak­by chciał wbić gwóźdź w te chwi­le, uwiecz­nić je z przy­tu­pem. Cią­gle mam przed ocza­mi sie­bie w naj­roz­ma­it­szych ka­drach, w nie­sy­me­trycz­nych uchwy­ce­niach okiem Da­wi­da. Roz­my­ty przez świa­tła wta­piam się w ścia­ny klu­bu, śmie­ję się do­ni­kąd, nie my­śląc o ni­czym, moje wło­sy tań­czą na wie­trze, gdy wy­chy­lam się przez okno sa­mo­cho­du, a flesz oświe­tla mnie i całe mia­sto peł­ne uro­jeń i nimf.

Deszcz two­rzył ka­łu­że, w któ­rych to­nę­li­śmy. Chmu­ry wy­plu­wa­ły z sie­bie wodę. No­si­łem w so­bie roz­pacz i ot­chłań, któ­ry­mi kar­mił się Da­wid. Mia­łem wra­że­nie, że cały świat nas nie­na­wi­dzi. Na­sze ko­bie­ty upa­dły tak ni­sko, że po­zby­ły się swych męż­czyzn. Zo­sta­wi­ły nas sa­mych, pra­wie że bez­bron­nych. Moją bro­nią był sa­mo­chód Da­wi­da: ma­rzy­łem o tym, aby wresz­cie ko­goś po­trą­cił, na­wet Na­ta­lię, albo roz­bił ba­rier­kę wra­ca­jąc od di­le­ra, a sa­mo­chód spadł­by w rze­kę, wbił się w wodę, a ona pięk­nie by nas po­łknę­ła. Nasz pęd do­ni­kąd nie miał koń­ca i sen­su. Chu­dy di­ler stał w desz­czu na bez­i­mien­nym przy­stan­ku i za­cie­rał ręce. Za jego ple­ca­mi koń­czy­ło się mia­sto – nasz sztucz­nie ogra­ni­czo­ny ob­szar dzia­ła­nia. W kap­tur di­le­ra wsią­ka­ła woda; z mro­ku kap­tu­ra wy­ła­niał się jego uśmiech. Di­ler nie miał po­ję­cia o ni­czym; jego to­reb­ki były eks­pre­so­wym po­cią­giem, któ­rym po­dą­ża­łem. Da­wid uchy­lał szy­bę i noc na­bie­ra­ła po­wtó­rze­nia.

Ob­se­sje Da­wi­da sta­ły się moją trau­mą. Do­wia­dy­wa­łem się o so­bie złych rze­czy. Na­ta­lia była po­two­rem; jej dre­dy były wę­ża­mi hy­dry. Moi przy­ja­cie­le w sło­wach Da­wi­da sta­wa­li się de­mo­na­mi, któ­rych nie chcia­łem oglą­dać. Da­wid mó­wił do mnie hi­sto­rią, któ­rej nie ro­zu­mia­łem. Mapa mia­sta sta­ła się la­bi­ryn­tem dla ko­biet, któ­re wpę­dzi­li­śmy w bez­dro­ża na­szych uczuć. Da­wid stał się moim bra­tem, któ­re­go nig­dy nie chcia­łem mieć.

Ba­łem się iść gdzie­kol­wiek sam. Chcia­łem mieć przy so­bie Da­wi­da i jego apa­rat, za nami snu­ła się pa­ję­czy­na uro­jeń, pięk­nych kłamstw dla wszyst­kich na­po­ty­ka­nych ko­biet. Sie­dzia­łem na sa­ty­no­wym fo­te­lu, świa­tła klu­bu su­szy­ły mnie z desz­czu, a Da­wid ro­bił zdję­cia. Nie mo­głem się bez nie­go obyć, nie chcia­łem, aby ro­bił coś za mo­imi ple­ca­mi, dla­te­go też po­wo­do­wa­ny swo­ją nie­lo­gicz­no­ścią dzwo­ni­łem do nie­go, za­ra­ża­łem go bra­kiem Na­ta­lii, a on wy­ba­wiał mnie od smut­ku, po­grą­ża­jąc tym sa­mym w jesz­cze więk­szym ba­gnie.

Da­wid cały czas się trzę­sie, ma przed ocza­mi roz­bi­ty ob­raz świa­ta. Pró­bu­ję go usa­do­wić w ry­zach, ale pa­ra­dok­sal­nie to tyl­ko ka­dry jego zdjęć za­pa­mię­tu­ją mnie. Mo­dlę się, aby nikt ich nie uj­rzał, aby nikt nie zo­ba­czył mnie z kim­kol­wiek na zdję­ciach Da­wi­da. Pa­ję­czy­na tka­na przez nie­go roz­ro­sła się, prze­kro­czy­ła ramy nocy, wy­kro­czy­ła poza wio­sen­ne ule­wy, była po­nad sma­kiem di­ler­skich po­traw. Czu­łem się jak mały pa­jąk, któ­ry bro­dzi w wiel­kich kro­plach wody za­gnież­dżo­nych w jego domu. Na­ta­lia kru­szy­ła się w mo­ich wspo­mnie­niach.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij