- W empik go
Traper Sępi Dziób - ebook
Traper Sępi Dziób - ebook
"Małe czółno zwinnie posuwało się po falach i wkrótce przybiło do lądu. Rzekomo ranny mruknął zadowolony. / — Nareszcie! Ależ durnie, ci Anglicy! Nawet na pustkowiu nie rozstają się z cylindrem. Do diabła! Co to za długi nochali? / Sępi Dziób wysiadł z czółna, pozostawiwszy w nim obu wioślarzy, i zbliżył się powoli do leżącego na ziemi Meksykanina. Polecił wioślarzom natychmiast uciekać, gdyby zdarzyło się coś nieoczekiwanego." (fragment)
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-090-8 |
Rozmiar pliku: | 685 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Małe czółno zwinnie posuwało się po falach i wkrótce przybiło do lądu. Rzekomo ranny mruknął zadowolony.
— Nareszcie! Ależ durnie, ci Anglicy! Nawet na pustkowiu nie rozstają się z cylindrem. Do diabła! Co to za długi nochali?
Sępi Dziób wysiadł z czółna, pozostawiwszy w nim obu wioślarzy, i zbliżył się powoli do leżącego na ziemi Meksykanina. Polecił wioślarzom natychmiast uciekać, gdyby zdarzyło się coś nieoczekiwanego.
Meksykanin usiłował podnieść się na łokciu.
— Och, senior, jak ja cierpię! — jęknął.
Sępi Dziób zsunął binokle na koniec nosa, obejrzał leżącego spode łba, dotknął go ostrożnie parasolem i rzekł skrzekliwym głosem:
— Cierpi? Where? Boli?
— Jeszcze jak!
— Miserable! Bardzo miserable! Jak się master nazywa?
— Ja?
— Tak.
— Federico.
— Kim jesteś?
— Vaquero.
— Goniec od Juareza?
— Tak.
— Jakie wiadomości?
Meksykanin skrzywił się i znowu jęknął, jak gdyby przeszył go straszliwy ból. Tymczasem Sępi Dziób rozglądał się uważnie. W pobliżu nie ujrzał żadnych śladów. Także i na skraju lasu nie dostrzegł nic podejrzanego.
— Czy to pan jest lordem Drydenem?
— Tak. Co masz mi do powiedzenia?
— Juarez jest w drodze. Kazał pana prosić, aby się senior w tym miejscu zatrzymał i oczekiwał go.
— Ach! Wonderfull! Gdzie on jest?
— Przypłynie rzeką.
— Skąd?
— Z Paso del Norte. Wyruszył stamtąd przed dwoma tygodniami. Szybciej nie można przebyć takiej odległości.
— Doskonale. Rozumiem, że wszystko w porządku. A więc pojadę dalej. Na pewno spotkam Juareza po drodze.
Z godnością odwrócił się i udawał, że zamierza odejść. Wtedy Meksykanin zerwał się na równe nogi i gwałtownie chwycił go w pół.
— Zostań, milordzie, jeśli panu życie miłe! — zawołał. Choć Sępi Dziób miał dość siły, by uwolnić się od napastnika, zesztywniał, jak gdyby go strach sparaliżował.
— Do kata, co wyczyniasz?! — krzyknął.
— Jest pan moim jeńcem!
— Ach! Oszustwo! Nie chory?
— Nigdy nie byłem taki zdrowy — roześmiał się Meksykanin.
— Łotr! Dlaczego?
— Aby pana schwytać, milordzie!
— Dlaczego schwytać?
— Z powodu ładunku, który znajduje się na pańskich łodziach.
— Moi ludzie mnie uwolnią!
— Ci tchórze?! Czy widzi pan, jak wioślarze uciekają? A teraz niech się pan obejrzy, milordzie!
Wioślarze istotnie odbili od brzegu w tym samym momencie, gdy Sępi Dziób pozwolił się schwytać. Traper odwrócił się i zobaczył, jak z lasu wyjeżdża oddział jeźdźców. W kilka sekund później otoczyli go. Udając zdumienie i zakłopotanie, gwałtownie potrząsał parasolem. Jeźdźcy zeskoczyli z koni. Kiedy Cortejo zbliżył się do jeńca, rozczarowanie odmalowało się na jego twarzy.
— Kim pan jest? — zapytał.
— A pan kim? — mruknął Sępi Dziób.
— Pytam, kim pan jest! — huknął Cortejo.
— To ja się pytam, kim pan jest! — odwzajemnił się traper. — Jestem Englishman, przednie wykształcenie, przedni ród. Daję pierwszeństwo panu.
— No dobrze! Nazywam się Cortejo.
— Cortejo? Może Pablo?
— W istocie tak — z dumą odpowiedział kandydat na prezydenta.
— Thunderstorm! — zaklął Sępi Dziób. — To szczególne!
Okrzyk ten był szczery. Sępi Dziób naprawdę się zdumiał, że widzi przed sobą Corteja. Nawet się ucieszył.
— Szczególne, nieprawda? — roześmiał się Cortejo. — Nie spodziewał się pan tego. Ale teraz niech pan powie, kim jest!
— Nazywam się Dryden.
— Dryden? To kłamstwo! Dobrze znam lorda Drydena. Pan nim nie jest!
Sępi Dziób nie stracił animuszu. Swoim zwyczajem wyplunął długie, cienkie pasmo soku tytoniowego. A kiedy przeleciało tuż koło nosa Corteja, odpowiedział obojętnym tonem:
— Faktycznie, nie jestem nim. Cortejo fuknął gniewnie:
— Uważaj, gdzie plujesz, senior!
— Tak też postępuję. Trafiam tylko tego, kogo chcę trafić.
— Wypraszam sobie! No, więc nie jest pan lordem Drydenem?
— Nie.
— Ale czemu podawał się pan za Drydena?
— Ponieważ jestem nim.
Spokój Sępiego Dzioba wyprowadził Corteja z równowagi.
— Do licha! Jakże to zrozumieć?! Nie jest pan nim, a jednak jest?
— Czy był pan kiedyś w Old England? — zapytał Sępi Dziób.
— Nie.
— Nic więc dziwnego, że pan nie rozumie. Tytuł lorda przysługuje tylko najstarszemu synowi.
— A więc jest pan młodszym synem Drydena.
— Yes.
— Jak panu na imię?
— Lionel.
— Ale nie jest pan wcale podobny do swojego ojca! Sępi Dziób znowu splunął tuż koło twarzy Meksykanina.
— Nonsens.
— Zaprzecza pan?
— Yes.
— Zaprzecza pan, że nie jest podobny do swego ojca?
— Zaprzeczam, i to bardzo. Nie ja jestem niepodobny do niego, lecz on nie jest podobny do mnie.
Dziwaczne odpowiedzi schwytanego, jego pewność siebie i spokój zbiły Corteja z tropu. Nie wiedział, jak się zachować. Toteż milczał jakiś czas.
— Ale ja oczekuję pańskiego ojca — odezwał się wreszcie.
— Lorda Henry'ego? Dlaczego?
— Dowiedziałem się, że wiezie transport.
— Nieprawda! To moje zadanie.
— Gdzie w takim razie jest lord Henry?
— U Juareza.
— Ach! Więc wyjechał naprzód! Ale dokąd?
— Juarez, jak mi wiadomo, przebywa w Paso del Norte.
— A dokąd wy dążycie? — Do fortu Guadalupe.
Drwiący, zwycięski uśmiech przemknął przez twarz Corteja.
— Tak daleko nie dojedziecie. Musicie się tutaj zatrzymać i oddać mi wszystko.
Rzekomy Anglik powiódł dokoła wzrokiem, niby obojętnie, w roztargnieniu, ale w istocie było to spojrzenie bardzo przenikliwe. Przez moment przyglądał się koniom. Już wiedział, którego wybierze.
— Oddać panu? — wycedził flegmatycznie. — Dlaczego panu?
— Ponieważ potrzeba mi bardzo tego wszystkiego, co pan wiezie.
— Bardzo potrzeba? Niestety, nie mogę nic sprzedać. Absolutnie nic.
— Och, senior, nie mówię o sprzedaży. Podaruje mi pan cały ładunek wraz z łodziami i statkami.
— Podaruję? Niczego nie podaruję.
— A jednak zmuszę pana!
— Zmusi mnie pan? — roześmiał się traper. Wzruszył ramionami i splunął tak celnie, że ślina trafiła w kapelusz Corteja.
— Do pioruna! — zawołał Meksykanin. — Co panu przyszło do głowy! Czy wiesz pan, co to za obraza?
Sępi Dziób nie tracił spokoju.
— Jestem Englishman. Gentleman może pluć, gdziekolwiek zechce. Komu się to nie podoba, musi mu zejść z drogi.
— Oduczę pana tych żartów! Musi pan zaraz obiecać, że odda nam cały ładunek.
— Nic z tego.
— Zmuszę pana! Jest senior moim jeńcem!
— Phi! — traper plunął obok nosa Corteja, nie przestając wywijać parasolem w powietrzu. — Jeniec? Znakomicie! Bardzo znakomicie! Już dawno chciałem być jeńcem!
— No, w tym przypadku pańskie życzenie się spełni. Proszę rozkazać swym ludziom, aby nie płynęli dalej.
— Dobrze.
Powiedział to takim tonem, jak gdyby godził się na żądanie Corteja. Wziął parasol pod pachę, przystawił obie ręce do ust i zawołał tak głośno, aby usłyszano go na parowcu:
— Zatrzymać się tu! To Pablo Cortejo!
— Do diabła! Co pan ”wyprawia! Po co ich pan powiadamia, kim jestem? — denerwował się Cortejo.
— Przecież pan chciał tego — zauważył obojętnie traper.
— Wcale nie. Zresztą nie wystarczy, by łodzie się zatrzymały. Muszą przybić do brzegu.
Sępi Dziób potrząsnął głową.
— Tego im nie rozkażę. Nawet zabronię.
— Potrafimy panu przeszkodzić! Ilu ma pan ze sobą ludzi?
— Nie wiem. Nieraz zdarza mi się coś zapomnieć, a przypominam sobie dopiero po pewnym czasie.
— Wkrótce się dowiemy. Niech pan zawoła, by parowce przybiły do lądu!
— Nie zrobię tego.
Cortejo położył rękę na ramieniu trapera.
— Senior Dryden, łodzie muszą przybić, zanim się ściemni. Jeżeli pan nie wyda odpowiedniego polecenia, potrafię pana zmusić do tego!
— Zmusić? Mnie?! W jaki sposób?
Sępi Dziób wciąż trzymał parasol pod pachą. Ręce włożył do kieszeni spodni. Jego mina była tak obojętna, jak gdyby żadne niebezpieczeństwo nie mogło mu grozić.
— Chłostą! — zagroził Cortejo. — Każę panu wymierzyć pięćdziesiąt batów!
— Pięćdziesiąt? Tylko tyle?
— Senior, pan jest chyba obłąkany?!
— Well! A pan nie?
— Skoro panu pięćdziesiąt batów za mało, każę pana tak długo ćwiczyć, dopóki senior nie będzie miał dosyć.
Sępi Dziób wzruszył ramionami i uśmiechnął się drwiąco.
— Ćwiczyć? Mnie, Englishmana?
— Tak. Może senior być po tysiąckroć Englishmanem i po tysiąckroć synem czy bratem lorda, a mimo to każę pana wychłostać, jeśli natychmiast nie usłucha mnie pan!
— Spróbuj, pan!
— Zejść z koni! — rozkazał Meksykanin.
Nie zauważył spojrzenia, jakie traper rzucił na wspaniałego deresza, z którego zeskakiwał jeden z jeźdźców. Nie zauważył także, jak rzekomy Anglik powoli wysuwał z kieszeni ręce, w których trzymał dwa rewolwery.
— Obiją pana — powtarzał Cortejo — obiją jak nędznego włóczęgę, jeśli natychmiast nie wykona pan mego rozkazu!
— No zobaczymy!
Sępi Dziób chwycił parasol w zęby; nawet jego nie chciał stracić. Błyskawicznie wyciągnął rewolwery i uderzył nimi Corteja między oczy, a następnie zaczął strzelać raz po raz, powalając bandytów.
Cortejo leżał na ziemi nic nie widząc. Wymachiwał rękoma i nogami, drąc się wniebogłosy. Najemnicy zastygli z przerażenia. Nie spodziewali się po tym flegmatycznym Angliku tak nagłego ataku.
Po kilkunastu sekundach myśliwy przestał strzelać i wydał okrzyk do złudzenia przypominający głos sępa. Po chwili go powtórzył — siedział już na wspaniałym dereszu. Spiął wierzchowca ostrogami i popędził ku skrajowi lasu. Tu odwrócił się i zobaczywszy, że Meksykanie wciąż stoją nieruchomo, wydał trzeci, a następnie czwarty okrzyk i znikł pośród olbrzymich drzew.
(...)