- W empik go
Trawers - ebook
Trawers - ebook
To książka-przewodnik dla tych, którzy chcą ciekawiej korzystać z nart. Inspirująca opowieść o zmaganiu się nie tylko z górami, ale również z własnymi słabościami. Pasjonująca opowieść o pokonywaniu trudnych szlaków w Tatrach i Alpach, będąc raz na wozie, raz pod wozem, ale za każdym razem interesująco. Wszystkie opisane przez Autora wyzwania naznaczone są wielką radością z uprawiania skialpinizmu, ale przede wszystkim wielką pokorą dla Gór. Historie z Trawersu „zarażają”. (Krzysztof Wielicki)
Znam Adama od dawna. Jest jednym z najbardziej doświadczonych specjalistów od narciarstwa wysokogórskiego w Polsce. Zanim wziąłem tę książkę do ręki, znałem go jako utytułowanego zawodnika w skialpinizmie. Teraz wiem, że to także spec od długich i wymagających wypraw narciarskich. I właśnie o tym jest ta opowieść. To szczegółowa, pełna emocji relacja z wypraw w Tatry i Alpy. Znajdziemy w niej zarówno rys historyczny, inspiracje autora, jak i opis przygotowań oraz szczegółowy przebieg, mówiąc językiem zakopiańczyków, „wyrypy”. Z tą sprawnie napisaną książką w ręku jestem gotów na wyprawę. Żartowałem… A na poważnie, polecam ją wszystkim, którzy już zamienili zjazdówki na narty turowe, ale przede wszystkim tym, którzy chcą wyjść poza strefę komfortu i przeżyć prawdziwą narciarską przygodę. Adamie, czekam na ciąg dalszy… (Piotr Pustelnik)
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7967-148-9 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Polecam
Justyna Kowalczyk-Tekieli
Polska biegaczka narciarska, mistrzyni i multimedalistka olimpijska, mistrzyni i multimedalistka mistrzostw świata, czterokrotna zdobywczyni Pucharu Świata w biegach narciarskich
Narciarstwo wysokogórskie to najbliższa mi forma zimowej aktywności górskiej, bardzo szybko rozwijająca się w Polsce. Mam przyjemność zaprosić do lektury wspomnień Adama Gomoli z przejść będących esencją narciarstwa wysokogórskiego. Wcześniej znakomity zawodnik, uprawiający „wyścigową” formę tej aktywności, opisuje, jak z czasem zwrócił się w kierunku nowych, niezwykle ciekawych wyzwań wymagających nie tylko doskonałej kondycji i świetnej jazdy na nartach w terenie, ale też szerszego spojrzenia na góry.
Możemy prześledzić, jak rodziły się nowe, ambitne pomysły, widzimy determinację, by je zrealizować, ale też widzimy pokorę wobec gór i niezwykle cenną umiejętność rezygnacji, kiedy jest to konieczne.
Zachęcam do lektury szczególnie narciarzy wysokogórskich (skiturowców), którzy mają już pierwsze doświadczenia za sobą. Może wśród czytelników znajdą się następcy tych najlepszych? Pamiętajmy jednak, by umieć też w odpowiednim momencie „odpuścić”, choćby po to, by móc to później opowiedzieć innym :-)
Jan Krzysztof
Naczelnik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego
To książka-przewodnik dla tych, którzy chcą ciekawiej korzystać z nart. Inspirująca opowieść o zmaganiu się nie tylko z górami, ale również z własnymi słabościami. Pasjonująca opowieść o pokonywaniu trudnych szlaków w Tatrach i Alpach – raz na wozie, raz pod wozem, ale za każdym razem interesująco.
Wszystkie opisane przez Autora wyzwania naznaczone są wielką radością z uprawiania skialpinizmu, ale przede wszystkim wielką pokorą dla Gór.
Uwaga!!! Historie z Trawersu „zarażają”.
Krzysztof Wielicki
Himalaista, zdobywca Korony Himalajów
Znam Adama od dawna. Jest jednym z najbardziej doświadczonych specjalistów od narciarstwa wysokogórskiego w Polsce. Zanim wziąłem tę książkę do ręki, znałem go jako utytułowanego zawodnika w skialpinizmie. Teraz wiem, że to także spec od długich i wymagających wypraw narciarskich. I właśnie o tym jest ta opowieść. To szczegółowa, pełna emocji relacja z wypraw w Tatry i Alpy. Znajdziemy w niej zarówno rys historyczny, inspiracje autora, jak i opis przygotowań oraz szczegółowy przebieg, mówiąc językiem zakopiańczyków, „wyrypy”. Z tą sprawnie napisaną książką w ręku jestem gotów na wyprawę. Żartowałem… A na poważnie, polecam ją wszystkim, którzy już zamienili zjazdówki na narty turowe, ale przede wszystkim tym, którzy chcą wyjść poza strefę komfortu i przeżyć prawdziwą narciarską przygodę. Adamie, czekam na ciąg dalszy…
Piotr Pustelnik
Prezes Polskiego Związku Alpinizmu, himalaista, zdobywca Korony Himalajów
Znam Adama Gomolę od lat i bardzo cieszy mnie książka, będąca świetnym podsumowaniem jego dotychczasowych dokonań. Adam jest typem człowieka, który na nartach skiturowych wychodzi poza granicę komfortu. Wchodzi w świat wielkich gór, długich, nieraz wielodniowych wyryp narciarskich, ciekawych trawersów, stromizny i skrzących się śniegiem lodowców. Dzięki niezawodnym nartom z fokami dokonał wyczynów na miarę wcześniejszych osiągnięć Mariusza Zaruskiego czy Józefa Oppenheima. Dziękuje autorowi za napisanie tej książki. Dzięki takim ludziom jak Adam ski-alpinizm to wciąż Wielka Narciarska Przygoda.
Wojciech Szatkowski
Narciarz wysokogórski, autor projektu Narciarstwo Wolności, przewodnik tatrzański, pracuje w Muzeum TatrzańskimWSTĘP
Narty były ze mną od dzieciństwa. Za moim rodzinnym domem jest niewielka górka. Gdy miałem te kilka lat, była to dla mnie jednak wielka góra. Każdej zimy, a były one wówczas mroźne i śnieżne, spędzaliśmy na niej z bratem całe dni. Dziadek zapinał nam drewniane narty z wiązaniami Kandahar, a babcia przypominała, żeby wrócić przed zmrokiem. Pierwsze kilka zjazdów to była prawdziwa jazda terenowa. Później mieliśmy już „boisko”, czyli ubity stok, z tą tylko różnicą, że ratrakiem byliśmy my z bratem i nasi koledzy. Z czasem nasza górka trochę mi się znudziła, więc rozpocząłem „eksplorację” okolicznych lasów i znajdujących się tam skoczni. Wtedy nawet do głowy mi nie przyszło, że kiedyś będę chodził na nartach po wysokich górach.
W szkole podstawowej po raz pierwszy byłem zimą w górach. Rodzice zabrali mnie na zakładowy wyjazd narciarski na przełęcz Kubalonka. Zobaczyłem wtedy, jak wygląda wyciąg narciarski i że ludzie tam jeżdżący mają zupełnie inne narty i buty niż ja. Od tego momentu rozpoczął się dla mnie etap narciarstwa zjazdowego. Na zjazdówkach ciągle mi jednak czegoś brakowało. Chyba chodziło mi o tę nieskrępowaną wolność, którą dają narty z wolną piętą. W tym czasie zaczęła się rozwijać we mnie miłość do gór. Coroczne wyjazdy na tygodniowe obozy zimowe do schroniska na Hali Rysiance sprawiły, że w głowie miałem tylko ośnieżone szczyty. Pilsko widziane z okien schroniska na Rysiance wydawało mi się wtedy szczytem marzeń. Z czasem góry zaczęły mnie fascynować pod każdym względem. Był to okres ogromnych sukcesów naszych himalaistów: Jerzego Kukuczki i Krzysztofa Wielickiego. To wszystko niesamowicie rozpalało moją wyobraźnię. Zacząłem się wspinać. Złapałem bakcyla wspinania i ta pasja w zasadzie towarzyszy mi do dnia dzisiejszego – wciąż się wspinam z większą lub mniejszą intensywnością. Na studiach zapisałem się na kurs przewodników beskidzkich organizowany przez Studenckie Koło Przewodników Beskidzkich w Katowicach. To była niesamowita przygoda. Zaczęły się cotygodniowe wyjazdy w różne góry z noclegami w szałasach pasterskich.
Na jednym z wyjazdów w Wielkiej Fatrze zobaczyłem dwóch ludzi poruszających się na nartach skiturowych. Od razu chciałem mieć taki sprzęt, ale zdobycie czegoś takiego w Polsce graniczyło z cudem, nie mówiąc już o cenie. Kupiłem więc drewniane narty firmy Germina bez krawędzi, do których zamontowałem stare wiązania typu Kandahar, a za foki posłużyły mi pasy samochodowe, z jodełką wypaloną lutownicą. Foki te nie miały żadnego poślizgu. Przy każdym kroku trzeba było podnosić całą nartę, ale nieźle trzymały podczas podchodzenia. Z dzisiejszej perspektywy całe to wyposażenie było totalnym nieporozumieniem. Wtedy jednak w ogóle mi to nie przeszkadzało, ponieważ na takich nartach jeździłem w dzieciństwie i byłem do nich przyzwyczajony. Największe katorgi przechodziła moja żona, Jadzia, która na takim sprzęcie, z ciężkim plecakiem, musiała się uczyć jeździć. Na szczęście etap nart Germina i pasów samochodowych w roli fok nie trwał zbyt długo. Udało nam się nabyć narty z krawędziami, wiązania Silvretta 300, buty wspinaczkowe Koflach i, co najważniejsze, foki z prawdziwego zdarzenia. To była już inna jakość skituringu. Wprawdzie cały sprzęt trochę ważył, jednak wtedy nie miało to dla mnie znaczenia. Liczyła się tylko ta niesamowita wolność poruszania się w górach.
W 1996 roku w parze z Tomkiem Królem wziąłem udział w Memoriale im. Strzeleckiego w Tatrach. Start ten był całkowicie nieudany. Trudno nam było rywalizować we wspinaczkowych Koflachach i na wiązaniach szynowych, gdy większość zawodników startowała już na lekkich wiązaniach Dynafita. Zawody wciągnęły mnie jednak na całego. Rok później wydawało mi się, że o skialpinizmie wiem już prawie wszystko. Wygrałem pierwsze zawody. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że wtedy poziom zawodów Polsce był dość amatorski. Prawdziwą areną sportowej konfrontacji były zawody na Słowacji. Tam właśnie z Maćkiem Borowskim, z którym wówczas startowałem, uczyliśmy się na własnych błędach zawodniczego skialpinizmu. Trochę nas to deprymowało, że w zetknięciu z zawodnikami ze Słowacji dostawaliśmy niezłe lanie, ale wtedy Słowacy zaliczani byli do ścisłej światowej czołówki. W tym czasie poznałem też pioniera czeskiego skialpinizmu zawodniczego, pochodzącego z Trzyńca Stanisława Heczkę. Stachu pochodził z polskiej rodziny mieszkającej na Zaolziu i posługiwał się językiem polskim z większą wprawą niż ja. Był on wtedy dla mnie prawdziwym skialpinistycznym guru. Dzięki wieloletnim startom w Pucharze Słowacji i francuskiej Pierra Mencie wszystkie elementy skialpinistycznego rzemiosła miał opanowane do perfekcji. Na nartach był w stanie podejść zakosami nawet najbardziej stromym żlebem, a zjazdy nie robiły na nim żadnego wrażenia. Gdy zobaczyłem jego przerobione buty Dynafit TLT 2, zrozumiałem, że oprócz odpowiedniego treningu fizycznego o sukcesie decyduje także taktyka i przygotowanie sprzętu. Drugim człowiekiem, który wówczas odcisnął ogromne piętno na moim skiturowym życiu, był Adam Matuszny. Adam, który przez lata uprawiał zawodniczo biegi narciarskie, miał bardzo proste i skuteczne podejście do zawodów: wejść jak najszybciej bez zbędnych ceregieli i jak najszybciej, bez skręcania zjechać na dół. A że był niesamowicie mocnym i dobrym narciarzem, to często mu ta sztuka wychodziła.
W 2003 roku rozpocząłem wspólne starty z Jackiem Czechem. Dla niego był to początek skialpinistycznej przygody. Kiedy jednak zobaczył zawody na Słowacji i film z Pierra Menty, bez wahania stwierdził, że trzeba tam pojechać. I pojechaliśmy! Nie tylko zresztą tam, ale i na Trofeo Mezzalama we Włoszech, Patrouille des Glaciers w Szwajcarii, a także na Mistrzostwa Świata czy Europy. Z Jackiem zawsze walczyliśmy na całego. Nawet gdy któryś z nas miał gorszy dzień, w trakcie zawodów nasza mobilizacja była ogromna. Rozumieliśmy się bez słów. Niesamowita wiara Jacka sprawiała, że czasami byłem w stanie uwierzyć w rzeczy totalnie nielogiczne. Gdy w 2005 roku walczyliśmy w Mistrzostwach Polski w skialpinizmie, Jacek cały czas powtarzał, że najważniejsze jest, aby na ostatnim podejściu być na pierwszym miejscu. Gdy patrzyłem na listę startową i na moje rozwalone kolano, które nie pozwalało mi normalnie trenować przez pół roku, wykonanie tego zadania wydawało mi się marzeniem ściętej głowy. Ale cud się zdarzył. Zawody tak się potoczyły, że na mecie byliśmy pierwsi. Do dzisiaj wielkim sentymentem darzę zawody w parach. Więź, która łączy startujących wspólnie zawodników, jest podobna do małżeństwa. Bywają trudne chwile, ale trzeba je wspólnie przełamać i iść dalej.
W 2006 roku, gdy zimowe igrzyska olimpijskie odbywały się we włoskim Turynie, cały skialpinistyczny świat wierzył, że uda się przy okazji wypromować ten wspaniały sport i stanie się on wkrótce dyscypliną olimpijską. Niestety podczas Mistrzostw Świata w Cuneo spadła lawina i skialpinizm zaczęto postrzegać jako sport wysokiego ryzyka. Cała ta sytuacja uświadomiła mi, że o olimpiadzie nie mam już co marzyć i że muszę pomyśleć o innych wyzwaniach. Wreszcie miałem więcej czasu na zupełnie inne aktywności w górach. Jednak sentyment do zawodów pozostał do dnia dzisiejszego.
Rozstanie z zawodami wcale nie było łatwe. Bezpośrednia rywalizacja, adrenalina i smak zwycięstwa są trochę jak narkotyk. Człowiek chciałby trwać w tym jak najdłużej, ale czas płynie nieubłaganie, a organizm nie jest z żelaza. Ja za swoją pasję „zapłaciłem” operacjami obu kolan i problemami z kręgosłupem. Czy mimo wszystko było warto? Myślę, że tak. Sukces w sporcie jest zwykle okupiony ciężką pracą, a nie wynikiem zakulisowych rozgrywek. Przełamywanie własnych słabości daje siłę i poczucie zadowolenia. Jest motorem dalszego działania.
Ta książka opowiada o mojej nowej górskiej pasji, która narodziła się u mnie po okresie zawodniczego skialpinizmu. Zapraszam do lektury.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji