- W empik go
Trędowaci na Madagaskarze - ebook
Trędowaci na Madagaskarze - ebook
Ks. Beyzym, syn obywatelskiej rodziny, znanej i cenionej na Wołyniu, od pierwszej młodości miał sposobność hartować swą duszę. Gdy po r. 1863 jego rodziców majątek uległ konfiskacie, a liczna rodzina została naraz bez dachu i środków utrzymania: przyszły misjonarz, jako najstarszy z rodzeństwa, zaprzągł się do robót przewyższających jego siły, i sam będąc dzieckiem, utrzymywał braci w szkołach kijowskich. Praca, głód, zimno, nie złamały w nim ducha. Po ukończeniu gimnazjum w Kijowie, gdy widział, że przy zmianie stosunków materialnych rodziny, nie będzie jej już koniecznym, wstąpił do Zakonu. Najulubieńszym jego zajęciem było oddanie się wychowaniu młodzieży w konwiktach tarnopolskim i chyrowskim. Tam kilkanaście lat przebył jako prefekt, i jako profesor języka rosyjskiego i francuskiego. O ile mu czas pozwalał, spędzał go w infirmerii wśród słabych chłopców, chcąc swą opieką zastąpić im matkę i ojca. Raz po raz dolatywały do nas echa prac O. Damiana De Veuster na Molokai wśród trędowatych, to O. Wehingera w Birmie. Wielu podziwiało poświęcenie tych misjonarzy, niektórzy szli im z pomocą; O. Beyzym postanowił sam złożyć się trędowatym w ofierze. W tym celu napisał list z prośbą do Generała Zakonu, aby go wyznaczył do obsługi trędowatych.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-123-6 |
Rozmiar pliku: | 738 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podaję Ci czytelniku zbiór niektórych listów poufnych X. Jana Beyzyma, pisanych jedynie dla naszej informacyi, do których ogłoszenia to mnie tylko upoważnia, iż ten missyonarz już umarł dla świata, bo cały poświęcił się obsłudze trędowatych, wśród których ma zamiar tak długo pozostać, aż zarażony tę samą nieuleczalną chorobą, wypełni ofiarę heroicznej miłości bliźniego.
X. Beyzym, syn obywatelskiej rodziny, znanej i cenionej na Wołyniu, od pierwszej młodości miał sposobność hartować swą duszę. Gdy po r. 1863 jego rodziców majątek uległ konfiskacie (na szczęście czasowej), a liczna rodzina została naraz bez dachu i środków utrzymania: przyszły missyonarz, jako najstarszy z rodzeństwa, zaprzągł się do robót przewyższających jego siły, i sam będąc dzieckiem, utrzymywał braci w szkołach kijowskich. Praca, głód, zimno, nie złamały w nim ducha. Po ukończeniu gimnazyum w Kijowie, gdy widział, że przy zmianie stosunków materyalnych rodziny, nie będzie jej już koniecznym, wstąpił do Zakonu.
Najulubieńszem jego zajęciem było oddanie się wychowaniu młodzieży w konwiktach tarnopolskim i chyrowskim. Tam kilkanaście lat przebył jużto jako prefekt, jużto jako profesor rossyjskiego i francuskiego języka. O ile mu czas pozwalał, spędzał go w infirmeryi wśród słabych chłopców, chcąc swą opieką zastąpić im matkę i ojca.
W listach przebija się nieraz uczucie macierzyńskiej tęsknoty za młodzieżą, którą całem sercem ukochał. Lecz i tę miłość poświęcił dla obcych, najnędzniejszych w świecie pogan, aby uczucia swojego serca jeszcze bardziej uszlachetnić, a miłością dla Boga zjednać tych, którymi świat gardzi i przed nimi ucieka.
Raz poraz dolatywały do nas echa prac O. Damiana De Veuster na Molokai wśród trędowatych, to O. Wehingera w Birmie. Wielu podziwiało poświęcenie tych missyonarzy, niektórzy szli im z pomocą; O. Beyzym postanowił sam złożyć się trędowatym w ofierze. W tym celu napisał list z prośbą do Generała Zakonu, aby go wyznaczył do obsługi trędowatych. Pozwolenie nadeszło i wyznaczono mu missyę mangalorską w Indyach. Gdy czas był do odjazdu, przyszła z Indyi wiadomość, że małym tamtejszym zakładem już się ktoś zajmuje, więc jego ofiara zbyteczna. O. Beyzym nie ma zwyczaju od postanowienia odstępować. Dowiedziawszy się, że na Madagaskarze również są trędowaci, a niema ktoby się nimi należycie opiekował, za zezwoleniem przełożonych, zamiast do pięknych Indyj, wyjechał na skalistą i febrzystą afrykańską wyspę. Jak się tam dostał, co zastał, co robi, co zamierza zrobić, niech jego słowa powiedzą.
X. Marcin Czermiński T. J.LIST I.
Ocean Indyjski, dnia 27 listopada 1898 r.
z pokładu okrętu »Oxus.«
Nie wiem kiedy będę mógł przysłać Ojcu opis schroniska trędowatych i fotografie do Missyi, bo dnia 10 b. m. wyjechaliśmy wprawdzie z Marsylii na pasażerskim okręcie Oxus, lecz obecnie piszę jeszcze z pełnego morza. W dniu 21 listopada ugrzęźliśmy na koralowej skale o godzinie 4 rano i dotychczas tu pozostajemy oddaleni o 4 godziny drogi od portu Dżebuti przy wyjściu z morza Czerwonego do oceanu Indyjskiego. Ratują nas, ale trudno idzie. Dwa statki parowe nas ciągnęły, ale nie mogły dać rady. Czekamy na mający tędy przepływać wielki okręt, który może nas wyratuje. Dziś w nocy pękła nowiutka lina, mająca przeszło decimetr średnicy. Proszę z łaski swej pomodlić się za nas i innym nas polecić, bo teraz wszystko zależy tylko od Najśw. Panny. Na razie nie grozi niebezpieczeństwo pasażerom, ale czem się ta sprawa skończy, czy i jak wyjedziemy, nie wiemy. Mszy św. przez kilka dni nie odprawiałem, bo morze wzburzone nie dało. Na pokładzie spokój, ludzie jeszcze nie bardzo się boją, ale bardzo się niecierpliwią.
Więcej i szczegółowiej napiszę z Madagaskaru. Wiadomości z okrętu posyłają codzień do Marsylii telegraficznie i ogłaszają w tamtejszych gazetach...LIST II.
Tananariwa, Luty 1899.
Pomimo najlepszych i najszczerszych chęci, nie mogłem wysłać prędzej mego listu, bo rozmaite zaszły przeszkody, jak to Ojciec zaraz zobaczy. Wyjechałem z Marsylii 10 listopada 1898 r. wieczorem, około godziny 7½ pasażerskim okrętem »Oxus.« Ten okręt dość wielki: 125 metrów długi, 10 m. szeroki i 15 m. wysoki, naturalnie licząc bez masztów, tylko od pokładu do spodu. Siła pary tego okrętu równa się sile 2.500 koni; towaru może on wieźć 3.900 ton (1 ton = 1000 kilogr.), oprócz ciężaru należącego do samego statku, jak np. kotwice i t. p. Jedna kotwica jego waży 3.600 kilo. Płynęliśmy prędko, kołysanie okrętu bardzo mało dało się odczuwać, daleko mniej niż trzęsienie wagonu; można było dobrze czytać, pisać, talerze i szklanki stały na stołach jak w jadalnej sali, zupa nie wylewa się z talerzy. Tak było tylko wtedy, kiedy morze zupełnie było spokojne, t. j. kiedy fala nie wyższa, jak na 1 metr lub 2. Czasami bywała i taka cisza, że fali wcale nie było, zupełnie jak na stawie. Kiedy zaś morze rozbryka się, wtedy kołysanie nie na żarty, bo skacze się po pokładzie, jak pajac. Morską chorobę widziałem na drugich, ale nie miałem jej wcale. W pierwszych dniach podróży, może trzeciego lub czwartego dnia po opuszczeniu portu Marsylii, morze rozhulało się i rzucało okrętem jak dzieciak piłką; wtedy miałem przez kilka godzin lekki zawrót głowy, zwłaszcza kiedy zeszedłem do kajuty, i na tem skończyła się cała choroba, więcej nic a nic nie doznałem. Rozumie się, że chodzić było mnie bardzo trudno, bo podłoga z pod nóg uciekała, ale i marynarze wtedy ani kroku nie zrobili bez trzymania się za cokolwiek. Pociesznie było patrzeć z boku na cały pokład, ciągłe zderzania się i przeprosiny. Jakiś pasażer kpił sobie z drugich, że tak słabo stoją na nogach; jeszcze nie skończył swoich dowcipów, kiedy sam uderzył się o pokład tak, że odskoczył, czyli raczej odbił się jak od tramboliny i t. d. bez końca przez cały dzień. Mówią wogóle, że na okręcie trzeba dużo jeść, żeby nie dostać morskiej choroby. Ja bardzo mało jadłem, a kiedy miałem zawrót głowy, nic nie jadłem i dobrze mi z tem było, bo nie chorowałem wcale. Ci zaś co chorowali, mówili, że choćby człowiek chciał, to nie może nic do ust wziąść, taki czuje się wstręt do jedzenia. Pobyt na okręcie wydał mi się bardzo nudny, bo nic nie widać tylko wodę, a mnie zawsze tęskno za zielenią. Oprócz tego bardzo przykre te ciągłe hałasy: huk wody, łoskot maszyny i t. p. Dziwiło mnie, że małe dzieci wcale nie podlegają morskiej chorobie.LIST V.
Tananariwa, 14 września 1899 r.
Wreszcie doczekałem się listu od Ojca (datowany 21/6 1899, otrzymałem 12/8 1889), za który bardzo dziękuję. Już na dobre zaczęło mnie niepokoić tak długie milczenie, przypuszczałem, że w podróży Ojcu co złego się stało, ale dzięki Bogu, że wszystko dobrze... Czytając list Ojca (i to nie raz nie dwa), myślałem ciągle messis guidem multa operarii autem pauci — a jednak zdarzają się leniuchy, którym się nie chce pracować ani nad sobą, ani nad ludźmi. Cobym ja dał, gdybym się mógł podzielić na niewiem ile części! Jednego Tatara zostawiłbym w konwikcie chyrowskim, a resztę porozsyłałbym tam, gdzie wcale niema księży.