- W empik go
Trędowata - ebook
Trędowata - ebook
Akcja powieści rozgrywająca się na przełomie XIX i XX wieku, przedstawia tragiczne dzieje miłości, której spełnieniu stają na przeszkodzie uprzedzenia członków arystokratycznych rodów.
Historia opisanego tu romansu to najsłynniejszy melodramat polskiej literatury zrealizowany w konwencji „księcia i kopciuszka". „Trędowata" po dziś dzień wzrusza, stanowiąc jednocześnie znakomity szkic polskiej obyczajowości w tamtych czasach.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2662-5 |
Rozmiar pliku: | 867 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dniało. Wstawał świt.
Jasna smuga na wschodzie rozszerzała się dalej i dalej. Z różowej, wpadała w tony blade, coraz świetlistsze, prawie przejrzyste, haftowane na tle złotogłowiu.
Powietrze, pełne surowych powiewów nocnych, wchłaniało słoneczne smugi, wilgocią mgły opadając na dół, z każdą chwilą było rzeźwiejsze, jak brylantowe.
Zbudzone ptaki dzwoniły niezliczoną ilością świergotów. Drzewa, otulone puchami zieleni majowej, szemrały na powitanie jutrzenki — przedniej straży słońca.
Pałac w Słodkowcach stał cichy, błyszcząc w różowych topielach wschodu białemi murami ścian i jaskrawą zielonością strzyżonych lip, które wieńcem stroiły fasadę.
Za ogrodem i parkiem przed źwięczał już dzwonek gospodarski. W ciszy poranku brzmiał donośnie, kołatał, roznosząc echo po izbach mieszkań folwarcznych. Ostrym głosem zrywał czeladź z pościeli do roboty.
Mieszkańców pałacu dźwięk ten nie obudził.
Po chwili jednak na lewem skrzydle parterowem otworzono weneckie okno. Świeży oddech wiosny dmuchnął na delikatne zasłony szyb, muskając puszyste sobolowo złote włosy Stefci Rudeckiej, ciekawie wychylonej na świat.
Była w bieliźnie, z warkoczem trochę roztarganym. Obudził odgłos dzwonka i kukułki, wołającej w parku.
Dziewczyna podskoczyła do okna.
Ranek zachwycił ją, powietrze orzeźwiło, wciągała je w piersi z lubością.
Widok kwiatów, pokrytych blaskiem rosy, świergot ptaków oczarował ją, rozmarzył trochę.
Ponsowe usta uśmiechały się majowo, jak poranek, ale w dużych fiołkowych oczach pozostał smutek, niezgodny z młodzieńczą postacią i wesołym głosem, jakim zawołała:
— Cudny świat! Już nie zasnę, pójdę do lasu!
Odbiegła od okna i zaczęła się ubierać.
Włosy splotła w warkocz i zwinęła w ciężki węzeł z tyłu głowy; i natury falowały puszysto, osłaniając miękkiemi zwojami drobne uszy i kąty ładnie zarysowanego czoła. Narzuciła na siebie skromną suknię z szarego batystu, ozdabiając ją sznurem różowych korali, błyszczących jak duże czereśnie.
Ubrana zajrzała do sąsiedniego pokoju. Ciemny od zapuszczonych firanek, wyglądał, jakby sam spał.
Stefcia szepnęła:
— Lucia śpi smacznie. Sama pójdę.
Na palcach przeszła parę pokoji bogato i gustownie urządzonych. W ogromnej sieni pałacowej zatrzymała się bezradnie, ujrzawszy ciężkie oszklone drzwi zamknięte na klucz.
Pomógł jej służący, który właśnie szedł po schodach ze szczotkami w ręku. Szeroko otworzył zaspane oczy na jej widok, ale uprzejmie pospieszył odkręcić zamek.
Po chwili wbiegła do parku.
Chodząc po żwirowanych uliczkach, zrywała białe smukłe narcyzy. Liljowy bez w bujnych kiściach opadał z krzaków, rozkołysany, pachnący. Kielichy narcyzów, przeczysto białe, wonne, pełne były chłodnej rosy, zółte oczy kwiatów w czerwonej. rzęsie wyglądały jak załzawione.
Dziewczyna przychylała do ust białe czarki i pila te łzy ze swawolnym uśmiechem.
Pierwsza młodość jej życia i pierwsze poranne blaski słońca złożyły się w potężny hejnał szczęścia, spłynęły do duszy stubarwną tęczą.
Podskakiwała do większych bukietów bzu, strząsając z pachnąoych pióropuszów kroplisty deszcz na swe lśniące włosy. W świetle słonecznych jaśni głowa jej migotała, niby w srebrzystej rosie.
Z więzią kwiatów wyszła z parku do ogrodu owocowego i tu krzyknęła z zachwytem. Wspaniale przystrojone kwieciem drzewa stały uroczyste. Jabłonie, w różowych pękach, miały wygląd młody, pieszczący wzrok. Wiśnie stały osypane bielą kwiatów, niby szeregi dziewcząt, idących do ślubu w białych welonach.
Zapach płynął duszący, gałęzie sypały potoki woni. Słońce malowało złotem kwiaty, wiatr niósł szumy, brzęczały pszczoły. Czasem. oderwany z drzewa, biały motyl unosił się w górę, jak strząśnięty kwiat.
Stefcia, upojona zapachem, odłamała parę gałązek wiśniowych, przypinając je do włosów, do paska, i tak ukwiecona, szła wąską uliczką wysadzoną krzewami porzeczek.
Uliczka wiodła do lasu za ogrodem, zwanego borkiem.
Stefcia odchylała zroszone gałęzie, okryte nikłym, jakby spłowiałym kwiatem; mnóstwo tych seledynowych liszek zwisało na ciemniejsze liście, tworząc malowniczą grę kolorów. Szary batyst pokrywała błyszcząca mgiełka rosy, pryskała na twarz i ręce dziewczyny, lecz ją to bawiło.
Biegła do małej bramki w sztachetach, otworzyła ją i brodząc w mokrej obfitej trawie, przeszła skrawek łąki, przedzielającej ogród owocowy od lasu. Wśród wysokich sosen i rozłożystych drzew liściastych zaczęła śpiewać.
Kolo nóg jej śmignęła wiewiórka i prędka wskoczyła na drzewo. Ćwierkały wróble, monotonnie stukał dzięciół.
W pobliskiej olszynce ślicznym sopranem wyśpiewywał słowik, a głębi lasu wołała tenorem kukułka, największa próżniaczka między ptakami. Świat leśny wrzał życiem, pełen szczebiotów, nawoływań, fruwań, pełen chrzęstu igieł sosnowych, szumu leszczyny, dźwięczał, huczał, brzmiał.
Zbudzone echa szły daleko rozgwarzone, wesołe. Uśmiechnięta dziewczyna pławiła się w słońcu, nurzając w kwiatach i zieleni.
Ale wkrótce jej promienistość znikła. Jakaś chmura zaćmiła młodą jej twarz, matując blask oczu w oprawie bujnych, ciemnych rzęs. Ładne gęste brwi zsunęła na czole i opuszczając na mokry mech suknie. rzekła a niechęcią:
— Mam się też czego cieszyć!
Przypomniała sobie, że minął miesiąc, jak jest nauczycielką w Słodkowcach.
Jak ten czas długo płynie!
Nigdy nie myślała o zajmowaniu posady, nie potrzebując, pracować na siebie. Ale stało się inaczej.
Materjalnie nic jej do nauczycielstwa nie zmuszało.
Była córką zamożnych obywateli z Królestwa, którzy oprócz niej mieli jeszcze dwoje młodszych dzieci. Ona kończyła dziewiętnaście lat. Chodząc po lesie, Stefcia wspominała okoliczności, jakie ją wygnały z domu.
Piękna postać Edmunda Prątnickiego uwypuklała się głównie i jej dziecinne uczucia dla tego człowieka.
Kiedy powrócił ze szkoły dublańskiej, porwał Stefcię siłą urody. Nie badając treści, zakochała się, pierwszy raz w życiu, gwałtownie, na ślepo, bez odrobiny prawdziwej miłości. Prątnicki odurzył jej głowę nieco romantyczną i egzaltowaną.
Stefcia, skończywszy pensję w Warszawie, uczęszczała na kursa zbiorowe. Wówczas miała sposobność poznać trochę młodzieży ze sfer uczących się.
Przeważnie byli to chłopcy szlachetni, o idealnych porywach. Stefcia nie wyobrażała sobie innych. Prątnicki wyzyskał jej łatwowierność, a podniecony urodą dziewczyny, chciał ją zdobyć i maskował się zręcznie. Potrafił nawet zjednywać sobie państwa Rudeckich. I trwała sielanka.
Ale ojciec Stefci, jakkolwiek wiedział, że młodzi wyznali sobie wzajemnie uczucia, jednakże na urzędowe oświadczyny nie pozwalał. Przeczuwał, że się tu spotkały dwie natury całkiem odmienne...
W piękne barwy Edmunda stary obywatel nie wierzył. Znał „papę Prątnickiego“, a ten w mętach społecznych miał pewne zastosowanie. W swej córce Rudecki widział tyle idealnego zapału, takie bogactwo uczuć, że z obawą wyczekiwał zakończenia tej sielanki. Nie wątpił, że to nastąpi i bał się o Stefcię...
Przeczucia go nie zawiodły.
„Papa Prątnicki“, sprzyjając zamiarowi syna, zaczął jednak z umiejętnością sędziego śledczego wywiadywać się o posag Stefci. Suma kilkunastu tysięcy oburzyła go.
Synowi wytłómaczył bezzasadność takiego związku i namawiał do zerwania. Dowodził mu, że ze swą urodą nazwiskiem powinien ożenić się z cyfrą stutysięczną.
Stefcia w owym czasie zaczynała już wątpić w oślepiający blask swego ideału. Robiła próby, szukając na nim plam. Jej inteligencja i wrażliwość popychały ją do tego. I nastąpił przewrót.
Okopcone szkło dał jej w rękę sam „papa Prątnicki“, rozpoczął bowiem oświadczyny jej ojcu od pytania, ile córka dostanie posagu.
Słowa te zniweczyły wszystko. Pan Rudnicki odmówił stanowczo, zadowolony, że dość wcześnie odkrył istotne zamiary Prątnickich.
Ale Stefcia, pragnąc upewnić się o szlachetności Edmunda, spojrzała śmiało w jego blask duchowy, czarujący ją pełnią uroku.
I ujrzała zaćmienie na świetlnej tarczy swych marzeń.
Ujrzała wielkie piętna cynizmu i próżności, a zamiast wzniosłych uczuć, spostrzegła brutalną naturę, dążącą jedynie do własnego użycia.
Edmund przedstawił się jak ów kwiat krwiożerczy, który urodą i silnym zapachem zwabia ku sobie łatwowierne owady, a gdy złudzone poddadzą się magnetycznej sile, wówczas zamyka nad nimi kielich i bezwstydnie odkrywa prawdziwą wartość wewnętrzną. Zabija owady trucizną swych namiętności, wchłania je, aby żywić się ich kosztem.
Ona była zaledwie na brzegu zdradnego kielicha. Uratowano ją wcześnie od zguby.
Stefcia, myśląc o tem, usiadła na pniu i objąwszy kolana, zwiesiła smutnie głowę.
Pierwszy zawód życia pozostawił w jej duszy wiele goryczy! Dawna, bezgraniczna wiara w ludzi osłabła, znikł zapał o głębokich porywów.
We własnem pojęciu dziewczyna nie czuła się już zdolną do uczuć gorętszych, zapominając, że ma lat dziewiętnaście i bujny temperament.
Delikatny szron pesymizmu osiadł nikłą warstwą na jej idealnych marzeniach, ale zwiększał się, nawet już w Stodkowcach.
Po zerwaniu z Edmundem Stefcia postanowiła wyjechać z domu. Palił ją wstyd i żal, chciała uciec jaknajdalej. Śniła o szerokich światach, dalekich przestrzeniach, rwało ją naprzód!...
Powodowana żywą naturą, tworzyła w myślach barwne obrazy, pełne fantazji. Bujała w lśniących wizjach, czując pewną ciasnotę w dotychczasowych warunkach. Po krótkiej walce, wyjechała z ojcem szukać posady nauczycielki. Wszelkie tłómaczenia rodziców nie odniosły skutku. W końcu ulegli, sądząc, że to krótkotrwały kaprys, spowodowany pierwszym zawodem życiowym, ale obawiali się o wybór odpowiedniego miejsca.
Szło dosyć trudno. Grymasiła Stefcia i pan Rudecki.
Stefcia wydawała się niektórym paniom za ładną, szczególnie, gdy same były pełne pretensji, lub gdy miały brzydsze córki. Po wielu niepowodzeniach posadę znaleziono. Baronowej Elzonowskiej uroda Stefci nie raziła, przeciwnie — ujęła ją.
Jednakże, baronowa spytała dziewczyny, czy nie będzie się nudziła w Słodkowcach. gdyż mieszka tam tylko ona z córką, stary ojciec i również, stary rezydent, dawny nauczyciel jej brata. Ale Stefcia pragnęła ciszy, nawet zgodziła sie na warunek nie powrócenia do domu na wakacje. Przerażały ją odległe Słodkowce, jednak coś ją tam ciągnęło.
Pan Rudecki, opowiedziawszy historję, poprzedzającą wyjazd córki, prosił panią Elzonowską o troskliwą opiekę nad Stefcią, na co otrzymał obietnicę, wypowiedzianą dość wyniośle z drobiną serdeczności.
Niepokoiło go arystokratyczne pochodzenie baronowej. Arystokracji nie chciał dla córki, wiedząc, że nauczycielka nawet w obywatelskich domach bywa rozmaicie traktowaną. Drżał na myśl, że w wielkopańskim pałacu mogą, jego Stefcie obrażać.
Ale wiedział przytem, że arystokracja rodowa jest wyjątkowo uprzejma i że prawdziwy wielki pan starożytnego rodu zawsze jest grzeczniejszy od wielkiego pana parwenjusza.
Nazwisko baronowej uspokajało pana Rudeckiego. Zauważył w niej, typ wielkiej damy. trochę sztywnej, lecz nie pozbawionej sympatyczniejszych stron.
Uczennice swą Stefcia poznała na miejscu.
Lucia miała rok szesnasty. Dość wątła, wydelikacona i ładna dziewczynka, o bardzo jasnych włosach i niebieskich oczach, różniła się od matki powierzchownie i usposobieniem. Ze Stefcią zgodziły się. Wkrótce nastąpiła koleżeńska przyjaźń.
Stefcia podniosła się z pnia i poszła w głąb lasu.
— Czy ja tu wytrwam do końca? Oj wątpię! — szepnęła.
Jej miłość do Prątnickiego, błyskotliwa i wątła, jak motyl żyjący krótko, zgasła. Niepokoiło ją teraz coś innego. Wszyscy byli dla niej dobrzy, szczególniej stary dziadek Luci pan Maciej Michorowski, typ magnata, ale miły typ. Okazywał on jej wiele serca, nazywając ją Stenia. Mówił, że mu takie spieszczenie jej imienia przypomina dobre czasy z młodości. Stefcia nie wiedziała, jaki to rodzaj wspomnień, ale czuła dla starca wdzięczność za sympatję i ojcowską dobroć. Nie lubiła jego wnuka, właściciela Słodkowic, młodego ordynata, Waldemara Michorowskiego. Mieszkał o dwie mile w ordynacji Głębowiczach a w Słodkowcach bywał często. Nie ominął nigdy sposobności, aby się z nią nie draźnić zuchwale. Ile razy on przyjeżdżał, Stefcia wpadała w najgorszy humor, złośliwe jego zaczepki zbywając milczeniem i gniewem.
— Ten mnie zmusi do opuszczenia Słodkowic — myślała z żalem.
Stefcia słysząc o nim same pochwał, zdziwiła się.
— Więc tylko dla mnie jest takim?... Przypomina Prątnickiego, ale po zdemaskowaniu.
Ten się nie krępuje, nie udaje idealnego; brutalność swej natury odsłania jawnie. A co lepsze: czy świat złudzeń, czy świat marzeń, czy świat rzeczywistości?... To wszystko jak kwiat o pięknej barwie i czarownej woni.
Barwa — to marzenie.
Woń to złudzenie.
Rzeczywistość — to prosta łodyga i szara ziemia, z jakiej wyrasta.
Młody Michorowski jest właśnie rzeczywistością, bez upiększeń.
Stefcia biegała w lesie, unosząc się własnemi myślami.
Każda sosna, polanka, nawet wiewiórka i kukułka przypominały jej Ruczajew i tęsknota do domu rosła... Pierwszy raz przerażona zapytała siebie, jak mogła zgodzić się na warunek, aby na wakacje nie powracać do rodziny.
W bagnistym zakątku leśnym znalazła mnóstwo niezapominajek, jaskrów, gorąco żółtych pełników łąkowych i ze łzami w oczach zaczęła je zrywać. Całowała niezapominajki, bo jej przypominały olszynkę ruczajewską.
Z pękiem zroszonych kwiatów zawróciła do ogrodu.
Słońce, wzniesione już wysoko, wsiąkało w szczelinki pomiędzy liśćmi, rzucając na puszystą trawę olbrzymi zloty niewód.
W tem na drodze środkowej w berku Stefcia ujrzała sunącego wolno jeźdźca.
Aż drgnęła z gniewu.
Był to Waldemar Michorowski.
Jechał na pysznym, czarnym jak lawa, wierzchowcu. Ładnie wyglądało na nim zamszowe siodło, żółty czaprak i uzdeczka.
Koń arabski szedł z fantazją, nogi stawiał klasycznie, z wdzięcznie przegiętą szyją, niespokojnie gryzł wędzidła.
Ordynat siedział jak przymurowany, opięty w elegancki strój do konnych wycieczek, w długich botfortach. Wyglądał zgrabnie i postawnie.
Jadąc stępa, młody pan, widocznie zamyślony, patrzał przed siebie. uderzając pejczem po końcach butów. Słońce nieciło iskierki na błyszczących ostrogach.
Stefcia cofnęła się za drzewa, lecz nagłym ruchem spłoszyła z gałązki kraskę. Ptak zatrzepotał skrzydłami, kwiląc głośno.
Michorowski spojrzał w tę stronę.
Stefci uderzyła krew do głowy.
— Zobaczył mnie!... Boże!... że też ja go zawsze spotkać muszę!
Przyklękła po rozsypane kwiaty, udając, że go nie widzi.
Ale on już podjechał blisko, zdjął czapkę i zawołał żartobliwie:
— Dzień dobry, pani! Co pani tu robi tak rano? Gdzie pani zdobyła tyle kwiatów? Pośród tych drzew jest pani jak rusałka.
— To też spotkałam wilkołaka — odparła z gniewem bez namysłu.
On podniósł brwi i złośliwie uśmiechnięty, odrzekł:
— Owszem, chcę być wilkołakiem przy pani, jako rusałce.
Stefcia poczerwieniała gwałtownie.
— Czy pan jedzie do Słodkowie? — zapytała chłodno.
— Tak. Mam zamiar panią tam odprowadzić.
— Ja sama trafię do domu.
— Bardzo wątpię! Przedewszystkiem nie udźwignie pani tego zielska. To waży cały pud. Muszę pani ulżyć.
Zeskoczył z konia i wytwornym ukłonem czekał na podanie ręki.
Stefcia zawahała się lecz podała mu ją wzburzona i prędko się cofnęła.
— Ależ nie objąłem palców pani... Nie! Stanowczo jestem zadżumiony! — zawołał składając ręce komicznym ruchem.
Miała go ochotę bić.
Michorowski patrzał na nią z ironicznym uśmiechem. Ona drżała z gniewu pod spojrzeniem jego szarych oczu.
Zebrawszy kwiaty, kiwnęła mu dumnie głową i rzekła odchodząc:
— Żegnam pana.
— Hm, pani jest energiczna, ale i ja muszę jechać do Słodkowic, inna droga nie istnieje.
Stefcia skręciła w las, wskazując na bielący pas drogi.
— Proszę, niech pan jedzie.
— A pani?
— Ja idę lasem.
— Nie mogę pani zostawić w tej puszczy. Pani jest dziś tak nerwową, że zabłądziłaby łatwo.
Postępował obok niej, prowadząc konia za uzdę.
Stefcia zacięła wargi. Szła prędko, milcząc.
On mówił wciąż głosem, przesiąkniętym złośliwością:
— Wie pani co? Niech pani siądzie na mego konia, a ja pójdę obok, jak paź. Albo jeszcze lepiej: siądźmy razem. Na rusałkę i wilkołaka tak stosowniej.
Stefcia nie odpowiedziała, przyśpieszając kroku...
— Pani odemnie ucieka, jak od straszydła leśnego. Przecie ze mnie wcale ładny chłopczyk, co? Nie uważa pani?
Żadnej odpowiedzi.
— Aha! milczenie jest znakiem potwierdzenia. Bardzo mię to cieszy! Oddała mi pani nareszcie sprawiedliwość.
Skłonił się głową żartobliwie i z umyślną uniżonością.
— Przedewszystkiem jest pan źle wychowany — wybuchnęła Stefcia.
— Doprawdy? Pierwszy raz słyszę! Zawsze uchodziłem za gentlemana.
— Pan gentleman?! — zawołała ze śmiechem.
Gniew zaświecił w jego oczach. Zmarszczył brwi i, szarpiąc konia, przeszył ją oczyma. Ale trwało to chwilkę. Odparł z ironją:
— W takim razie możemy sobie po koleżeńsku podać ręce, bo i pani nie uprzejma.
— Panie ordynacie, czy pan uwolni mnie dziś od swego towarzystwa?
— O tak, pani: w Słodkowcach.
— Boże! za co mnie karzesz! — szepnęła do siebie.
Ordynat wybuchnął śmiechem.
— Z czego się pan śmieje? Czy ze swej niedelikatności?
— O nie, pani! Ale pierwszy raz widzę młodą pannę, którą widocznie przerażam. Jak mi Bóg miły, tak to dla mnie nowy objaw.
— Pierwszy raz jest pan tak niegrzeczny dla młodej panny. Za wiele pan sobie pozwala.
— Eee! pozwalam sobie często więcej, ale w żadnej nie wzbudzałem tak panicznego strachu jak w pani.
— Ja się pana boję? Pyszny pan jest! Ja pana....
— Nie cierpię — dokończył.
— Tak!
— Dziękuję! Przynajmniej szczerze! Nikt na spowiedzi większej prawdy nie powiedział. Pani utopiłaby mnie w łyżce wody. Ktoby pomyślał, że w tak delikatnem stworzeniu tyle siedzi złości. Skandal! Pani mnie nie cierpi... Ha! cóż robić! Możemy się pomordować w tym lesie, wolę odjechać samotnie. Gdyby mi pani wydrapała oczy, co powiedziałby na to cały świat kobiecy? Zabrakłoby krepy żałobnej w sklepach, liczba samobójczyń wzrosłaby zastraszająco, a panią skazałyby moje wielbicielki na gilotynę.
Wskoczył na konia i, wznosząc do góry czapkę, zawołał:
— Do widzenia! Umykam!
Zawrócił do drogi, uderzył konia ostrogami i pocwałował, roznosząc głośny tętent po lesie.
Stefcia odetchnęła.
Nareszcie!... Pojechał... obrzydły cynik! Obraziłam go... Tem lepiej. nie będzie mi dokuczał.
Spiesznie podążyła w stronę pałacu.
Waldemar zrywał konia munsztukiem, smagał szpicrózgą i przez zaciśnięte wargi wyrzucił słowa ostre:
— Romantyczka... przybiera pozy królewny. Poczekaj! zdejmę ja twoją koronę!... Wolę djablicę, niż mniszki, ale, nie mogę cierpieć, gdy djablica pozuje na westalkę.
Wzruszył ramionami.
— Ona podobna do księżniczki, a ja do szatana. W tym wypadku jestem szatanem... No... zobaczymy!
I spiął konia ostrogami.
_______________II.
W ogrodowej altanie przy stoliku siedziała Lucia Elzonowska ze swą nauczycielką i słuchała z zajęciem wykładu literatury. Stefcia opowiadała barwnie najświetniejsze czasy piśmiennictwa w Polsce, przytaczając najciekawsze ustępy z dzieł sławnych poetów. Wymową i zapałem umiała porwać uczennicę.
— Czy ty, Luciu, nigdy nie uczyłaś się literatury ojczystej? — pytała Stefcia, widząc zaciekawienie dziewczynki.
— Owszem, coś tam, ale bardzo mało — odparła Lucia. Poprzedniczka pani, panna Klara, dowodziła, że w naszej sferze trzeba umieć dużo języków obcych i obcą literaturę, o polskiej zaś mówiła, że mi się ta nic nie przyda.
— Czy panna Klara jest Polką?
— Tak, ale to wielka arystokratka, przesiąknięta naszemi poglądami.
— Jakież są wasze poglądy?
— Nie wiem, czy potrafię wytłumaczyć, ale sądzę, że chyba polegają na.... Nie, nie umiem tego powiedzieć.
— Ja ci pomogę. Polegają na tem, aby mieć cześć dla wszystkiego, co francuskie, niemieckie, słowem obce, byle nie dla tego, co nasze polskie. Nieprawdaż?
— Skąd pani o tem tak dobrze wie?
— Domyślam się. Czy twoja mama tak samo się zapatruje?
— Naturalnie! Mama nie czyta nic po polsku, ze mną rozmawia tylko po francusku i wierzy jedynie w zagranicę.
— A dziadzio? — spytała Stefcia.
— O dziadzio przeciwnie! Zawsze o to sprzeczki z mamą. Dziadzio mówi, że to wstyd zapominać o swej narodowości — że każdy powinien najwięcej cenić i kochać to, co własne. Ale mamy te argumenty nie przekonują.
— Twój dziadzio bardzo zacny człowiek.
— Pani kocha dziadzia?
— Szanuję go, ufam w jego rozum.
— I dziadzio panią lubi, ja to widzę. Ale i Waldy jest tych samych poglądów. Dlaczego pani go nie znosi?
— Moja Luciu, cóż mnie pan Waldemar obchodzi?
Lucia odrzekła ze śmiechem:
— Wie pani, że między mamą a Waldym wieczne kłótnie. Teraz jeszcze pani przybyła. Biedny Waldy!
— Kończmy lekcje — przerwała Stefcia. — Masz jeszcze napisać wypracowanie.
Lucia zarzuciła jej ręce na szyję i rzekła pieszczotliwie:
— To jutro, moja droga pani. Dziś nic nie napiszę, czuję to. Tak mnie pani zachwyciła literaturą, że o niczem więcej nie mogę myśleć. Musi mi pani dać do czytania coś naszego, a wszystkich Niemców i Francuzów schowam na dno szafy, niech ich tam mole jedzą.
— Nie można wpadać z jednej ostateczności w drugą, moja Luciu. I obcych poznać powinnaś lepiej.
— Ale naszych więcej, prawda? Dziś powiem o tem dziadziowi i Waldemu, będą radzi. Waldy zawsze nazywał mnie papużką... Często, przyjeżdżając, pytał: „Cóż tam papużkę nauczyli nowego?“ Mama zaraz w dąsy, a panna Klara z milutkim uśmiechem mówiła: „Vous plaisantez, monsieur le comte“. Bo ona go nazywała hrabią. Ale Waldy odpowiadał niby grzecznie, lecz z gniewem: „Nie jestem żadnym comtem. Raczy pani zapamiętać“.
— A cóż na to panna Klara?
— Obrażała się. Do mnie mówiła: „ Votre cousin est detestable. it n’est pas sage“ i przez parę dni nie wychodziła do niego. Ale potem było znowu: „monsieur le comte“, a Waldy ją, przestrzegł. Tak trwało ciągle.
— Widocznie pan Michorowski uważa za ulubiony sport dokuczanie nauczycielkom — rzekła Stefcia z przekąsem.
— Ależ co znowu! Waldy nienawidził panny Klary, a ona się w nim kochała, ja wiem. Panna Klara to już zupełnie stara panna, ale w pretensjach. Jak tylko Waldy przyjechał, fryzowała włosy i pudrowała się, aż na suknię puder opadał. Waldy ją ogromnie wyśmiewał. Razu jednego na obiad przyszła upudrowana niemożliwie i opowiadała, że zwiedzałyśmy młyn turbinowy. Waldy, wówczas czegoś zły, rzekł bez wahania:,„Znać po pani“. — Dlaczego? — spytała. — „Bo pani cała w mące“. Wtedy gniewała się na niego przez tydzień.
Stefcia wzruszyła ramionami, pomagając Luci składać książki i kajety, i myślała o smutnej doli nauczycielki, która w dodatku jest starą panną. O pannie Klarze słyszała już wiele rzeczy: kpili sobie z niej wszyscy, ile chcieli. Kiedyś może i ją, będą wyśmiewali, choć nie jest starą panną.
A Lucia powolnym głosem mówiła dalej, kręcąc jasną głową:
— Chciałabym się kiedy zakochać, wie pani? To musi być przyjemne. Ale w kim? W Słodkowcach niema kandydata. Chyba pan Ksawery. Ha! ha! On ma za dużą łysinę i mówi do mnie: „moje dziecko“. Bardzo tego nie lubię. Jest tu w Ożarowie hrabia Trestka, ale w nim się nie zakocham, bo ma taką gapiowatą minę. Zresztą on stara się o pannę Ritę. Ot! szalałabym na pewno za Waldym, ale on jest moim wujecznym bratem. On bardzo przystojny i elegancki, ale za poważny, czasem się tylko rozdokazuje.
— Moja Luciu, nie myśl o takich rzeczach — wtrąciła Stefcia. — Jesteś za młoda. Przyjdzie czas i na to. Im później, tem lepiej.
— Pani tak mówi, bo sama z tego powodu miała dużo smutków.
— Skąd wiesz?
— Wiem od mamy.
Stefcia poruszyła głową.
— Mama czasem wszystko mi mówi, ale czasem nic. Zresztą cóż w tem złego? Przecież nie zawsze bywa taki koniec rozpaczliwy, zwykle doznaje się dużo szczęścia.
— Ty już o tem wiesz? — spytała Stefcia ubawiona.
— Ja, czytając dużo powieści francuskich., wiem, co znaczy miłość, lecz na sobie jej nie doświadczyłam. Kiedyś zapytałam Waldemara. co się wówczas czuje — bo on może być doświadczony.
— I cóż ci odpowiedział?
Lucia machnęła ręką.
— Ech, Waldy zawsze żartuje. Powiedział mi tak: „Kochać się to jest zupełnie to samo, co odrabiać lekcję arytmetyki“ — bo wie, że najgorzej nie lubię rachunków. Pani mogłaby mi coś powiedzieć, ale pani nie powie. Będę czekała na podobne wiadomości z własnej praktyki.
— Tylko nie zaprzątaj głowy oczekiwaniem. Powtarzam: to za wcześnie.
Lucia zrobiła ruch, jakby sobie coś przypominając, i z wesołą mimiką, szepnęła:
— Już wiem! Otóż i zakocham się nawet prędko, może za tydzień lub za dwa. Ma tu przyjechać praktykant, mówił Waldy. On ma takich kilku w Głebowiczach, z dobrych rodzin. I ten, co tu przyjedzie, jest podobno z dobrej rodziny, taki, co mu nic nie płacą i on nic nie płaci. Będzie mieszkał w pawilonie, ale jadał z nami. Chciał się tu dostać hrabia S., lecz podobno okropny laluś, więc Waldy odmówił.
— A ten może nie zadowoli twego gustu? — rzekła Stefcia, myśląc o czem innem.
— No, zapewne! Ale jeśli ładny, to się zakocham.
W tej chwili wszedł do altany młody pokojowiec i rzekł służbowo:
— Jaśnie pani prosi do stołu.
Poczem, nie czekając rozkazu, zabrał książki i niósł do pałacu z wielką czcią.
W sali jadalnej, stylowej, z sufitem w płyty mahoniowe, wszyscy już byli zebrani. Pani Elzonowska, siedząc w krześle, czekała na córkę.
W ręce gniotła serwetkę, miała wygląd zirytowany. Poruszała ustami z grymasem i podnosiła jedną brew prędko, co u niej oznaczało niezadowolenie. Obok niej siedział pan Maciej Michorowski, starzec ośmdziesięcioletni. Szczupły i trochę pochylony, robił sympatyczne wrażenie rozumnym wyrazem twarzy bladej, ozdobionej siwym wąsem i dwojgiem miłych szarych oczu. Rysami twarzy przypominał cesarza Franciszka Józefa i dziwną ufność wzbudzał w każdym. Pociągającym uśmiechem ujmował wszystkich, jakby mówiąc: „Szanujcie mnie i kochajcie“.
Teraz słuchał wnuka, rozważając każde jego słowo. Staruszek widział w nim swe odrodzenie, młodość.
Waldemar oparty o wysoką poręcz krzesła, rozdraźniony, ze zmarszczonemi brwiami, dowodził czegoś, na coś się nie zgadzał, co oburzało panią Elzonowską.
Czwartą osobą przy stole był pan Ksawery, emeryt, stary i łysy, wielki smakosz. Ten widząc, że ordynat nie siada, stał również, z miną nieszczęśliwą. Nie zajmowała go rozmowa Waldemara z ciotką: on pożerał oczyma wazę, stojącą na bocznym stole, z której ulatywała woń zupy á la reine. Zerkał strapiony na baronową i na wyfrakowanego lokaja. Lecz i ten oczekiwał hasła rozlewania zupy. Nareszcie Stefcia i Lucia weszły. Pani Idalja spojrzała bystro na Waldemara, dając mu do zrozumienia, że czas zakończyć rozmowę. Ale ordynat sam umilkł. Prędko poszedł do panien i, ucałowawszy Lucię, skłonił się Stefci z wyszukaną elegancją. Ironiczny uśmiech, od razu osiadł mu na ustach.
— Po takiej poezji, jak las i kwiaty, spotkamy się przy prozaicznym obiedzie. Czy to pani nie razi? — spytał.
Stefcia poczerwieniała. Jego słowa zniweczyły jej humor w jednej chwili.
— Nie myślałam o tem — odparła chłodno.
— Szkoda! A ja wątpiłem, czy panią zobaczę. W tej puszzy mógłby panią porwać jaki szczęśliwy wilkołak, połknąć żywcem lub unieść do swych komyszy. Bardzo rad jestem, że pani ocalała.
— Czy i ty, Waldy, byłeś rano w borku z panną Stefanją? — spytała Lucia.
Pani Elzonowska popatrzyła na Stefcię zmrużonemi oczyma, jak szpareczkami, i z odpowiednim grymasem ust spuściła je znowu na talerz.
Waldemar zauważył przykrość na twarzy Stefci, spojrzał bystro na Lucię i odpowiedział swobodnie:
— Jadąc przez las, widziałem pannę Stefanję spacerującą.
Stefcia odczuła wdzięczność dla niego.
Służący obniósł zupę. Zaczęto ją spożywać w milczeniu. Takie ciche obiady zdarzały się tu rzadko, ale bywały ciężkie, jak gradiowa chmura.
Stefcia poznała, że chmura dziś wisi nad stołem.
Pani Idalja, siedząc bez słowa. wyglądała, jak gdyby połknęła kij. Sztywna jej postać, chłód bijący z twarzy oziębiał i pana Macieja. Staruszek chciał rozweselić wszystkich, rzucał od czasu do czasu jakieś zdanie, ale rozmowa nie kleiła się. Zły humor pani domu działał przygnębiająco. Nawet pan Ksawery, chociaż nie tracił apetytu, spoglądał na baronową z obawą.
Tylko ordynat zachował swobodę, lecz także milczał. Wypił dwa kieliszki starki. Po zupie lokaj ciągle dolewał maderę, zdziwiony, że młody pan ma tak wyjątkowe pragnienie. Po polędwicy Waldemar pił na humor burgunda, lecz zdziwienie służącego wzrosło, gdy podano szparagi. Zwykle ordynat nie lubił tej potrawy, ale dziś drugi raz kazał sobie podawać.
Pani Elzonowska spojrzała na niego z miną istoty wyższej, któraby nie potrafiła dobierać jednej potrawy. Uważała to za nieestetyczne, w ich sferze niesłychane. Jej zły humor znalazł ujście, nie wytrzymała. Bez podniesienia oczu rzekła po francusku, głosem trochę syczącym, ciągnąc wyrazy:
— Nie rozumiem, jak można dwa razy brać z półmiska. Bierze się tylko raz odpowiednią ilość dla zaspokojenia apetytu.
Pan Maciej patrzał na córkę z wymówką w oczach. Nie rozumiał rozdraźnienia. posuniętego aż do niegrzeczności. Ale Waldemar nie zawstydził się. przeciwnie, rozweseliło go to. Zerknął na ciotkę złośliwie, na Stefcię figlarnie uśmiechnął się i zawołał do lokaja:
— Jacenty! podaj mi szparagi.
Pani Idalja zacięła usta. Pan Maciej teraz na wnuka spojrzał z wymówką.
Stefcia i Lucia wstrzymały uśmiech, tylko lekkie drganie kącików ust Stefci wskazywało, że ją ta scena ubawiła.
Jednakże Waldemar to zauważył. Zaczął dowcipkować z panem Ksawerym, wreszcie rzekł:
— Zapraszam pana do Głębowicz na całe lato, dobrze? Będzie pan miał wszystko, czego dusza zapragnie. Codzień zupa á la reine, szparagi, bo ja pasjami polubiłem szparagi — codzień gra w szachy, dzienniki ilustrowane. Nawet na pańską intencję urządzę iluminację, którą pan tak lubi. Cóż, zgoda?
Pan Ksawery wyjął z przepaścistej kieszeni surduta ogromną chustkę, dokładnie wytarł sobie łysinę i dopiero wówczas odpowiedział:
— Co panu po mnie, panie ordynacie? Dobędę już w Słodkowcach.
— W Słodkowcach będzie kto inny... młodszy. Pan nie potrafisz bawić dam! To widzi pan, wyłączna zdolność. My obaj, apostołowie celibatu, trzymajmy się razem w Głębowiczach. Tu moja pani ciotka życzy sobie kogoś zabawniejszego.
Pani Idalja wzruszyła ramionami.
— Zechciej łaskawie nie narzucać mi własnych kaprysów — rzekła kwaśno.
Waldemar poważnie pochylił głowę.
— Zawsze jestem na twoje usługi. kochana ciociu.
Poczem rzekł do Stefci:
— Pani wyrocznią, pani głosuje, czy pan Ksawery ma zostać w Słodkowcach, czy go mam zabrać do Głębowicz?
— Moje zdanie zbyteczne — odparła Stefcia podraźniona.
Waldemar utkwił w niej szare, przenikliwe oczy z wyrazem trochę szatańskim. Potrząsnął głową i zawołał z udanym żalem:
— Desperacja! Nie mam weny do pani. Co krok to rekuza! Pani jest dla mnie okrutną. Lucia, czemu nie nawrócisz panny Stefanji na moją stronę? Powinnaś tego dokazać.
Dziewczynka spojrzała na matkę i spuściła oczy. Widocznie chciała coś powiedzieć, lecz surowa twarz matki onieśmieliła ją.
W tem przemówił pan Maciej, chcąc nadać inny kierunek rozmowie:
— Czy będziesz nocował. Waldy?
— Broń Boże! A to po co? Wydam ostatnie polecenia Kleczowi i jadę.
Spojrzał na Stefcię i dodał:
— Chyba panna Stefanja zechce, abym został jako partner do tenisa. W takim razie zapominam dziś o Głębowiczach i...
— Waldy, proszę cię, nie żartuj — przerwał pan Maciej. bardzo niezadowolony.
— Ależ ja wcale n.e żartuję! Panna Stefanja może mnie skłonić do zostania. Więc... słucham wyroku?
I pochylony patrzał na Stefcię zuchwałym wzrokiem.
— Słucham wyroku! — powtórzył.
Stefcię oblała gorąca krew oburzenia.
Z jaką przyjemnością cisnęłaby w twarz tego magnata serwetką lub talerzem.
Podniosła na niego oczy pełne gniewu i odrzekła:
— Mówiłam panu, że nie grywam w tenisa, i jeszcze raz to powtarzam.
Waldemar mówił dalej:
— Ach! więc zostanę nauczycielem pani. Ręczę za świetne rezultaty.
— Zbytek łaski — rzuciła gniewnie.
— Pani jest niesłychanie do twarzy w koralach. Wyglądają apetycznie, jak dojrzale wiśnie. Gdybym był wróblem, nie odpędziłaby mnie pani od siebie, objadłbym wszystkie. Tymczasem tylko ślinkę łykam.
Stefcia zbladła, zagryzła usta i, obrzuciwszy Waldemara chłodnym wzrokiem, spuściła oczy.
Obiad skończył się. Baronowa wstała, nie spojrzawszy na nikogo, i prędko wyszła z sali.
W Słodkowcach przy powstaniu od stołu nie dziękowali sobie. Taki panował zwyczaj. Stefcię on raził i stale oddawała wszystkim ogólny ukłon.
Pani Idalja z zasady na ukłon taki nie odpowiadała, a pan Maciej zawsze nawet podawał Stefci rękę, co ją krępowało ze względu na panią Idalję. Ordynat dla dokuczenia ciotce i dla własnej przyjemności również podawał Stefci rękę, wiedząc, że ją tem rozgniewa. Ale dziś Stefcia, chcąc uniknąć podziękowania, powstała prędzej od baronowej i, skłoniwszy się ładnie głową panu Maciejowi, podążyła w stronę drzwi.
Waldemar zręcznie zastąpił jej drogę i, wyciągając dłoń, przemówił:
— Dziękuję pani za miłe vis-á-vis.
Stefcia cofnęła się, i nie podając mu ręki, przeszła, nawet na niego nie patrząc.
Młody magnat patrzał na Stefcię zdumiony. Kiedy znikła za drzwiami, szarpnął ładne złotawoblond wąsy i, nic nie mówiąc, poszedł do swego gabinetu.
Usiadł na fotelu przed biurkiem, wyjął z kieszeni kosztowną cygarniczkę, wydobył cygaro i zaczął zapalać z nadzwyczajną uwagą i namaszczeniem. Pełne, barwne, zmysłowe usta, wydymał lekko, pykając z cygara błękitnym dymkiem.
Z brwią namarszczoną siedział, z widocznem skupieniem w szarych oczach. Po chwili poruszył się, wsunął ręce w kieszenie, założył nogę na nogę i, rozparty wygodnie w fotelu, rzekł głośno, nie wyjmując z ust cygara:
— Poprostu dała mi w pysk.
Ubawiony własnemi słowami, szepnął znowu:
— Zuch dziewczyna! Ale temperament ma piekielny!...
__________IV.
Życie Stefci płynęło w Słodkowcach spokojnie. Lekcje, rozmowy z Lucią, muzyka, spacer i czytanie wypełniało każdy dzień.
Panią Idalję Stefcia widywała najczęściej przy, stole, w innych godzinach dnia można ją było spotkać w gabinecie. Rozłożona wygodnie na szeslongu, lub na bujającym fotelu, czytała, ciągle czytała. Na stolikach, konsolach, krzesłach walało się pełno dzieł Jakóba Rousseau’a, Zoll, Dumasa, Bourgeta, nawet Voltaira obok Rochefoucauld’a i Chateaubrianda. Najwięcej książek francuskich — czasem błysnął Dickens, Walter Scott lub zamajaczył Shakespeare. Niemieckie tomy spotykały się rzadko, z polskich ani jednego. Pani Elzonowska wystarczała sobie najzupełniej. Córkę oddała pod opiekę Stefci, rzadko udzielając jej posłuchania. Ojca pana Idalja odwiedzała jedynie w chwilach dobrego humoru, grywając z nim w szachy. W takich razach znosiła nawet obecność pana Ksawerego, codziennego partnera.
Bywały dnie, że pod wpływem wrażeń, zaczerpniętych z literatury, stawała się przesadnie czułą dla córki, ojca, nawet dla Stefci. Z miłym uśmieszkiem wypytywała jej, czy jej czego nie brak i po takim występie była przekonaną o swej anielskości. Wyjeżdżała często do Szal, do siostry męża, hrabiny Ćwileckiej, lub do Obronnego, gdzie mieszkała księżna Podhorecka, babka Waldemara po kądzieli.
Więcej sąsiedztw Słodkowce nie posiadały, gdzieby pani Idalja mogła bywać bez uchybienia sobie w jej przekonaniu. Kilka domów obywatelskich odwiedzało Słodkowce, uważając to za obowiązek towarzyski, a głównie dla dogodzenia własnej ambicji. Pan Maciej przyjmował ich uprzejmie, pani Idalja grzecznie, ale rewizytował ich tylko Waldemar, Pana Macieja tłómaczył wiek, panią Idalję własny pewnik „pas pour moi“, co wszyscy rozumieli, wmawiając w siebie, że pani Idalja często cierpi na nerwy.
Jadąc do Szal lub Obronnego, wstępowała czasami do sąsiadów będących poza obrębem jej dążeń. Ale nie zapomniała nigdy nadmienić, że tylko wstąpiła, co w jej słowniku brzmiało „par politesse“. Pani Idalja miała swe zasady wyłączne.
W Słodkowcach goście zdarzali się często, z nieuprzywilejowanych jedni dążyli tam w celu odwiedzenia pana Macieja, innych wiodła próżność, a jeszcze innych nadzieja zastania ordynata. Ten młody magnat i miljoner miał na siebie zwrócone oczy całej okolicy. Przedstawiał partję jedną z najpierwszych w kraju, dla wielu niedoścignioną. To tłómaczyło u niektórych żywą sympatję pana Macieja, oraz łatwe składanie na nerwy i migrenę niechęci pani Idalji do życia towarzyskiego.
Stefcia, pomimo pracy, tęskniła za domem. Listy jej nie wystarczały, ogarniał ją smutek.
Obie z Lucią często widywały pana Macieja, odwiedzając go w jego gabinecie. Stary ten człowiek dziwnie ją rozrzewniał. Miał nadzwyczaj miły uśmiech. Rozmawiając z nim doznawała złudzenia, że to nie arystokrata z tej samej sfery, co pani Idalja. Nawet urządzenie jego mieszkania różniło się od urządzenia pałacu.
Wszystko tu było staroświeckie, ale wesołe i bez sztywności, panującej w wytwornych salonach, przesiąkniętych etykietą.
Pan Maciej często siadywał w ogrodowej altanie, słuchając Stefci. Lubił jej muzykę. O szarej godzinie grywała mu Chopina i ulubione arje z oper. Stefcia dogadzała staruszkowi, z każdym dniem przywiązując się do niego więcej. Ale pan Maciej wpadał w melancholię, gdy Waldemar długo nie przyjeżdżał. Tęsknił do wnuka, bo jego wesołość, młodzieńcza postać pełna życia ożywiała starca. Cieszył go widok jedynego potomka ich rodu z linji głębowickiej.
Po tygodniu nieobecności swego ulubieńca pan Maciej zaczął już wpadać w smutny nastrój. Nie bawiły go szachy, ani czytanie, nawet muzyka Stefci. Słuchał z roztargnieniem nocturnu Chopina, kręcąc się niespokojnie w fotelu, posyłał Lucię do okna, czy nie jedzie Waldemar. Na przeczącą odpowiedź mruczał:
— Co to jest? Co to znaczy?....
Gdy Stefcia skończyła grać, podziękował jej i poszedł do siebie.
— Dziadzio dziś smutny — rzekła Lucia — a czy pani wie dlaczego? Bo Waldy marudzi z przyjazdem. Dziadzio go okropnie kocha.
— Niechby już przyjechał — odrzekła Stefcia.
Lucia poszła do matki, Stefcia do swego pokoju. Stanęła w otwartem oknie i z rozkoszą pochłaniała oczyma grę promieni słonecznych, dzierżgających w złote nitki rozpyloną wodę fontanny. Z cichym szumem spadała fala do kamiennego basenu, jak różowozlota chmurka, strzepując drobne kropelki na rosnące obok kwiaty. A one zdawały się podnosić spragnione główki, barwne, pachnące. Słońce przesuwało czerwony krąg ku zachodowi, pysznie rozwinięte drzewa i wspaniałe dywany aksamitnych roślin.
Była w powietrzu promienność, lenistwo nadchodzącego wieczoru, rozmarzająca ociężałość. Spokój wiał z natury w powodzi gorącego światła, bez podmuchu wiatru. Nagle w ciszę, mąconą jedynie chórami ptaków i szeptem fontanny wpadł inny głos.
Najpierw rozległ się turkot kół, tupot wielu koni, wreszcie zagrzmiały wesołe głosy ludzkie i z za gęstwiny krzewów wjechało na żwirowany podjazd pałacu kilka pojazdów. Pierwsze powozy zaprzężone w czwórki były poważniejsze, wolant i brek wypełniony po brzegi wyglądały weselej. Rozmowy i śmiechy dochodziły głównie z breku. Tam jasne kapelusze i suknie pań zaćmiewały sobą ciemne sylwetki panów.
Stefcia, cofnięta w głąb pokoju, patrzała ciekawie.
Powozy stanęły przed gankiem, brek i wolanty zatrzymały się w szeregu i naprzeciw jej okna towarzystwo zaczęło wysiadać. W tem spojrzeli w stronę wjazdu. Panie, wymachując parasolkami, wołały:
— Spóźniony! Spóźniony! pobiliśmy pana.
Po bielejącej wśród trawników drodze pędziła wyciągniętym kłusem czwórka w lejc karych lśniących koni, kierowana przez ordynata. Siedział na koźle małego, jak cacko, wolancika i, unosząc w górę kapelusz, wymachiwał nim na powitanie. Na siedzeniu przyczepiony jechał stangret w czarnej liberji z czerwonem.
Waldemar obok breku zatrzymał konie prawie na miejscu a łagodnie.
— Prześcignęliście mnie państwo, — wołał, rzucając lejce stangretowi. — Ale proszę pamiętać, że jadę cztery mile. To coś znaczy. Przytem Brunon lazł jak żółw, musiałem go zsadzić z kozła i wówczas zacząłem was dopędzać. To mi musicie przyznać.
— Konie pańskie ogrzewały nam plecy oddechem — zawołała młoda przystojna panna o minie zuchwałej i wesołych oczach. — Próbowałam je gładzić, ale zbrudziłam tylko rękawiczkę. O, niech pan patrzy!
I wyciągnęła do Waldemara rękę, opiętą w jasną dunkę.
— Przepraszam, to nie brud, tylko pot koński. Moje konie są zawsze przeczyste — odrzekł Waldemar.
— Pan się kocha w swych koniach, prawda?
— Tak, to jedyna moja miłość.
— Bez wzajemności — dodała młoda panna z wdzięcznym uśmieszkiem.
— Voyons, monsieur, vous avez de la chance! — zawołała jedna z pań.
Waldemar ukłonił się żartobliwie.
— Jestem rozczulony, szanowne panie. Nie rozumiem tylko, po co tu stoimy. Rada starszych dawno w objęciach ciotki. Chodźmy również.
Towarzystwo znikło w ogromnych drzwiach głównej sieni. Waldemar szedł ostatni, trochę się ociągając. Kiedy mijał okno Stefci, zwolnił kroku i z poza lip rzucił prędkie, ciekawe spojrzenie.
Stefcia, myśląc, że wszyscy przeszli, wyjrzała również i spotkali się oko w oko.
Dostrzegła jego zaciekawienie. Na jej widok spoważniał, zdjął kapelusz i poszedł dalej.
Stefcia postanowiła nie wchodzić. Nikt jej nie zna, a przynajmniej uniknie żartów Waldemara, może i docinków pani Idalji, bo to był dzień jej złego humoru.
Uszczęśliwiona własnym pomysłem Stefcia zaczęła nucić. Z góry dochodził przytłumiony gwar głosów męskich i kobiecych. Czasem dźwięknął fortepjan krótko, urywanie, jakby ktoś przechodząc uderzył parę akordów. Niekiedy zabrzmiał głos dominujący, a potem głośny wybuch śmiechu. Widocznie bawiono się tam doskonale.
Po godzinie do pokoju Stefci wpadła Lucia zdyszana, zarumieniona i zaczęła mówić z niebywałem ożywieniem:
— Czy wie pani? Szesnaście osób przyjechało, licząc z Waldym. Jest i ciocia Ćwilecka z córką Michalą, bo Pauli niema w domu i księżna Podborecka, babka Waldemara, i młodzi księstwo Podhoreccy i Żyżemscy i hrabia Trestka i dużo, dużo gości.
— Skądże tak nagły zjazd?
— A tak sobie, taki traf. Wszyscy do nas jechali osobno i na drodze dopiero połączyli się. Najwięcej osób z Obronnego: jeden powóz i brek. Waldy jechał także do nas i jego spotkali. On nawet chciał prześcignąć brek ale przegrał. Teraz się z niego panna Rita wyśmiewa.
— Któż to ta panna Rita?
— Szeliżanka. To jakaś kuzynka czy przy łatana siostrzenica księżnej Podhoreckiej, ale że sierota, więc stale mieszka w Obronnem. Ona tu bardzo często przyjeżdża, tylko teraz długo bawiła w Wiedniu i dlatego jej pani nie zna. Bardzo miła i wesoła.
Stefcia pomyślała, że to ta sama szykowna panna, która pokazywała Waldemarowi zbrudzoną rękawiczkę.
— To przystojna panna. Prawda?
— Tak, ładna. Waldy tego nie uznaje, ale mu trudno dogodzić. Pani ją dziś sama pozna.
— Ja nie wyjdę wcale.
Lucia otworzyła szeroko oczy.
— Czemu? Jakto! Pani nie wyjdzie? Ja już chwaliłam się panią przed wszystkimi....
— Ach moja Luciu!
— A bo ja panią bardzo kocham.
Stefcia ucałowała dziewczynkę.
— Bardzo mnie to cieszy. Dziś już sama bądź z gośćmi. Mnie masz na codzień.
— E! co pani mówi! Ani dziadzio, ani Waldy nie zgodzą się nigdy na to, żeby pani sama została.
Stefcia wybuchnęła śmiechem. Zapewnienie Luci, że Waldemar chciałby ją widzieć, ubawiło ją. Szczególnie on! A zresztą może: gdyby nie wyszła, nie miałby na kim ostrzyć dowcipu. Ta myśl rozweseliła ją. Jak rozdokazywane dziecko, porwała Lucię wpół i zaczęła walcować po pokoju, śpiewając.
Lucia tańczyła zapamiętale. Obie prawie jednego wzrostu, fruwały, kręcąc się, w wirze walca i śpiewając jedna przez drugą. Latał za niemi jasny warkocz Luci i trzepotała batystowa suknia Stefci. Na twarzy jej wykwitały rumieńce, fiołkowe oczy z pod ciemno złotawych obsłon błyskały ognikami, rozchylone różowe usta chwytały szybko powietrze, skutkiem czego śpiewany głośno walc wychodził urywanie. To jednak nie przeszkadzało tancerkom
Rozbawione, nie słyszały dwukrotnego pukania do drzwi, nie spostrzegły, że je ktoś otwiera. Dopiero po chwili w zawrocie tańca Stefcia osłupiała z przerażenia.
We drzwiach stał Waldemar. Z uśmiechem patrzał na tańczące panienki i na zmieniony wyraz twarzy Stefci. Patrzał na jej rumieńce, na błyszczące oczy, na rozrzucone w tańcu włosy i dziwiła go ta przemiana.
Nie widywał jej dotychczas tak wesołej. Umyślnie stał cicho, chcąc, by go sama spostrzegła. Wyobrażał sobie jej przestrach i bawiło go oczekiwanie Jak też będzie wyglądała?
Nie czekał długo. Stefcia na jego widok oniemiała. Ognista łuna zapaliła jej twarz, w oczach zalśnił gniew, każdy nerw zadygotał w niej z irytacji.
Waldemar z przyjemnością napawał się grą jej rysów i błyskawicami w oczach. Patrzał na nią z zachwytem.
Lucia przerwała niemą scenę, wybuchając śmiechem. Podbiegła do Waldemara i ciągnąc go za rękaw na środek pokoju, zawołała:
— Złapałeś nas, Waldy, na gorącym uczynku. Myśmy sobie tak pysznie tańczyły, jakby nam orkiestra przygrywała. Ale żebyś ty wiedział jak panna Stefanja tańczy! Jak baletnica.
Waldemar ukłonił się Stefci wytwornie i rzekł, przerywając mowę Luci:
— Pozwoli pani wyjaśnić powód mego wtargnięcia do jej sanctuarium. Dotąd nie miałem przyjemności widzieć pani u siebie. Może trafiłem nie w porę, lecz jestem uszczęśliwiony: ujrzałem panią swobodną. W mej obecności jest pani zawsze nastrojoną na tony możliwie syczące... przed chwilą widziałem harmonję... i cieszę się bardzo. Pani mnie nie powita po całotygodniowem niewidzeniu? — spytał z odcieniem niecierpliwości, patrząc na nią tyranicznie.
Stefcia podała mu rękę.
— Pan zapewne szukał Luci.
— O nie, jestem tu wyłącznie dla pani, a nawet po panią, ponieważ ciotka moja prosi panią na herbatę.
— A co! czy nie mówiłam, że pani nie pozwolą zostać samej?... Zaraz mówiłam!
Zwróciła się do Waldemara.
— Wiesz, Waldy? Panna Stefanja zapowiedziała, że nie wyjdzie do gości, że zostanie tu sama u siebie.
— Czy pani miała naprawdę taki barbarzyński zamiar względem nas?
Stefcia odparła prawie wesoło:
— Ma pan dziwny sposób pytania. Istotnie chciałam pozostać u siebie.
— Protestuję! w imieniu całego towarzystwa, które pragnie panią poznać.
Stefcia znowu zesztywniała. Już chciała stanowczo odmówić, lecz on dostrzegł cień na jej wyrazistej twarzy i, uprzedzając odpowiedź, dodał prędko:
— Proszę panią na herbatkę w imieniu ciotki i dziadka. Jeżeli zaś moja babka i pani hra...bi...na Ćwilecka chcą panią poznać, proszę to zawdzięczać swej uczennicy.
— A tak, ja o pani dużo mówiłam cioci księżnej potwierdziła Lucia.
— Więc służę paniom.
— Nie, Waldy. Jeśli chcesz iść razem z nami, ta poczekaj w saloniku. Musimy sobie poprawić włosy. Wyglądamy jak strachy.
— Ty — tak, ale pannie Stefanji bardzo z tem do twarzy.
— Ach niegodziwcze! — zawołała Lucia, wyciągając go za drzwi, tak samo za rękaw, jak go wciągnęła.
Stefcia spojrzała na młodego pana z niechęcią. Gniewał ją na każdym kroku. On to spostrzegł i, podnosząc ramiona z komiczną miną szedł do drzwi, wołając:
— Hanibal antę portas! Mówią mi to pani oczy... Uciekam, już: mnie niema!
Wyszedł. Lucia zamknęła drzwi za nim.
_____________