- W empik go
Triada - ebook
Triada - ebook
Trójkąt to uniwersalny symbol szczęścia, medytacji, światła. Wielką Triadą Platońską nazywa się też trzy Wielkie Idee tj. Dobro, Prawdę i Piękno jako objawienie niedostępnej dla umysłu najwyższej idei, Jedni.
Triada to literacka wędrówka po trójkącie geograficznym – pomiędzy Jurą Krakowską, Kolumbią a Birmą w poszukiwaniu przestrzeni spotkania świata materialnego i metafizycznego. Każda podróż, także duchowa musi rozpocząć się jednak od wyznaczenia swojej pozycji we Wszechświecie, czemu doskonale służy dynamicznie rozwijająca się, a w Polsce dotąd nieopisana sztuka wizualizacji kosmosu, space art.
Z taką perspektywą autor zabiera czytelnika w góry Sierra Nevada w Kolumbii zamieszkane przez Indian Kogi uznanych za najlepiej zachowaną cywilizację prekolumbijską, by zmierzyć się z ich światopoglądem i pojęciem aluny, którego do dziś nie udało się trafnie wyjaśnić badaczom.
Aluna wydaje się bowiem wykraczać poza nasz aparat pojęciowy – pomiędzy słowami „nauka”, a „duchowość” ciągle stawiamy spójnik. Swoje zdanie na jego temat mają buddyści, dlatego autor zabiera czytelnika do Birmy, jednego z najbardziej konserwatywnych krajów buddyjskich, opowiadając o zapomnianej sztuce walki, fuzji sacrum i profanum i tajemniczym stworzeniu, które dzieli ludzi, bo pozostaje kwestią wiary.
Praca zajęła II miejsce w konkursie „Nauka a duchowość”, zorganizowanym przez Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych oraz Tygodnik Powszechny, rozstrzygniętym przez jury w składzie: ks. prof. Michał Heller, ks. Adam Boniecki.
seria PIĄTY WYMIAR
Kategoria: | Filozofia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7886-174-4 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A
Dobrze jest patrzeć, jak przełamuje się lato, przemienia całkiem postrzegalnie w jesień. Dobrze jest czekać z radością na nią, a potem na zimę, ale niewykluczone, że by takie uczucie w sobie wskrzesić, trzeba na dobre opuścić miasto. Jego inne oblicze widać dopiero ze wzniesienia ponad południową bramą Doliny Kluczwody. Dopiero stąd przypomina rozpalony organizm, materializację nieludzkich obsesji, chore ciało. Ale nawet tu, na ulicy Widokowej, przy której budują swoje dwory ci, którzy chcą nad nim panować i ze szklanką whisky podziwiać z werandy przedmiot swojej pychy, prowincjonalne utopie rozwiewa wiatr – i tak wszystko wchłonie kiedyś metropolia, bo tak zwana ludowość była tylko przystankiem na drodze do podniebnego królestwa drapaczy, dla których chmury są tylko lustrem albo rodzajem chłodnicy. Moi przodkowie też tu chodzili. Nosili stroje czerwone jak kogucie grzebienie, dlatego widać ich było z daleka jak wędrują przez soczyste, okrągłe garby, zanurzają się w bagiennym mroku Doliny Półrzeczki pod Księżycową Skałą, świecą się w słońcu tuż przed Bronowicami, by o rozsądnej porze dotrzeć z wiktuałami na krakowski rynek, gdzie z aparatem czekał na nich Seweryn Udziela. Nigdy lud nie był tak blisko historii. Wyobrażam sobie, jak wieczorami, zganiając z wyniosłych wzgórz pod Żarkami bydło, spoglądają, jak rośnie wielkie miasto. Jak urbanistyczny rak wypuszcza rozgrzane macki w doliny i wąwozy, jak zagarnia ich pastwiska i żyzne ziemie, jak fosforyzuje, migocze i wabi, ale na miejscu okazuje się zwykłą fantasmagorią. Jak tak zwana wielka historia jawi się jako parę kręgów świateł, więc zostaje tylko ziewnąć, zapalić, pierdnąć i gonić w noc za krowami, których łańcuchy słychać już nad korytem Racławki. Horyzont podniebnych zdarzeń, bo raczej nie ziemskich trosk, zamykała na południu, jak dziś przy dobrym wietrze, wyszczerbiona piłka Tatr. Byli zakażeni wirusem respektu i lęku przed przestrzenią, wokół którego zbudowali swoją kulturę. W końcu obcy świat wynalazł na niego szczepionkę i nie było dla niej ratunku.
Tak, w mieście całkiem łatwo znienawidzić do cna zimę i jej otulinę – ponurą część jesieni i wczesną, łysą wiosnę, co składa się już na dobre pół roku. Pół roku z życia w mieście – mrok, błoto i powszechny syf. Trzeba uciec, by nie znienawidzić pół swojego życia w kraju, w którym przez tyle czasu mieszka słota i chłód. Coraz bardziej go czuć, szczególnie wieczorami, gdy stoimy na szczycie Cisówki. Zakładamy w pośpiechu przepocone koszulki, ale na dobrą sprawę przydałby się już cienki sweter. Ciała stygną i człowiek wyczekuje tej smużki jesiennej woni, która już pewnie snuje się pod zerwą Rękawicy, by zaciągnąć się nią i pozbyć złudzeń. Idzie chłód. Jak co roku nieco niepokoi, bo przecież jest tchnieniem martwoty, i może kiedyś w końcu już tylko zacznie postępować, ale raczej o tym nie mówimy. Bo niby jesteśmy bezpieczni – jesień jest tu czerstwa i obfita, a zima czysta na tyle, że dopiero na jej tle widać, jak z ust wydostają się nasze brudne słowa, dlatego wydaje się pożądanym i pogodnym wariantem czyśćca. Lato wyzwala w nas przecież załatwiaczy wszelkich spraw, nakręca jak cygi, szprycuje, mnożą się terminy, a czas kurczy jak węgierki, można w końcu osiwieć od tego wypalającego haju, od tej gonitwy za nieubłaganym rytmem przyrody, od żniw, sianokosów, wykopek i podbudówek, od białej gorączki obowiązków, od permanentnego pierdu kosiarek, ponieważ rodacy od jakiegoś czasu oddają swojego ducha golarkom traw, i gdy tylko skoszą jej ostatni łan, zabierają się za pierwszy. Ludzie przyjeżdżają i wyjeżdżają, jakby nie potrafili przełączyć trybu na wydech w jakimś zrozumiałym, ale powszechnym lęku przed lenistwem, przestojem, a może po prostu w pośpiechu przed rychłym mrozem, wyżera ich to od środka, już masz nadzieję, że choć przez parę dni nie zobaczysz kołomyi rozpalonych twarzy, ale jesteś w błędzie. Zima jest wytchnieniem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------