Trilby - ebook
Trilby - ebook
Nie będziesz dostrzegać niczego, słyszeć niczego. Nie będziesz myśleć nic innego, tylko Svengali, Svengali, Svengali!
Maestro Svengali jest zimnym, pozbawionym skrupułów człowiekiem, wykorzystującym ludzi do własnych celów za sprawą stosowanej od lat hipnozy. Kiedy przypadkiem spotyka w mieszkaniu sąsiadów prześliczną Trilby, zakochuje się w niej bez pamięci. Dziewczyna jednak ma na oku kogoś innego… Obsesja starszego człowieka połączona z umiejętnością perswazji powoduje, że Trilby ostatecznie wiąże się ze swoim adoratorem. Wkrótce dziewczyna, od najmłodszych lat posiadająca niebywały słuch i uwielbiająca śpiewać, zostaje znaną diwą i wielce szanowaną madame Svengali…
Powieść Trilby, niesamowicie popularna przez całe lata, przeniesiona została na sceniczne deski w formie sztuki, doczekała się cyklu popularnych filmów i zaowocowała stworzeniem kapelusza trilby.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7674-832-0 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mimi Pinson est une blonde,
Une blonde que l’on connait;
Elle n’a qu’une robe au monde,
Landériette! Et qu’un bonnet!
Był przyjemny słoneczny, kwietniowy dzień, urozmaicany przelotnymi opadami. Duże okno w studiu było otwarte u szczytu i wpuszczało delikatny wiaterek z północnego zachodu. Sprawy wreszcie zaczynały układać się należycie. Z Anglii pociągiem (la Petite Vitesse, jak nazywa się we Francji pociągi towarowe) przyjechał wielki fortepian od Broadwooda i stanął, świeżo nastrojony, pod wschodnią ścianą; na przeciwległej ścianie znajdował się zestaw floretów, masek i rękawic bokserskich.
Z potężnej belki pod sufitem zwieszał się trapez, lina z węzłami i dwie równoległe liny z kółkami na końcach. Ściany miały zwykły kolor wyblakłej czerwieni, urozmaiconej gipsowymi odlewami ramion i nóg, dłoni, i stóp; maską Dantego, wypukłorzeźbą Michała Aniołą przedstawiającą Ledę z łabędziem oraz centaura i Lapita pochodzące z marmurów Elgina — na niczym jeszcze nie zdążył się osadzić kurz.
Były tam również olejne studia nagości; kopie Tycjana, Rembrandta, Velasqueza, Rubensa, Tintoretta, Leonarda da Vinci — niczego ze szkoły Boticellego, Mantegna i pozostałych — firmy, której zalety niewielu dotąd znało.
Wzdłuż ścian, na dużej wysokości, biegła szeroka półka, na której stały kolejne gipsowe odlewy, terrakota, imitacje brązu; mały Tezeusz, mała Wenus z Milo, mały dyskobol; nieco obdarty ze skóry człowiek wygrażający niebiosom (działanie, które w tych okolicznościach wydawało się niemal usprawiedliwione!); lew i odyniec dłuta Baryego; anatomiczna figurka konia, która nie miała trzech nóg i uszu; końska głowa z frontonu Partenonu, również bezucha; oraz popiersie Klytii, z jej piękną, niską brwią, słodkim, omdlewającym spojrzeniem i wysuniętymi, cudnymi ramionami, które z jej podołka tworzyły gniazdo, spoczynek, poduszkę, schronienie — by była kochana i pożądana wiecznie, przez kolejne pokolenia synów człowieczych.
W pobliżu piecyka wisiał ruszt do pieczenia, patelnia, widelec do opiekania i miech. W pasującym, przeszklonym, narożnikowym kredensie znajdowały się talerze i szklanki, noże z czarnymi trzonkami, cynowe łyżki i stalowe widelce o trzech zębach; miska na sałatkę, flaszeczka na ocet, butelka oleju, dwa pojemniczki na musztardę (angielską i francuską) i temu podobne rzeczy — wszystkie starannie wyczyszczone. Na podłodze, która dużym nakładem kosztów została pomalowana i nawoskowana, leżały dwie skóry gepardów i duży perski dywanik modlitewny. Jednak jedna jego połowa (pod trapezem i za modelem tronu) została nakryta szorstką matą, na której można było uprawiać szermierkę lub boks bez ryzyka poślizgnięcia czy połamania kości w razie upadku.
Dwa pozostałe okna miały normalne francuskie wymiary i wzór, wraz z okiennicami i ciężkimi, rypsowymi zasłonami. Wychodziły na wschód i zachód, żeby wpuścić wschód bądź zachód słońca, gdyby ktoś miał życzenie je podziwiać albo wręcz odwrotnie. Były tam i nisze, zagłębienia, dziwne małe zakamarki i narożniki czekające, aby zapełnić je nieskończonymi osobistymi drobiazgami, bibelotami, pamiątkami i nabytkami — przedmiotami, które sprawiają, że pokój staje się przyjemny, domowy, które po latach miło wspominać i nad którymi słodko rozmyślać (z przyjemnym żalem).
Zaś pod wielkim północnym oknem rozpościerała się szeroko cudownie wyściełana otomana — otomana tak duża, że mogło na niej spocząć trzech dobrze odżywionych i zadowolonych Anglików, leniwie popalających fajki, nie wadząc sobie wzajemnie, i często tak bywało!
Obecnie jeden z tych Anglików — na marginesie mówiąc, pochodzący z Yorkshire, zwany Taffym (a także Człowiekiem Krwi, jako że podobno był dalekim krewnym jakiegoś baroneta) — poczynał sobie bardziej energicznie. Miał podciągnięte rękawy koszuli i wywijał nad głową dwiema indyjskimi maczugami. Twarz miał zaczerwienioną, oddychał swobodnie i sprawiał wrażenie zawziętego. Był bardzo dużym młodym człowiekiem, jasnym, z miłymi, choć cholerycznymi niebieskimi oczami, a mięśnie jego krzepkiego ramienia były mocne jak żelazo.
Przez trzy lata wypełniał zlecenia Jej Wysokości i przetrwał kampanię krymską bez jednego draśnięcia. Byłby jednym ze słynnych sześciuset w słynnym ataku na Balaklavę, ale przez skręconą kostkę, której nabawił się w okopach podczas przeskakiwania przez plecy kolegów, w ten pamiętny dzień znalazł się w szpitalu. Zatem utracił swoją szansę na chwałę albo grób, a jego upokarzająca przygoda zniechęciła go do żołnierki na resztę życia i nigdy się po niej do końca nie otrząsnął. Później, czując w sobie nieprzeparty pociąg do sztuki, wyprzedał się; i oto był w Paryżu, ciężko pracując.
Był przystojny, o wyrazistych rysach; muszę jednak niestety powiedzieć, że oprócz ciężkiego wąsa kawalerzysty nosił jeszcze opadające, rudawe bokobrody, zwane żałobnymi, zdradzając tym samym wpływ pana Sotherna i lorda Dundreary. Była to moda panująca pośród tych spośród naszych młodzieńców, którzy mieli czas (oraz włosy); im bardziej rozłożyste i delikatniejsze bokobrody, tym przystojniejsi byli w swoim mniemaniu! W tych czasach wydaje się to niewiarygodne, ale nawet służba domowa Jej Wysokości nosiła gładkie policzki i wygolone wargi, jak księża albo aktorzy.
Gdzie się podziało całe to złoto
Które zwisało i zdobiło ich pierś…?
Kolejny mieszkaniec tego uroczego domostwa — Sandy, dziedzic Cockpen, jak go nazywano — w podobnie prostym stroju zasiadł przy swojej sztaludze, malując realistyczny, mały obraz hiszpańskiego torreadora śpiewającego serenady dla wysoko urodzonej damy (w świetle dnia). Nigdy nie był w Hiszpanii, ale posiadał kompletne wyposażenie torreadora — okazyjnie zdobył je za zwykłą piosenkę na Boulevard du Temple — i pożyczył gitarę. W zębach trzymał fajkę — odwróconą; popiół pokrywał całe jego spodnie, które przez to często miewały powypalane dziury.
Dość bezinteresownie, z uroczym szkockim akcentem, zaczął deklamować:
Jest w Paryżu słynna ulica,
Dla której w naszym języku nie ma rymu;
Jej nazwa to Roo Nerve day Petty Shong —
Nowa Ulica Niewielkich Pól…
A potem, w podziwie dla nieśmiertelnych strof, zaśmiał się wyraźnie, z twarzą tak beztroską, radosną i zadowoloną, że aż przyjemnie było nań popatrzeć.
Wprowadzał także powiew życia. Jego rodzice (dobrzy, bogobojni ludzie z Dundee) chcieli, aby został radcą prawnym, jak jego ojciec i przed nim dziadek. A oto był w Paryżu, sławny, malując torreadorów i z czystej potrzeby serca recytując często Balladę o Bouillabaisse — w istocie znacznie częściej, niż odmawiał swoje modlitwy.
Klęcząc na otomanie, z łokciami na parapecie, jawił się trzeci i znacznie młodszy młodzieniec. Ten trzeci to Mały Billee. Ściągnął zieloną zasłonę i patrzył nad dachami i kominami Paryża, żując pikantną podsuszaną kiełbasę, w której wyraźnie było dużo czosnku. Jadł z wielką przyjemnością, bo był bardzo głodny; przez cały ranek przebywał w studiu Carrela, rysując z natury.
Mały Billee był drobny i szczupły, lat dwadzieścia — dwadzieścia jeden, miał proste, białe czoło z niebieskimi żyłkami, duże, ciemnobłękitne oczy, delikatne, regularne rysy i włosy czarne jak węgiel. Był także bardzo zgrabny i dobrze zbudowany, z małymi dłońmi i stopami, znacznie lepiej ubrany niż jego przyjaciele, którzy robili, co w ich mocy, aby prześcignąć w nonszalancji mieszkańców Dzielnicy Łacińskiej, i miał powodzenie. W swojej ujmującej i przystojnej twarzy miał zaledwie najsłabszą sugestię, że możliwe, iż jakiś jego bardzo odległy przodek był Żydem — zaledwie cień tej mocnej, wytrzymałej, niepohamowanej, nieposkromionej, nieusuwalnej krwi, która ma tak wielką wartość w dawkach homeopatycznych, jak wytrawne, białe hiszpańskie wino o nazwie montijo, które nie jest przeznaczone do tego, by pić je czyste, ale bez jego rozsądnej domieszki żadne sherry nie może się obejść i zachować swojego smaku niezmienionym; albo jak ta słynna odmiana buldoga, sama w sobie nieładna, a jednak bez jego domieszki żaden ogar nie może choćby marzyć o tym, że będzie czempionem. Tak przynajmniej powiedzieli mi kupcy winni i hodowcy psów — najbardziej prawdomówni z ludzi. Na szczęście dla świata, a szczególnie dla nas samych, większość ma w sobie kropelkę tej cennej krwi, czy nam o tym wiadomo, czy też nie.
Mały Billee, przeżuwając, przypatrywał się rojnemu miejscu poniżej — placowi St. Anatole des Arts — starym domom naprzeciwko. Niektóre z nich były rozbierane, niewątpliwie po to, żeby nie zawaliły się z własnej woli. W lukach dostrzegał pozbawione barw, stare, spękane, brudne ściany z tajemniczymi oknami i wielce starożytnymi, przerdzewiałymi żelaznymi balkonikami — widoki te sprawiały, że marzył o średniowiecznej francuskiej miłości, nikczemności i zbrodni, minionych zagadkach Paryża!
Jedna luka przechodziła dokładnie przed nim i pozwalała mu dojrzeć rzekę, „Cité” i złowieszczą kostnicę; nieco na prawo w poznaczone chmurami kwietniowe niebo wznosiły się szare wieże Notre Dame de Paris. W istocie roztaczał się przed nim widok na niemal wszystkie dachy Paryża, od niego wymagając tylko niewielkiego wysiłku wyobraźni; a on patrzył z poczuciem nowości, zainteresowania i przyjemności, dla których w zwykłym języku nie potrafił znaleźć żadnego określenia.
Paryż! Paryż! Paryż!
Ta właśnie nazwa zawsze budziła szacunek, czy myślał o niej jako zaledwie o dźwięku formowanym przez wargi i odbieranym uchem, czy jako o magicznym słowie napisanym bądź wydrukowanym, cieszącym oczy. A teraz nareszcie oto był on sam, a on sam, ipsissimus, w samym jego środku, będzie tu żył i uczył się, jak długo zechce, i stanie się wielkim artystą, za czym tęsknił.
Potem, skończywszy posiłek, zapalił fajkę, rozciągnął się na otomanie i westchnął głęboko, z całego przepełnionego zadowoleniem serca.
Czuł, że nigdy nie dane mu było poznać takiego szczęścia, nie marzył nawet, że to możliwe. A jednak jego życie było szczęśliwe. Był młody i wrażliwy, był Małym Billeem; nigdy nie uczęszczał do żadnej szkoły, był niewinny wobec świata i jego zagmatwanych dróg; niewinność jego dotyczyła zwłaszcza Francji, Paryża i Dzielnicy Łacińskiej. Wychowywał się i odebrał edukację w domu, dzieciństwo spędził w Londynie ze swą matką i siostrą, które obecnie mieszkały w Devonshire, mając cokolwiek ograniczone środki. Zmarły ojciec jego był urzędnikiem Skarbu.
On i jego dwóch przyjaciół, Taffy i Laird, wynajęli to studio wspólnie. Laird sypiał tutaj, w małej sypialni obok. Taffy miał pokój w Hôtel de Seine, na ulicy o tej samej nazwie. Mały Billee zamieszkiwał w Hôtel Corneille, na Place de l’Odéon.
Popatrzył na swoich dwóch przyjaciół i zastanowił się, czy ktokolwiek, żyjący bądź umarły, kiedykolwiek miał parę tak wspaniałych towarzyszy jak ci dwaj.
Cokolwiek zrobili, cokolwiek powiedzieli, w jego oczach było po prostu doskonałe; byli nie tylko jego towarzyszami, ale także przewodnikami i filozofami. Z drugiej strony, Taffy i Laird nadzwyczaj lubili tego chłopca.
Jego absolutna wiara we wszystko, co powiedzieli i zrobili, wzruszała ich tym bardziej, że mieli świadomość, iż była cokolwiek przesadna. Jego niemal dziewczęca czystość umysłu zdumiewała ich i zachwycała, więc robili, co w ich mocy, aby ją zachować nawet w Dzielnicy Łacińskiej, gdzie czystość potrafi doskwierać, jeżeli trwa zbyt długo.
Kochali go za jego czułe usposobienie, jego żywe i pieszczotliwe podejście; podziwiali go znacznie bardziej, niż zdawał sobie sprawę, jako że dostrzegali w nim delikatność percepcji w kwestiach formy i koloru, tajemniczą zręczność i łatwość wykonania, poczucie, że wszystko to, co w naturze było słodkie i piękne, i za dojrzałą moc wyrażania tego, której im nie dano w takiej obfitości i która, co przyznawali szczerze przed sobą, znamionowała prawdziwego geniusza.
A gdy jeden z przyjaciół w naszym kręgu obdarzony jest tak nienormalnie bogato albo go za to nienawidzimy, albo kochamy, proporcjonalnie do wielkości jego talentu; tak jesteśmy skonstruowani.
Zatem Taffy i Laird kochali Małego Billeego — w istocie bardzo go kochali. Nie, żeby Mały Billee nie miał wad. Na przykład niespecjalnie interesował się obrazami innych. Nie dbał o grającego na gitarze torreadora Lairda ani o damę wysłuchującą serenady — w każdym razie nigdy nic o nich nie powiedział, ani by pochwalić, ani zganić. Patrzył na realizm Taffiego (bo Taffy był realistą) w milczeniu i nic nie było większą próbą dla prawdziwej przyjaźni, jak takie właśnie milczenie.
Ale, prawdę mówiąc, gdy wybierali się we trójkę do Luwru, nie wydawał się zbytnio zainteresowany ani Tycjanem, ani Rembrandtem, ani Velasquezem, Rubensem, Veronesem czy Leonardem. Patrzył na ludzi, którzy patrzyli na obrazy, a nie na same obrazy; zwłaszcza przyglądał się ludziom, którzy je kopiowali, czasami były to urocze młode malarki — które wydawały mu się nawet bardziej czarujące niż w rzeczywistości — i dużo wyglądał przez okna Luwru, gdzie było wiele do oglądania: więcej Paryża na przykład — Paryża, którego nigdy nie miał dosyć.
Ale gdy w poczuciu przesycenia klasycznym pięknem szli później razem na obiad, a Taffy i Laird mówili piękne rzeczy o starych mistrzach i spierali się o nich, słuchał z szacunkiem i wytężoną uwagą. Grzecznie zgadzał się ze wszystkim, co powiedzieli, a potem robił cudownie zabawne szkice tuszem, na których przedstawiał ich, jak mówią wszystkie te piękne rzeczy (które posyłał swojej matce i siostrze do domu); tak żywe, tak prawdziwe, że niemal dało się dosłyszeć te piękne rzeczy, jakie mówili; tak pięknie narysowane, że czuło się, iż starzy mistrzowie nie zrobiliby tego lepiej; i tak nieodparcie żartobliwe, że czuć było, iż starzy mistrzowie nie mogliby ich w ogóle narysować — nie bardziej, niż Milton mógł opisać kłótnię pomiędzy Sairey Gamp i Betsy Prig; w skrócie — nikt, tylko Mały Billee.
Mały Billee podjął Balladę o Bouillabaise w miejscu, w którym przerwał ją Laird, i zastanawiał się nad przyszłością swoją i swoich przyjaciół, gdy będzie miał czterdzieści lat — niemal niemożliwie odległa przyszłość.
Te spekulacje zostały przerwane przez głośne pukanie do drzwi. Do środka weszło dwóch ludzi.
Pierwszy — wysoki, kościsty osobnik w wieku pomiędzy trzydzieści a czterdzieści pięć lat, wyglądający na Żyda, o wyrazistych rysach, ale złowieszczych. Był bardzo obdarty i brudny, miał na głowie czerwony beret i okrywał się wielką, aksamitną peleryną z dużą, metalową zapinką. Grube, ciężkie, pozbawione połysku czarne włosy opadały mu za uszami na ramiona, na tę modłę muzyków, która jest tak wstrętna normalnym Anglikom. Miał błyszczące, czarne oczy o ciężkich powiekach, chudą, ziemistą twarz i smolistoczarną brodę, która zaczynała się niemal od oczu; do tego wąsy o cień jaśniejsze, które opadały w dwóch spiralach. Posługiwał się nazwiskiem Svengali i mówił po francusku płynnie, choć z niemieckim akcentem, używając zabawnych niemieckich powiedzonek i idiomów, głosem bardzo cienkim, drażniącym i ostrym, który często załamywał się w nieprzyjemny falset.
Jego towarzysz był niewysokim, śniadym, młodym człowiekiem — być może Cyganem — poznaczonym dziobami po ospie i również bardzo obdartym. Miał duże, łagodne, pełne uczucia oczy, jak spaniel. Jego dłonie były drobne, nerwowe, pożyłkowane, z paznokciami ogryzionymi do żywego, a pod pachą niósł skrzypce i smyczek, bez futerału, jakby grał na ulicy.
— Dzień dobry, dzieci moje — powiedział Svengali. — Poznajcie mego przyjaciela Gecko, który gra na skrzypcach jak anioł!
Mały Billee, który uwielbiał wszystkich „słodkich muzyków”, podskoczył i powitał Gecko tak ciepło, jak tylko potrafił w swoim podstawowym francuskim.
— Ha! Fortepian! — wykrzyknął Svengali, rzucając na niego swój czerwony beret, a pelerynę na podłogę. — Mam nadzieję, że jest dobry i dobrze nastrojony!
I usiadłszy na taborecie, przebiegł w górę i w dół klawiatury z tą swobodną mocą, tą gładkością, nawet energią, która ujawnia mistrza.
Potem zaczął grać wariacje Chopina w obniżonej skali, tak pięknie, że serce Małego Billeego niemal pękło od stłumionych emocji i zachwytu. Nigdy wcześniej nie słyszał muzyki Chopina, nie znał niczego poza brytyjskim prowincjonalnym muzykowaniem w domu — melodiami z wariacjami, Annie Laurie, The Last Rose of Summer, The Blue Bells of Scotland; niewinne matczyne i siostrzane popisy, pomyślane, aby zabawić towarzystwo podczas świątecznych wieczorów i ułatwić nieśmiałym rozmowę; ludziom, którzy bali się dźwięku własnego głosu, i których sympatyczna paplanina zawsze zbaczała na muzykę.
Nigdy nie zapomniał tej improwizacji, którą usłyszeć miał jeszcze kiedyś w dziwnych okolicznościach.
Potem Svengali i Gecko zagrali razem, cudownie. Małe drobiażdżki, czasem opierające się ledwie na kilku taktach, ale taktach o takiej piękności i znaczeniu! Fragmenty, kawałki, krótkie melodyjki, mające schwytać, natychmiast oczarować albo roztopić, albo zasmucić, albo doprowadzić do chwili szaleństwa — czardasze, cygańskie tańce, węgierskie pieśni miłosne, w latach pięćdziesiątych tego wieku rzeczy mało znane poza Europą Wschodnią. Laird i Taffy zapałali niemal tak wielkim entuzjazmem jak Mały Billee — cichym entuzjazmem, zbyt głębokim, by mówić. A gdy tych dwóch wielkich artystów wyszło, żeby zapalić, trójka Brytyjczyków była zbyt wzruszona nawet na to, i siedzieli w ciszy…
Nagle rozległ się głośny łomot do zewnętrznych drzwi i potężny głos — mógł należeć zarówno do mężczyzny, jak i do kobiety (albo anioła) — który ogłosił „Mleko na dole!”, a zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć „proszę”, w mroku małego korytarza pojawiła się dziwna postać.
Była to bardzo wysoka i dobrze rozwinięta młoda kobieta, owinięta w szary płaszcz francuskiego żołnierza piechoty, przedłużony za pomocą krótkiej, pasiastej halki, pod którą było widać jej nagie, białe kostki i podbicia, i wąskie, proste, różowe pięty, wyszorowane i gładkie jak ostrze brzytwy; palce ginęły w ogromnych, męskich butach, które sprawiały, że chodząc, powłóczyła nogami.
Odznaczała się tym lekkim, swobodnym wdziękiem osoby, której nerwy i mięśnie są w dobrej kondycji, której duch szybuje wysoko, żyje głównie atmosferą francuskich pracowni i czuje się w nich jak w domu.
Tę dziwaczną mieszaninę ubrań zwieńczała mała, goła główka z krótkimi, gęstymi, falistymi brązowymi włosami i bardzo zdrową młodą twarzą. Przy pierwszym spojrzeniu trudno było nazwać ją piękną, bo oczy miała zbyt szeroko rozstawione, usta za duże, podbródek zbyt masywny, a cerę pokrytą mnóstwem piegów. Tym niemniej nigdy nie da się określić, jak piękna (albo jak odrażająca) może być twarz, dopóki nie spróbuje się jej narysować.
Ale mały fragment jej szyi, do obojczyka, który jawił się między niezapiętymi połami wojskowego płaszcza, był tak biały, jak nie spotyka się nigdy na szyjach francuskich, i na bardzo niewielu angielskich. Ponadto miała bardzo piękne brwi, szerokie i niskie, znacznie ciemniejsze od włosów, szeroki, kościsty, krótki nos, a jej pełne, szerokie policzki były cudownie ukształtowane. Mogłaby udawać szczególnie przystojnego chłopca.
Gdy stworzenie to rozejrzało się dookoła po zebranym towarzystwie i błysnęło ku niemu swoimi dużymi, białymi zębami — ujmującym uśmiechem o niespotykanej szerokości i nieodpartej słodyczy, prostocie i przyjaznym zaufaniu — można było w mgnieniu oka dostrzec, że była rozsądna, szczera, miała poczucie humoru, uczciwa, dzielna i dobra, i przyzwyczajona do tego, że witano ją serdecznie wszędzie, gdzie się pojawiła. Potem gwałtownie zamknęła za sobą drzwi, starła uśmiech z twarzy i wyglądając rzewnie i słodko, z głową przechyloną na ramię i z rękami na biodrach, wykrzyknęła:
— Wszyscy jesteście Anglikami, zgadza się? Usłyszałam muzykę i pomyślałam, że zajrzę na chwilę i zabiję trochę czasu: nie macie nic przeciwko temu? Trilby, tak mam na imię — Trilby O’Ferrall.
Powiedziała to po angielsku, z akcentem na poły szkockim i pewnymi francuskimi naleciałościami, głosem tak bogatym, głębokim i pełnym, że wskazywał na rodzący się, silny tenor; i natychmiast czuło się instynktownie, że to prawdziwa szkoda, że nie była chłopakiem, bo byłaby wspaniałym.
— Przeciwnie, bardzo nam miło — odparł Mały Billee i podał jej krzesło.
— Och, nie przejmujcie się mną — powiedziała. — Grajcie dalej.
Usiadła ze skrzyżowanymi nogami na modelu tronu przy fortepianie.
Gdy wciąż się w nią wpatrywali, zaciekawieni i nieco zakłopotani, z jednej z kieszeni płaszcza wyciągnęła jedzenie zapakowane w papier.
— Przegryzę coś, jeśli wam to nie przeszkadza — zawołała. — Wiecie, jestem modelką, a właśnie wybiła dwunasta — odpoczynek. Pozuję Durienowi, rzeźbiarzowi, po sąsiedzku. Pozuję mu całkowicie.
— Całkowicie? — zapytał Mały Billee.
— Tak, l’ensemble, wiecie — głowa, dłonie, stopy — wszystko, zwłaszcza stopy. Oto moja stopa — powiedziała, skopując wielki but i wyciągając kończynę. — To najpiękniejsza stopa w całym Paryżu. W całym Paryżu jest tylko jedna, która jej dorównuje, a oto ona — roześmiała się serdecznie (jak radosne bicie dzwonów) i wyciągnęła drugą.
I zaiste były to oszałamiająco piękne stopy, takie, jakie widuje się wyłącznie na obrazach i posągach — prawdziwa inspiracja kształtu i koloru, złożona z delikatnych linii i subtelnie prowadzonych krzywizn, szlachetnie proste i z uroczymi, małymi wgłębieniami w niewinnej, młodzieńczej różowości i bieli.
Tak więc Mały Billee, który miał pewne, chciwe, estetyczne oko i z łaski Niebios wiedział, jakie powinny być (a rzadko bywały) kształty, rozmiary i kolory niemal każdej części ciała mężczyzny, kobiety i dziecka, był dość oszołomiony, przekonując się, że prawdziwa, naga, żywa ludzka stopa może być tak cudowna, i poczuł, iż taka podstawa użyczała sporo antycznej i olimpijskiej godności postaci, która sprawiała wrażenie raczej groteskowej w stroju złożonym z wojskowego płaszcza i damskiej halki, i niczego poza tym!
Biedna Trilby!
Kształt tej cudownie smukłej stopy (która nie była ani za duża, ani za mała), uwieczniony w zakurzonym, bladym gipsie Paryża, przetrwa na półkach i ścianach całej masy pracowni na świecie, i wielu nienarodzonych jeszcze rzeźbiarzy w rozpaczy twórczej będzie podziwiać jej przedziwną doskonałość.
Bo gdy Matka Natura postanowi pokazać, na co ją stać i poświęci odrobinę uwagi zwykłemu detalowi, jak to się zdarza od czasu do czasu — choć rzadko — przed biedniutką, ludzką sztuką stawia prawdziwe wyzwanie, aby za nią nadążyła.
Czyż to nie cudowna rzecz, stopa ludzka — jak ludzka dłoń; może nawet bardziej; ale, w przeciwieństwie do dłoni, którą każdy z nas doskonale zna, pośród cywilizowanych, dorosłych ludzi, chodzących w skórzanych butach, stopa rzadko bywa obiektem piękna.
Zatem jest ukrywana w niełasce, rzecz, która powinna zostać zabrana z widoku i zapomniana. Istotnie, czasami potrafi być niezwykle szpetna — wyjątkowo brzydka, nawet w przypadku człowieka najpiękniejszego i najbardziej szczodrze obdarzonego; i bywa to brzydota, która potrafi ochłodzić i zabić romans, zniszczyć młodzieńcze marzenia i niemal złamać serce.
A to wszystko przez krzywą piętę i niedorzecznie długi paluch — w najlepszym razie rzeczy bez większego znaczenia!
Przeciwnie zaś, gdy Matka Natura poświęci kilka dodatkowych chwil na pracę nad nią, a właściwa opieka albo szczęśliwy przypadek uchroni ją od rozpaczliwych deformacji, stwardnień i przebarwień — wszystkie te okropne buty — tych wszystkich obrzydliwości, które sprawiają, że jest ogólnie tak niepopularna — jej niespodziewany widok, obnażonej, staje się bardzo rzadką i wyjątkowo rozkoszną niespodzianką dla oka, które potrafi patrzeć!
Nic z tego, co ma do pokazania Matka Natura, nawet nie boska, ludzka twarz, nie odznacza się tą subtelną siłą sugerowania wyjątkowych różnic fizycznych, szczęśliwego i doskonałego rozwoju; panowanie człowieka nad zwierzęciem, panowanie człowieka nad człowiekiem, wreszcie panowanie kobiety nad wszystkim!
I proszę, tyle słów — o butach!
Trilby szanowała szczególny dar, który otrzymała od Matki Natury — nigdy nie nosiła skórzanych butów ani pantofli, a o swoje stopy dbała równie troskliwie jak wiele wytwornych dam o dłonie. To była jej jedyna słabostka, jedyny przedmiot prawdziwej próżności.
Gecko ze skrzypcami w jednej ręce, a smyczkiem w drugiej wpatrywał się w nią z otwartymi ustami, pełen podziwu i zachwytu, gdy swobodnie zajadała kanapkę z żołnierskiego chleba i fromage à la crème.
Kiedy skończyła, oblizała czubki palców z sera i z kolejnej kieszeni wyciągnęła kapciuch z tytoniem, zrobiła sobie papierosa i zapaliła go, zaciągając się głęboko, wypełniając dymem płuca i z błogim wyrazem twarzy wypuściła go przez nos.
Svengali zagrał Rosemonde Schuberta i obrzucił ją morderczym spojrzeniem smutnych, czarnych oczu.
Ale ona nawet nie patrzyła w jego kierunku. Patrzyła na Małego Billeego, na dużego Taftiego, na Lairda, na gipsy i szkice, na niebo, na kominy, na wieże Notre Dame, które było widać z miejsca, w którym usiadła.
— Jejku jejku! — wykrzyknęła, gdy tylko skończył. — Co to za kapitalnie napisana muzyka! Tylko wiesz, nie jest zbyt radosna! Jak to się nazywa?
— To Rosamonde Schuberta, mademoiselle — odpowiedział Svengali. (Będę tłumaczył).
— A co to ta Rosemonde? — powiedziała ona.
— Rosamonde była cypryjską księżniczką, mademoiselle, a Cypr to wyspa.
— Ach, a to Schubert — gdzie to jest?
— Schubert nie jest wyspą, mademoiselle. Schubert był moim krajanem, tworzył muzykę i grał na fortepianie, tak jak ja.
— Ach, czyli Schubert był monsieur. Nie znam go; nigdy nie słyszałam jego nazwiska.
— A to szkoda, mademoiselle. Nie brakowało mu talentu. Może to spodoba się pani bardziej.
Panowie studenci
Idą do domu,
Żeby tańczyc kankana
— zaczął brzdąkać, fałszując i używając niewłaściwego klucza basowego — okropnie groteskowy występ.
— Tak, to podoba mi się bardziej. Rozumie pan, jest bardziej pogodne. Czy to także skomponował pański krajan? — spytała dama.
— Boże broń, mademoiselle.
Svengali zatrząsł się od śmiechu.
Jednak prawdziwa zabawa (o ile jakaś była) wynikała z faktu, że Trilby była całkowicie szczera.
— Lubi pani muzykę? — spytał Billee.
— Och, i to jak! — odpowiedziała. — Mój ojciec śpiewał jak ptak. Był dżentelmenem i uczonym. Nazywał się Patrick Michael O’Ferrall, człowiek z Trinity, w Cambridge. Często śpiewał Bena Bolta. Zna pan to?
— Och tak, bardzo dobrze — ucieszył się Mały Billee. — To bardzo ładna piosenka.
— Mogę ją zaśpiewać — oświadczyła panna O’Ferrall. — Mam to zrobić?
— Och, oczywiście, jeśli byłaby pani tak miła.
Panna O’Ferrall wyrzuciła niedopałek papierosa, położyła dłonie na kolanach i, odstawiając łokcie, z łagodnym, sentymentalnym uśmiechem popatrzyła w sufit.
Och, Benie Bolt, czy nie pamiętasz słodkiej Alicji?
Słodkiej Alicji z brązowymi włosami?
— zaśpiewała tę wzruszającą piosenkę.
Tak, jak pewne rzeczy są zbyt smutne i zbyt głębokie na łzy, tak są też rzeczy zbyt groteskowe i zbyt zabawne na śmiech. Do tych należało wykonanie Bena Bolta przez pannę o O’Ferrall.
Z tych szerokich ust i przez wysklepiony, kościsty nos wydobył się zdławiony dźwięk, nie głośny, ale tak silny, że wydawał się dochodzić zewsząd i odbijał się od każdej powierzchni w pracowni. Mniej więcej trzymała się melodii, śpiewając wyżej lub niżej, ale z tak dużymi interwałami pomiędzy dźwiękami, jakie nie przystawały do żadnej ludzkiej melodii. Zupełnie jakby nie była w stanie odtworzyć melodii, nigdy nie mogła trafić w nutę, nawet przez przypadek — w zasadzie sprawiała wrażenie, jakby była całkowicie głucha na linię melodyczną i nie miała uszu, jakkolwiek trzymała w miarę prawidłowe tempo.
Skończyła piosenkę pośród pełnej zażenowania ciszy. Widownia nie była pewna, czy występ ten pomyślany był do śmiechu, czy na poważnie. Można się było zastanawiać, czy nie chciała odegrać się na Svengalim za jego impertynenckie wykonanie Messieurs les étudiants. Jeżeli tak, była to kapitalna improwizacja, wet za wet, wspaniale odegrana, a w wielkich, czarnych oczach Svengalego pojawił się bardzo nieprzyjemny błysk. Tak lubił drwić z innych, że szczególnie nie znosił, gdy sam stawał się pośmiewiskiem — nie potrafił znieść, żeby ktokolwiek kiedykolwiek mógł się śmiać z niego.
— Dziękujemy bardzo — powiedział wreszcie Mały Billee. — To wspaniała piosenka.
— Tak — zgodziła się panna O’Ferrall. — Niestety jedyna, jaką znam. Mój ojciec zwykł ją śpiewać, ot tak, gdy było mu wesoło po gorącej wodzie w z rumem. Doprowadzało to ludzi do płaczu; sam wtedy płakał. Ja nigdy. Niektórzy uważają, że zupełnie nie potrafię śpiewać. Mogę powiedzieć tylko tyle, że często muszę to śpiewać po pięć, sześć albo i siedem razy, w całej masie pracowni. Rozumie pan, zmieniam ją — nie słowa, ale melodię. Trzeba pamiętać, że wzięłam się do niej niedawno. Zna pan Litolffa? Cóż, to wielki kompozytor i wczoraj przyszedł do Duriena, a ja zaśpiewałam Bena Bolta, i wie pan, co powiedział? Dlaczego, powiedział, madame Alboni nie jest w stanie wziąć dźwięku tak wysoko ani tak nisko jak ja, i że jej głos nie jest nawet w połowie tak mocny. Dał mi na to swoje słowo honoru. Powiedział, że oddycham tak naturalnie i swobodnie jak dziecko, i że powinnam tylko trochę lepiej kontrolować swój głos. Tak powiedział.
— Qu’est-que qu’elle dit? — zapytał Svengali.
A ona powtórzyła mu swoje słowa po francusku — był to bardzo kolokwialny francuski. Jej akcent nie przypominał tego rodem z Comédie Française ani też z Faubourg St. Germain, nie był też jednak rynsztokowy. Był oryginalny i obrazowy — „zabawny, ale bez wulgarności”.
— Barpleu! Miał rację ten Litoff — orzekł Svengali. — Zapewniam panią, mademoisselle, że nigdy nie słyszałem głosu, który byłby podobny do pani; ma pani dość wyjątkowy talent.
Zarumieniła się zadowolona, a pozostali pomyśleli o nim „cholerny łajdak” za to, że w taki sposób nabijał się z tej biednej dziewczyny. A monsieur Litoffa uznali za kolejnego.
Potem wstała, strząsnęła okruchy z płaszcza i wsunęła stopy w buty Duriena.
— Cóż, muszę wracać — powiedziała po angielsku. — Życie to nie tylko piwo i kręgle, a szkoda; ale jakie to ma znaczenie, póki jesteśmy szczęśliwi?
Wychodząc, przystanęła przy płótnie Taffiego — śmieciarz z latarnią kucający nad górką piasku. Taffy wówczas uważał się za namiętnego realistę. Zmienił się i obecnie maluje wyłącznie królów Arturów i Ginewry, Lancelotów i Elaine, i Lady Shalott.
— Ten kosz śmieciarza nie jest przywiązany dostatecznie wysoko — zauważyła. — Jak miałby przekładać szpikulec przez obręcz i wrzucać śmieci, skoro ma go w połowie pleców? Ma też złe saboty i złą latarnię; wszystko jest nie tak.
— Coś takiego! — powiedział Taffy, czerwieniejąc gwałtownie. — Zdaje się, że dużo pani o tym wie. Szkoda, że sama pani nie maluje.
— Ach! Rozzłościł się pan! — powiedziała panna O’Ferrall. — Och, maïe, aïe!
Podeszła do drzwi i przystanęła przy nich, rozglądając się łaskawie.
— Jakie wszyscy trzej macie ładne zęby. To pewnie dlatego, że jesteście Anglikami i szczotkujecie je dwa razy dziennie. Ja również. Trilby O’Ferrall, tak się nazywam, Rue des Pousse-Cailloux 48! Nie zapomnijcie. Dzięki za wszystko i do widzenia.
— Cóż za oryginalna panna! — stwierdził Svengali.
— Uważam, że jest urocza — powiedział Mały Billee, młody i wrażliwy. — Och, na niebiosa, co za anielskie stopy! Słabo mi, gdy pomyślę, że pozuje. Jestem pewien, że to prawdziwa dama.
I w jakieś pięć minut wskazówką starego kompasu wyskrobał na ciemnoczerwonej ścianie podobiznę lewej stopy Trilby, która przypuszczalnie była doskonalsza.
Ten pospieszny szkic w swoim wyczuciu piękna, w szybkim uchwyceniu szczególnej indywidualności, w subtelnym oddaniu silnego wrażenia już był dziełem mistrza. To była stopa Trilby i niczyja inna, bo nie mogła być, i nikt poza Małym Billeem nie mógłby jej narysować w tak natchniony sposób.
— Co to jest ten Ben Bolt? — zapytał Gecko.
Taffy kazał usiąść Małemu Billeemu przy fortepianie i zaśpiewać. Zrobił to bardzo ładnie, przyjemnym, nieco gardłowym, angielskim barytonem.
Zrobił to wyłącznie po to, aby Mały Billee miał możliwość ćwiczenia swoich talentów, ku przyjemności swojej i przyjaciół, dlatego Taffy i Laird dużym kosztem sprowadzili z Londynu fortepian. Należał do zmarłej matki Taffiego.
Zanim skończył drugi wers, Svengali wykrzyknął:
— Jakież to urocze wykonanie! Gecko, chodź, zagraj nam to!
I położył swoje duże ręce na fortepianie, nad Małym Billeem, wielkim, wychudłym ciałem zepchnął go z taboretu i sam się na nim usadowiwszy, po mistrzowsku zagrał preludium. Po delikatnym brzdąkaniu Małego Billeego skomplikowane bogactwo i natężenie dźwięku robiło wrażenie.
A Gecko, tuląc miłośnie swoje skrzypce i zamykając oczy, zagrał tę prostą melodię tak, jak pewnie nigdy wcześniej nie była zagrana — z taką pasją, takim patosem, taką głębią! — i przekształcali ją, i zmieniali, i przechodzili od jednej tonacji do innej, przekazując sobie dźwięki; a prowadził Svengali. Tworzyli fugi i kanony, kontrapunkty i przejścia, wysoko i nisko, cicho i głośno, w tonacji molowej, w pizzicato i z tłumikiem — adagio, andante, allegretto, scherzo — i wyczerpali wszystkie możliwości piękna; aż ich wrażliwa, trzyosobowa publiczność była jak w amoku z rozkoszy i zachwytu; i władczy Ben Bolt, i jego przewrażliwiona Alicja, i jego zbytnio uległy przyjaciel, i jego dawny nauczyciel tak dobrzy i tak prawdziwi, i jego nieżyjący od dawna przyjaciele ze szkolnej ławy, i rustykalny ganek i młyn, i złom szarego granitu,
A uroczy zakątek
Przy szemrzącym strumieniu,
zostali podniesieni do dziwnej, niemalże świętej poetyckiej godności i chwały, które nie śniły się temu, kto napisał słowa i muzykę tej prostej, małej pioseneczki, która wzruszała tak wiele prostych, brytyjskich serc, które nie znały niczego lepszego.
— Sacrebleu! Il choue bien, le Gecko, hein? — powiedział Svengali, gdy doprowadzili tę cudowną, podwójną improwizację do finału i zamknięcia. — C’est mon élèfe! Che le fais chanter sur son fiolon, c’est comme si c’était moi qui chantais! Ach! Si ch’afais pour teux de voix, che serais le bremier chanteur du monde! Nie mogę śpiewać! — kontynuował.
(Przetłumaczę go na angielski, nie próbując oddać jego akcentu, który zasadniczo opiera się tylko na konsekwentnym zamienianiu b i p, t i d, f i v, g i k, i zamianie miękkiego, francuskiego j na sch, i ślicznego języka na paskudny: „To mój uczeń! Gdy gram na jego skrzypcach to tak, jakbym sam śpiewał! Ach! Gdybym miał głos, byłym pierwszym śpiewakiem na świecie!”).
— Sam nie mogę śpiewać, nie umiem grać na skrzypcach, ale potrafię uczyć — prawda, Gecko? I mam ulubienicę — prawda, Gecko? Małą Honorine — i łypnął chciwie okiem. — Pewnego dnia świat usłyszy o małej Honorine — prawda, Gecko? Słuchajcie wszyscy — tak właśnie uczę tę małą Honorine! Gecko, zagraj mi mały akompaniament w pizzicato.
I z kieszeni wyciągnął coś w rodzaju elastycznego flażoletu (najwyraźniej własnego pomysłu), który skręcił i przyłożył do ust, i na tym prostym instrumencie zagrał „Bena Bolta”, podczas gdy Gecko akompaniował mu, używając swoich skrzypiec jak gitary i nie spuszczając zachwyconego wzroku ze swojego mistrza.
I żadne słowa nie oddadzą zręczności, talentu, gracji, siły, patosu i pasji, z którymi ten prawdziwie fenomenalny artysta wykonał na swoim gwizdku tę marną melodyjkę, z tak przejmującą, wibrującą, przeszywającą wrażliwością, teraz głośną, a za chwilę pełną przeszywającej rozpaczy albo łagodnej jak szept, jak melodyjny oddech, jak człowiek sam w sobie, a nie ludzki głos, z perfekcją nieosiągalną nawet dla Gecko, mistrza instrumentu uznawanego za królewski!
Łza, która zbierała się pod powieką Małego Bileego, podczas gdy Gecko grał, wydostała się wreszcie i spłynęła mu po nosie. Opierając podbródek na dłoni, musiał ją niepostrzeżenie otrzeć małym palcem i odkaszlnąć nieco chrapliwym, nienaturalnym kaszlem.
Nigdy nie słyszał takiej muzyki, nigdy nie marzył, że taka muzyka jest możliwa. Był świadom, póki trwała, że jakby nowym, wewnętrznym okiem wejrzał głębiej w piękno, w smutek rzeczy, w samo ich serce, w ich lichą ulotność — nawet w samą wieczność ukrywającą się za welonem — niejasna, kosmiczna wizja, która rozwiała się wraz z ustaniem muzyki, pozostawiła jednak wyraźną reminiscencję jej istnienia i namiętne pragnienie wyrażenia jej któregoś dnia przy pomocy plastycznego medium jego własnej, pięknej sztuki.
Gdy Svengali skończył, znowu rozejrzał się po swojej oniemiałej widowni i powiedział:
— Tak właśnie uczę tę małą Honorine śpiewać; tak uczę grać Gecko; tak właśnie uczę ‘il bel canto! Bel canto został utracony, ale ja go odnalazłem, we śnie — ja i nikt inny, ja, Svengali — ja, ja, ja! Ale dość już muzyki; zagrajmy na czymś innym. Zagrajmy na tym! — wrzasnął, podskakując, porywając floret i wyginając go o ścianę… — Chodź, Mały Bilee, a pokażę ci coś więcej, czego nie wiesz…
Zatem Mały Billee zdjął płaszcz i kamizelkę, nałożył maskę, rękawicę i stosowne buty i zajęli się „pokazem walki wręcz”, jak to się nobliwie nazywa po francusku, a z czym biedny Mały Billee radził sobie bardzo marnie. Niemiecka Tyka szermował dziko, ale dobrze.
Potem była kolej Larda, który też kiepsko sobie poczynał; następnie floret przejął Taffy, który jako brytyjski kawalerzysta i szlachcic przywrócił honor Wielkiej Brytanii. Co do Taffiego, który długo i sumiennie uczył się w najlepszej szkole w Paryżu (a także dzięki naturalnym predyspozycjom), mógł on zmierzyć się z każdym mistrzem floretu we francuskiej armii, i Svengali dostał, czego chciał.
A gdy nadszedł czas, by porzucić zabawę i zabrać się do pracy, wpadli kolejni — Francuz, Anglik, Szwajcar, Niemiec, Amerykanin, Grek; zasłony zostały odsunięte, a okiennice stanęły otworem; studio zostało zalane światłem i popołudnie przeszło zdrowo, na ćwiczeniach fizycznych, które przeciągnęły się do kolacji.
Ale Mały Billee, który dosyć miał na dziś szermierki i gimnastyki, zabawiał się, wypełniając czarną, białą i czerwoną kredą zarys stopy Trilby na ścianie, by nie zapomnieć swojej świeżej wizji, która wciąż w nim tkwiła — całkowicie namacalna, powstała dzięki jednemu spojrzeniu, czystym przypadkiem.
Do środka wszedł Durien i zerknął mu przez ramię.
— Coś takiego! — wykrzyknął. — Stopa Trilby! Rysował pan z natury?
— Nie!
— Zatem z pamięci?
— Tak!
— Proszę przyjąć mój najszczerszy podziw! Ma pan szczęśliwą rękę. Żałuję, że sam jej nie mam. To jest małe arcydzieło, a pan, mój drogi, narysował je tak po prostu! Ale zanadto się pan zapędził. Z łaski swojej, proszę już nic nie ruszać!
A Mały Billee był zadowolony i już go nie ruszył; ze względu na Duriena, który był wielkim rzeźbiarzem i ze względu na szczerość.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Mimi Pinson — piosenka autorstwa Alfreda de Musseta. W swobodnym tłumaczeniu: Mimi Pinson to blondynka / blondynki wszyscy znamy / ma najmodniejszą suknię / światową, i czepek!
Ipsissimus — w magicznym zakonie Argenteum Astrum (łac. Srebrna Gwiazda), stworzonym przez Alaistera Crowleya. Ipsissimus jest wolny od wszelkich ograniczeń i potrzeb, żyje w perfekcyjnej zgodności z Naturą. Najwyższy stopień wtajemniczenia.
Fromage à la crème — fr. twarożek.
Qu’est-que qu’elle dit? — (fr.) Co ona powiedziała?