- W empik go
Triskel. Gwardia - ebook
Triskel. Gwardia - ebook
Niezwykłe moce, pamięć dzieciństwa i przyjaźń, czyli czy można uratować świat, żyjąc marzeniami o wolności?
Sinead Clarke ma kilkanaście lat i głowę rozpaloną marzeniami o wolności – ma nadzieję, że jej świeżo obudzona moc kształtowania dźwięku przysłuży się w walce dla kraju. Jednak gdy przypadkiem używa jej na demonstracji, omal nie doprowadza do tragedii. Uciekając przed więzieniem, wyjeżdża na studia, gdzie angażuje się w pokojową działalność, próbując poprawić los imigrantów, zmagających się z uprzedzeniami mieszkańców.
Na wezwanie władz miasta wstępuje do Gwardii i jako anonimowa bohaterka „Mayday” pomaga pilnować porządku w mieście.
Do grupy należy również Burza – zabójczo skuteczna w walce, ale nieprzystosowana do miejskiego życia, i Kret, weteran wojenny, zadomowiony w systemie kanałów zwanych Podmiastem.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-5864-4 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najdłuższe słowo prawdopodobnie znaczyło „grozi śmiercią”.
Od kilku godzin co jakiś czas wracał myślami do napisu na tabliczce umieszczonej od strony ulicy. Przyglądał się jej elementom, obracał je niczym puzzle. Nie znał tego języka, ale miał już niemal pewność, że rozpracował komunikat właściwie, tylko ten jeden fragment – „grozi śmiercią” – trochę go zmylił. Mieli na to jedno słowo.
W opuszczonym budynku dach zwykle zawalał się pierwszy i w tym przypadku też tak było. Na podłodze zalegały resztki pękniętych krokwi, strzępy izolacji i odłamki dachówek, ale ściany wciąż trzymały się mocno, z wyjątkiem jednej, tuż przy narożniku, pękniętej podczas pożaru, teraz odsłaniającej szeregi gołych, nadpalonych cegieł, jakby to były zęby. Okiennice zawodziły ze skrzypieniem, a w ramie okiennej nie został już ani kawałek szyby, która chroniłaby wnętrze od deszczu. Wszystko wokół pachniało stęchlizną, pleśnią, wilgotną ziemią i kocimi sikami. Gdyby zadarł głowę, pomiędzy krokwiami zobaczyłby skrawki zachmurzonego nieba.
Leżał na podłodze, spoglądając poprzez wyrwę w ścianie, i czekał, aż wreszcie będzie po wszystkim. Odkaszlnął, a potem przełknął, próbując pozbyć się ucisku narastającego w gardle. Kilka dni spędzonych w tej zawilgłej norze zaczynało mu dawać w kość.
Poprawił ułożenie broni. Nad długą, dwudziestocalową lufą karabinu 0.88 wyrastał celownik snajperski 5.5-22x56, dzięki któremu zyskiwała niewiarygodną precyzję. Duża, dwucalowa soczewka pozwalała obserwować nie tylko cel, ale też otoczenie, dzięki czemu strzelec mógł łatwiej oceniać siłę wiatru i przesunięcie osi. Spokojnie dawało się tym strzelać do obiektu odległego o kilometr i więcej, w teście na pięćset metrów pociski raz za razem przechodziły dokładnie przez ten sam otwór. Duncan był znakomitym strzelcem.
Rozejrzał się za swoim celem, cierpliwie czekając, aż pojawi się w pobliżu budynku, gdzie regularnie go widywano. Należał do tych, którzy jako pierwsi otworzyli ogień do tłumu tamtego dnia podczas marszu w Connacht. Podejrzewano, że wykonywał rozkaz, który przyszedł ze znacznie wyższych kręgów, ale tego nikt nie był w stanie udowodnić, a już na pewno nie teraz, po tylu latach. Nawet ten niepozorny pionek miał zbyt mocne plecy, by dać się skazać w imperialnym sądzie. Sędzia bez drgnięcia w głosie nazwał jego postępowanie „uzasadnionymi środkami bezpieczeństwa w sytuacji kryzysowej” i powołał się na informacje techników, którzy podobno znaleźli przy zabitych materiały wybuchowe. Jeden z nielicznych sprawców masakry, którzy w końcu stanęli przed sądem, ostatecznie nie spędził w więzieniu nawet pół miesiąca. Duncan, który stał wtedy w tłumie i patrzył, jak Coleen pada na bruk z przestrzeloną głową, dostał dziesięć.
Nikt z tych, którzy uważnie śledzili proces, nie miał większych złudzeń. Zawsze postawienie imperialnych żołnierzy przed sądem za zbrodnie w okupowanym kraju było bardzo trudne, a skazanie ich okazywało się właściwie niemożliwe. A zatem gdy tradycyjne środki zawiodły, Organizacja sięgnęła po inne metody.
Wiatr wciąż się wzmagał, gwiżdżąc w zakamarkach budynku. Duncan znów poprawił pozycję lufy opartej na plecaku i wzdrygnął się, gdy niebo rozbłysło mu nad głową. Kolejnej błyskawicy towarzyszyło bębnienie deszczu. Dach rudery przeciekał, Duncan poczuł, jak kilka kropel spada mu na plecy, potem na głowę.
Nie po raz pierwszy zamarzyła mu się herbata Sinead.
Przypomniał sobie, jak czasami biegali po mieście do późna, pisząc na murach „Wolna Sidheania”, albo leżeli przyczajeni, tak jak teraz, czekając na krótki moment, żeby podbiec i zerwać imperialne flagi z oficjalnych budynków. Wracali później do niego, przemykając przez ciemną sień, a potem od drzwi do kuchni, na palcach, żeby nie obudzić gospodyni śpiącej w sąsiednim pokoju. Gdy próbował sam wstawić herbatę, Sinead, fukając, odganiała go od kuchenki i zajmowała się wszystkim sama. Czajnik miał rączkę z wygiętej blachy, która nagrzewała się od pary, trzeba go było chwytać przez ścierkę. Duncan czasem sam o tym zapominał i parzył sobie palce, ale Sinead nigdy. Traktowała to jak jakiś święty proces, który wymagał najwyższej koncentracji.
Gdy wrzątek był gotowy, ostrożnie rozlewała go do kubków, Duncanowi dolewała trochę mleka, dla siebie wrzucała plasterek cytryny. Pili później w milczeniu, oddychając parą i popatrując na siebie znad kubków.
Kątem oka dostrzegł ruch, jeszcze zanim nadszedł umówiony sygnał. Nieopodal, pod ścianą najbardziej znanej spelunki w okolicy, pojawił się jego cel i przystanął, jakby czekał, aż dealer wyjdzie ze środka. Życie najwyraźniej nie oszczędzało byłego żołnierza, skoro zjawił się w tak kiepskiej dzielnicy przed podejrzanym lokalem, ale Duncan nigdy nie zawracał sobie głowy rozmyślaniem o tym, co mogło się dziać z jego ofiarami od czasu rozprawy, na której powinien był zapaść wyrok skazujący.
Jeszcze raz spojrzał na sylwetkę w celowniku. Wciąż nie dostał sygnału od umówionego kontaktu, ale widział, że ma czystą linię strzału, i był pewny, że mierzy do właściwego człowieka; wyraźnie widział ciemną bliznę biegnącą od ucha w poprzek szyi. Duncan nie był pierwszym, który miał do niego jakieś pretensje.
W tej samej chwili, jakby coś przeczuwając, cel uniósł głowę i spojrzał wprost na opuszczony budynek po drugiej stronie ulicy. Duncan był już całkiem pewny, że dzieje się coś niedobrego. Jeden dobry strzał, tyle musiało wystarczyć. Prosty ruch, samą opuszką palca. Nacisnął spust pomiędzy uderzeniami serca, żeby poprawić stabilność. Pocisk pomknął bezgłośnie i przebił ofierze głowę, rozrywając tył czaszki, aż tkanka mózgowa bryznęła na ścianę. Mężczyzna zgiął się wpół, oparł o drzwi i bardzo powoli osunął się na chodnik.
Duncan wiedział, że to jeszcze nie koniec. Jakimś dodatkowym zmysłem wyczuł, że ktoś stoi mu za plecami, i nawet domyślał się, co zamierza zrobić. Jeszcze nim jego cel zdążył paść na ziemię, odrzucił broń i zwinnie jak jaszczurka przetoczył się na bok. Opuścił ramię, chwytając nóż, wdzięczny losowi, że tym razem nie owinął słabszej ręki paskiem, by unieruchomić kolbę. Na krótkim dystansie człowiek potrafi się znacznie szybciej toczyć niż biec, więc nim tamten zareagował, Duncan zdążył znaleźć się tuż obok niego. Zrywając się z ziemi, odepchnął broń w prawo – wciąż była wymierzona nisko – i przytrzymał ją lewą ręką. Prawą z całej siły wbił ostrze w pierś mężczyzny, który próbował podkraść się do niego z odbezpieczonym pistoletem.
Wyrwał nóż w tej samej chwili, gdy napastnik osunął się na ziemię, ale nie było to już potrzebne, pistolet sam wysunął się z bezwładnej ręki. Duncan odrzucił broń na bok i teraz wreszcie zrozumiał, dlaczego nie doczekał się sygnału. Nie po raz pierwszy łapówka od imperium kosztowała kogoś życie.
Głowa ofiary opadała bezwładnie na bok, gdy telefon – tani prepaid, przekazany tuż przed akcją – zadrgał Duncanowi w kieszeni bojówek.
– Już po wszystkim? – odezwał się spokojny głos.
– Tak. – Odwrócił butem zwłoki. – Następnym razem powinniście ostrożniej dobierać informatorów.
W słuchawce zapadła cisza.
– Obawialiśmy się, że może do tego dojść – przyznał gładko jego zwierzchnik, którego nazwiska Duncan nigdy nie poznał, i chwilę milczał, jakby coś rozważał. – Wygląda na to, że grunt zaczyna ci się palić pod nogami. Może dobrze by było, gdybyś to gdzieś przeczekał.
– Co mam zrobić z tym bałaganem?
– Nie przejmuj się. Trzy przecznice na zachód będzie czekać samochód, granatowy hatchback z obtłuczonym zderzakiem. Kierowca przekaże ci instrukcje. Zostaw u niego bagaż.
Duncan wiedział, że nie chodzi o plecak z ubraniami.
Wytarł nóż o koszulkę trupa, a potem przyklęknął i zaczął rozkładać broń, pakując części do niepozornej sportowej torby. Deszcz padał coraz gęściej, krople siekły jak lodowate igiełki. Mimowolnie znów pomyślał o herbacie i wiedział już, że na tym się nie skończy. To jedno wspomnienie jakby przerwało pieczołowicie wzniesioną tamę, teraz napływały mu do głowy kolejne i kolejne i już wiedział, że spędzi cały wieczór, tęskniąc za Sinead. Dopadało go to czasem jak jesienna melancholia albo wątpliwości co do tego czy innego rozkazu.
Szybko dokończył pakowanie.
Gdy wyszedł, z ciemnych chmur lało już się strumieniami. Drelichowa wojskowa kurtka jeszcze przez jakiś czas miała ochronić go przed deszczem, ale ze wszystkich stron ściekało mu za kołnierz, a obolałe gardło tylko wzmagało ogólną irytację. Włożył plecak, zarzucił na ramię torbę i ruszył na zachód.
***
Duncan McGuire miał piętnaście lat, gdy został żołnierzem Sidheańskiej Armii Republikańskiej.
Sinead była jeszcze młodsza. Patrząc na nią, Duncan miał wręcz wrażenie, że sam chyba nigdy nie był takim dzieciakiem. Nosiła krótką, krzywo przyciętą fryzurę, spoglądała na wszystko wielkimi oczami i chodziła za nim wszędzie, jakby była świeżo wyklutym pisklęciem, a on – pierwszą istotą, jaką zobaczyła w życiu. Właściwie nie powinna się plątać nigdzie w pobliżu akcji, ale jednak miał te szesnaście lat i nie potrafił przepuścić żadnej okazji, żeby zrobić wrażenie na dziewczynach, choćby na koleżance ze szkoły, i to nawet takiej jak mała Sinead. Najpierw kazał jej stać na czujce. Za trzecim razem wręczył jej puszkę farby, byle tylko dała mu spokój, i z zaskoczeniem stwierdził, że pomysł okazał się całkiem niezły. Dziewczyna była sprytna, szybko się uczyła i nie panikowała, a po powrocie robiła najlepszą herbatę, jaką w życiu pił.
A potem okazało się, że potrafi nie tylko robić herbatę. W końcu dowiedzieli się, jak daleko sięgają jej zdolności, i stało się to w najgorszej możliwej chwili.
***
Na początku nie widzieli w tym nic groźnego. To miał być pokojowy marsz. Jakieś transparenty i hasła, dużo o równości, o dostępie do pracy i mieszkań, organizatorzy sami pilnowali, by usuwać nieliczne napisy wspominające o policji albo więźniach. Mimo wszystko jednak była to demonstracja zorganizowana w rocznicę stłumienia protestów w Athaliath i prawie każdy z maszerujących znał albo miał w rodzinie kogoś, kto tam zginął. Jeśli myśleli, że to może się skończyć inaczej niż źle, to byli głupi... i może właśnie byli. Zaangażowało się wielu studentów i jeszcze młodszych dzieciaków, takich jak Sinead, więc przewidywanie nie należało do ich mocnych stron. Spotkali się nad rzeką i ruszyli główną ulicą, skrajem dzielnicy nabrzeżnej, zmierzając do centrum, w stronę katedry i ratusza. Nawet jeśli marsz nie okazał się tak do końca pokojowy, nawet jeśli gdzieś poleciał kamień albo pękła szyba, to jednak takie rzeczy zdarzały się na podobnych protestach i naprawdę nikt nie spodziewał się, że władze wystawią przeciwko nim żołnierzy z ostrą amunicją. Demonstranci wpadli prosto na wojskową blokadę na rogu Roisin i Glenn.
Przez chwilę panowała cisza. Z tłumu padły jakieś wyzwiska, ktoś zacząć skandować hasła. Na czele pochodu organizatorzy szeptali, może zastanawiając się, czy nie skierować marszu inną ulicą. Potem Coleen zrobiła krok do przodu.
Duncan trochę ją znał. Była w jego wieku – z tego samego rocznika, ale chodziła do innej klasy. Grała na gitarze, śpiewała o miłości, każąc przy tym wszystkim brać się za ręce, i był absolutnie pewien, że nie chciała nikogo skrzywdzić. Żołnierze krzyczeli, żeby się cofnęła, ale ona jakby nie słyszała. Podeszła o krok. Potem drugi. Stała już tak blisko, że mogłaby chwycić za broń, i wtedy zrozumiał, o co jej chodziło. Wyciągnęła rękę. Próbowała wetknąć koniczynkę do lufy karabinu.
Nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności za to, co stało się później. Dowódca sił naziemnych, Cyril Ford, powołując się na rozkazy o wysokiej klauzuli tajności, podkreślał, że nakazano mu dbać o bezpieczeństwo mieszkańców miasta, a demonstranci wyraźnie dali do zrozumienia, że nie zamierzają się podporządkować. Duncan prześledził jego późniejszą karierę: otrzymał order walecznych, z generała brygady awansował na sekretarza, a później szefa administracji wojskowej.
Katastrofa nadeszła bez ostrzeżenia.
Duncan patrzył, jak Coleen pada na bruk, zalewając się krwią, a potem tłum wokół niego zakotłował się jak wzburzona woda, rozdzielając go z Sinead. Poleciały kamienie, a tymczasem żołnierze i członkowie oddziałów prewencji przedzierali się przez tłum, bijąc na oślep kogo popadnie. Demonstranci zareagowali natychmiast, w ruch poszły pięści i wszystko, co nie było wkopane w ziemię. Żołnierze próbowali rozdzielić ich na mniejsze grupy, które następnie spychano w uliczki, depcząc po tych, którzy upadli.
Duncan w pierwszym odruchu sam omal nie rzucił się naprzód, ale później, gdy pociski zaświstały mu nad głową, zorientował się, że żołnierze strzelają w tłum, nawet nie mierząc dokładnie, i nie myślał już o niczym poza tym, że musi natychmiast znaleźć Sinead. Przez chwilę zdawało mu się, że gdzieś daleko w tłumie dostrzega rozczochraną głowę, podskakującą jak korek na fali. Przepchnął się w tamtą stronę, ale tłum był w tym miejscu wyjątkowo zwarty. Z całej siły odepchnął jakiegoś demonstranta, ale facet też nie był ułomkiem i Duncan w odwecie dostał barkiem w podbródek, aż zadzwoniły mu zęby. Przedzierał się przez zbitą masę ludzi, pracując pięściami i łokciami, okładając bez różnicy swoich i tamtych, aż w końcu znalazł dziewczynę, kiedy było już prawie za późno.
Pociski z gazem łzawiącym eksplodowały wokół, zasnuwając wszystko mgłą, dlatego policja nie miała później pewności, kto rzucił w radiowóz petardą – ale pokazali Duncanowi nagrania. Widział na nich, jak ludzie uciekają na wszystkie strony i tylko Sinead stoi jak zaczarowana, wpatrzona we własne dłonie. Zobaczył, jak chwyta ją za rękę i pociąga za sobą. Potykała się w biegu, jakby wciąż nie mogła się skupić.
Oczywiście nie uciekli daleko.
Gdy tylko wypuścili ich z więźniarki, Duncan już wiedział, że to nie żarty. Ten marsz miał się odbić szerokim echem w całym kraju, to nie były jakieś wygłupy, po których dzielnicowy spisywał ich i przetrzymywał przez noc na komisariacie albo nawet pociągnął pałką po nerkach. Znaleźli się w Klimanh, więzieniu okrytym ponurą sławą, zaprojektowanym tak, by trzymać ludzi w osobnych celach, bez kontaktu ze sobą. W apogeum zamieszek wrzucano do jednej po trzy lub cztery osoby. Budynek wzniesiono przed ponad stu laty i w pomieszczeniach nie było żadnych urządzeń sanitarnych, nie licząc wiader w kącie, które należało co rano opróżniać. Czasem osadzeni woleli się powiesić niż odsiedzieć wyrok do końca.
Tak naprawdę przez pierwszych kilka godzin Duncan w ogóle nie zastanawiał się, co to dla niego oznacza, bo w głowie miał jedyną myśl: żeby tylko Sinead nic nie powiedziała. Siedział na podłodze, oparty o ścianę, zaciskał pięści i gdyby umiał się modlić, pewnie by to robił, ale wtedy po prostu powtarzał w kółko to samo. Wytrzymaj, mała. Wytrzymaj, proszę. Tylko raz. Potem już się wszystkim zajmę, ale ten jeden raz wytrzymaj. Odruchowo sięgnął pod koszulę, ale przypomniał sobie, że koniczynkę na łańcuszku zabrali mu przy wejściu, razem z paskiem i sznurówkami.
Nie miał jak mierzyć czasu, ale starał się odliczać i ocenił, że zanim wprowadzili go do sali przesłuchań, minęły jakieś trzy godziny. Po pytaniach, jakie mu zadawali, zorientował się, że wciąż nic nie wiedzą, i tylko dużym wysiłkiem opanował westchnienie ulgi. Sinead nie pisnęła ani słowa. Nie mógł od razu się przyznać, że ten radiowóz to jego sprawka, bo zatrzymany z własnej woli podający takie informacje wyglądałby podejrzanie. Dlatego z początku trochę im napyskował – zresztą nie musiał udawać, zrobił to zupełnie szczerze. Zebrał dwa ciosy w żołądek i kilka na odlew po twarzy.
A potem powiedział im to, co chcieli usłyszeć.
***
Czekający na niego kierowca wyglądał jak większość mieszkańców Vannin – miał bladą cerę, ciemne włosy i bardzo niebieskie oczy. W milczeniu podał mu paczkę, po czym zapalił światła, wrzucił bieg i ruszył przed siebie pustą ulicą.
Duncan odgarnął mokre włosy włażące do oczu. Teraz, gdy już przemókł, przynajmniej wydawały się ciemniejsze. Gdy tu przyjechał, przez tydzień bez przerwy chodził w czapce, bo miał wrażenie, że jego ruda głowa przyciąga uwagę jak znak stopu.
– Miałeś mi coś przekazać? – upewnił się.
Kierowca potrząsnął głową.
– Tylko to dostałem.
Duncan rozerwał szary papier – w paczce był paszport na nazwisko Gary Winters, plik banknotów dolarowych i telefon komórkowy. Pobawił się nim chwilę, jako PIN wpisał swoją datę urodzenia i patrzył, jak ekran rozjarza się kolorami. Przejrzał notatki i dokumenty, szukając kolejnych wskazówek, aż w końcu w skrzynce wiadomości, w katalogu niewysłanych, odkrył krótki komunikat:
Jedź na miejsce. Przeczekaj.
Odnalazł aplikację do czytania książek i grzebał w biblioteczce, aż znalazł elektroniczny bilet lotniczy. Wystawiony na nazwisko Winters, na jutro, na ósmą rano.
Bilet do Scyld City.
Poczuł, jakby na chwilę zmienił mu się rytm serca, jakby zabrakło w nim jednego uderzenia. Zamrugał. Tylko po to, żeby pozbyć się wody ściekającej z włosów.
***
Dwa razy pozwolili jej na odwiedziny.
Za pierwszym razem nie zamienili ze sobą ani słowa. Dostali tylko kwadrans i Sinead po prostu pochyliła się nad stołem w jego stronę, złapała Duncana za ramiona i przytuliła z całej siły, jakby chciała się przekonać, że naprawdę tu jest, że nic mu się nie stało. Duncan miał wrażenie, że nie zamierza go już nigdy puścić, ale potem przyszedł strażnik i zapowiedział koniec wizyty.
Za drugim razem pozwolili mu na paczkę. Sinead dokładnie sprawdziła, co może zapakować – kawa, herbata, papierosy, owsianka błyskawiczna. Przeszła się nawet na pocztę, żeby sprawdzić, czy zmieści się w przepisowej wadze, żeby nie kazali jej nic wyjmować. Był wzruszony troską dziewczyny, chociaż wiedział, że i tak będzie musiał oddać paczkę strażnikom do kolejnego przeszukania. Miał nadzieję, że zostawią chociaż owsiankę.
Tym razem Sinead paplała jak najęta. Kończyła właśnie szkołę i dużo opowiadała o różnych znajomych, kto wybierał się na studia, a kto dostał pracę, ale Duncan szybko zauważył, że bardzo starannie nie wspominała w tych opowieściach o sobie. Gdy zwrócił jej na to uwagę, przygryzła tylko policzek i wbiła wzrok w stół. W końcu musiał jej przypomnieć, że mają zaledwie godzinę.
– Przyznali mi stypendium – powiedziała w końcu, jakby niechętnie.
– Stypendium? Dobra robota, Shinny. Gdzie?
W końcu uniosła głowę.
– Na Uniwersytecie Tesli. W Scyld City.
Scyld City było jedną z republik Paktu Północnego, dawnych kolonii, a obecnie zamożnych i niezależnych krajów. Właściwie dalej od Imperium nie można było odjechać.
Przez chwilę panowała cisza. Wokół ludzie rozmawiali przyciszonymi głosami, rozlegały się kroki, stukot drzwi i szuranie krzeseł, ale pomiędzy nimi panowała cisza, a on wiedział, że to nie wina Sinead, że oboje naprawdę wstrzymują oddech.
– Dobra robota – powtórzył wreszcie Duncan. Sięgnął po jej rękę. – To naprawdę niesamowita okazja. I ty jeszcze się zastanawiasz?
Ujęła jego dłoń niepewnie.
– Tak, okazja – powtórzyła i widział, że myśli o czymś innym.
– Nie wygłupiaj się. Po co miałabyś zostawać? Przecież widzisz, co to za syf. – Zatoczył krąg ręką, jakby chciał tym objąć obdrapane stoły i niskie krzesełka, zaduch w sali, przechadzających się strażników, wszystko. – Też wyjechałbym stąd do diabła, gdybym tylko mógł. Niestety, nie mogę. Jeszcze siedemdziesiąt cztery dni.
– Ale...
– Jedź, Shinny. Jak tylko stąd wyjdę, sam się nad tym zastanowię – zełgał, wiedząc, że to niemożliwe, że z wyrokiem więzienia na karku nigdy nie dostanie wizy. Miał tylko nadzieję, że Sinead na to nie wpadnie, a przynajmniej nie od razu.
***
Zameldował się w hotelu, przed którym zostawił go kierowca. Przybytek wyglądał na taki, w którym nie zadają żadnych pytań; był tak obskurny i tak podejrzany, że prawdopodobnie mógłby tu podać nawet prawdziwe nazwisko.
Zaraz po wejściu zdjął z siebie ubranie i rzucił na podłogę w łazience. Miał nadzieję, że zdoła chwilę postać pod ciepłą wodą, poczuć, jak zmywa z niego resztki krwi, stęchłego błota i pleśni, i że zdoła trochę poukładać sobie myśli. Ale woda z początku była ledwie ciepła, potem już tylko letnia, aż w końcu musiał się spłukać chłodną. Z myślenia i tak nic nie wyszło, bo szybko odkrył, że cały czas powtarzał sobie tylko jedno.
Zobaczę się z Sinead.
Ta myśl nie miała żadnego dalszego ciągu, zatrzymywała się w miejscu, gdzie mógł spotkać się z Sinead, i nie podążała już nigdzie dalej. Zobaczę się z Sinead, myślał po raz kolejny, czując, jak woda robi się zimna, a on nie zdążył jeszcze nawet spłukać włosów. Zobaczę się z Sinead.
Nie potrafiłby nawet policzyć, ile razy chciał do niej zadzwonić, ale nigdy sobie na to nie pozwolił. Co miałby właściwie powiedzieć? Cześć. Przepraszam, że tak długo się nie odzywałem. Nie, nie mogę powiedzieć dlaczego. Nie mogę powiedzieć, co u mnie słychać. Dzięki, że zapraszasz, ale z wizytą też nie wpadnę. Za każdym razem, gdy zamierzał dać sobie w palnik, zaczynał od napisania długopisem na dłoni: „Nie dzwoń do Sinead”. Bywały takie dni, że już sięgał do kieszeni i wtedy napis bardzo się przydawał.
Ile to już lat? Sześć?
Nie wiedział, czy w ogóle będzie miała ochotę się z nim zobaczyć.
Letni prysznic, oczywiście, nie wystarczył, by rozgrzać się po pobycie na tamtym wygwizdowie. Duncan przez pół godziny przeglądał gazety z ostatnich dni, wciąż odruchowo napinając barki i walcząc z dziwnym uczuciem, że zimno wypływa teraz gdzieś ze środka, aż w końcu nie wytrzymał. Zszedł do baru i zamówił herbatę.
I znów przekonał się o tym, o czym wiedział już od dawna. Mieszkańcy Vannin nie umieli zrobić herbaty. Tylko coś w rodzaju ciepłego mleka.